Za darmo

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział X

Dalszy ciąg przygód infantki Mikomikon.

Sancho Pansa pilnie przysłuchiwał się wszystkiemu. Jego nadzieje poszły z dymem od czasu, jak księżniczka Mikomikon przemieniła się w Dorotę, a wielkolud Pandafilando w Don Fernanda. Don Kichot spoczywał snem błogosławionych, wcale się o nic nie troszcząc. Dorota nie była jeszcze pewna, czy to, co zaszło, było we śnie, czy na jawie, a Kardenio i Luscinda, niemniej szczęśliwi, widzieli w tych wypadkach cud, na skrócenie ich cierpień zesłany. Don Fernand wreszcie winszował sobie takiego obrotu sprawy, która go tylu przykrości nabawiała, zgoła wszyscy niewymownie cieszyli się, że trudne i zawikłane niesnaski zastąpiła teraz błoga spokojność. Roztropny i zręczny pleban najwięcej się do tego przyłożył; rozmawiał to z jednym, to z drugim, przyznając każdemu, że najwięcej wpłynął na ukończenie sprawy.

Najwięcej jednak ze wszystkich cieszyła się gospodyni, bo Kardenio i pleban obiecali jej wynagrodzić szkody, przez Don Kichota zrządzone. Jeden tylko Sancho straciwszy nadzieję hrabstwa, wielce tym zmartwiony spuścił nos na kwintę. Z wyciągniętą na łokieć twarzą, w gniewnym usposobieniu, wszedł do izby pana, który właśnie tylko co się obudził:

– Wasza dostojność, mości Rycerzu Posępnego Oblicza, może sobie spoczywać spokojnie – rzekł – nie ma już potrzeby zabijać wielkoluda, ani zwracać państw księżniczce, wszystko się już skończyło.

– I ja myślę, że już się skończyło – odpowiedział Don Kichot – bo takiej bitwy, jak ta moja z olbrzymem, dzieje świata jeszcze nie dały przykładu; jednym cięciem zmiotłem mu łeb z dumnego karczyska, a potoki krwi rzygnęły jak fale wzdętej rzeki przez stawiane tamy.

– Rzygnęły jak wino, niech raczej powie wasza łaskawość – odezwie się Sancho – bo ten zabity wielkolud, to był worek z koźlej skóry, a jego krew to czerwone wino, a ten łeb odcięty wiatr uniósł, bo go wcale nie było.

– Przebóg! co ty gadasz, Sancho, czyś ty tylko nie zwariował, ty biedny widzę, straciłeś rozum.

– Wstań oto lepiej panisko i przypatrz się, coś ty tu narobił i co to trza będzie za to zapłacić. Obacz pan królową Mikomikon, jak się przemieniła ni stąd, ni zowąd w zwyczajną Dorotę i jeszcze kat je wie, ile innych dziwnych rzeczy.

– Nic mnie nie zadziwi – odrzekł Don Kichot – bo jeślim nie stracił pamięci, to wiesz, iż mówiłem już zeszłym razem, że tu się dzieją cuda czarnej magii i sprawy szatana.

– To bardzo być mogło i teraz może bym uwierzył – rzecze Sancho – w te cuda, gdybym nie widział na własne oczy i nie czuł we własnych kościach, jak karczmarz, trzymając za róg kołdrę, podrzucał mną najtężej na tej piekielnej bujawce, śmiejąc się na całe gardło. Na głupi mój rozum, ja myślę, że tam nie ma czarów, gdzie się widzi ludzi na jawie.

– No, no, nie frasuj się tak bardzo, wszystko będzie dobrze, podaj mi tylko ubranie – przerwie Don Kichot – pójdę ja zobaczyć te zmiany, o których mi prawisz.

Gdy Sancho stroił naszego bohatera, pleban tymczasem opowiadał o nim Don Fernandowi i towarzyszom jego, ile trzeba było użyć przebiegów, aby Don Kichota zwabić z samotnej skały, gdzie opłakiwał nieczułość damy swych myśli. Opowiedział nadto wszystkie przygody, o których wiedział od Sancha. Całe grono śmiało się, że aż im łzy z oczu ciekły, wszyscy zgodzili się, że to jest najdziwaczniejszy i może jedyny rodzaj szaleństwa. Szczęśliwa metamorfoza księżniczki zmuszała plebana do szukania nowych sposobów, aby nakłonić Don Kichota do powrotu. Kardenio wpadł na myśl, że Luscinda doskonale może zastąpić Dorotę.

– Nie, nie – rzekł Don Fernand – niech Dorota kończy swoją rolę, a jeżeli dom tego cudnego rycerza niedaleko, z chęcią pragnąłbym przyczynić się także do uzdrowienia go z tak nieszczęśliwego kalectwa.

Wtem Don Kichot, uzbrojony od stóp do głów, stanął w progu i ukazał się towarzystwu; nie brakowało ani historycznego hełmu Mambryna, ani tarczy, ani włóczni. Wszyscy podziwiali jego cudacki rynsztunek, tę twarz wychudłą i ogorzałą i tę dumną postawę. Don Kichot zatrzymał wzrok na Dorocie i z dziwną powagą przemówił:

– Szlachetna i piękna damo! dowiaduję się od obecnego tu mojego koniuszego, że z królowej stałaś się zwyczajną kobietą. Jeżeli to się stało za wolą wielkiego czarnoksiężnika, ojca twego, który może nie ufa w ramię moje; to wyznać muszę, że ojciec twój, pani, w grubym znajduje się błędzie, i nie dość zna dzieje rycerstwa. Gdyby je czytał uważnie, jak ja, wiedziałby, że są przepełnione więcej jeszcze zdumiewającymi wypadkami i że mnóstwo rycerzy mniej ode mnie sławnych (mówiąc bez chełpliwości), dokonywało dzieł nieskończenie trudniejszych; nie jest cudem zwalczyć olbrzyma jakiej bądź siły i wzrostu: niedawno doświadczałem sił swoich z wielkoludem… więcej mi powiedzieć nie wypada, bo by mi może nie wierzono.

– Doświadczałeś się, prawda, ale z bukłakami, nie z olbrzymem – wtrącił karczmarz – i chciał dać więcej niepotrzebnych objaśnień, ale Don Fernand nakazał mu milczenie, a Don Kichot ciągnął dalej:

– Upraszam na koniec waszą wysokość, wydziedziczona księżniczko, że jeżeli tylko przytoczony powód wstrzymuje cię od powierzenia się opiece Don Kichota z Manchy, to porzuć płonną obawę, bo nie ma przeszkód na tym świecie, których by miecz jego nie przeparł; miecz ten strąci głowy twoich nieprzyjaciół, osadzi na tronie przodków i zapewni ci spokojne panowanie. Don Kichot zamilkł, oczekując odpowiedzi księżniczki.

Dorota na skinienie Fernanda odpowiedziała mu z monarszą godnością:

– Ktokolwiek ci powiedział, zacny Rycerzu Posępnego Oblicza, żem się zmieniła, fałsz ci powiedział; jakkolwiek zaszła szczęśliwa zmiana w moim położeniu, daleka jednak jestem od tego, abym miała odrzucać pomoc twego niezwyciężonego ramienia, porzuć przeto błędne mniemanie o moim ojcu i nie wątp, że był to człowiek rozumny i uczony, kiedy znalazł w swojej nauce tak niezawodny sposób zaradzenia mojemu nieszczęściu. Spotkanie twoje, rycerzu, liczę zawsze do najszczęśliwszych wypadków; tobie już winnam szczęście swoje, a ci panowie dzielić muszą niezawodnie przekonanie moje, patrząc na wielkie czyny twoje. Jutro ruszamy w drogę, dziś bowiem już za późno; Bogu i tobie, rycerzu, powierzam, losy swoje.

Gdy Dorota skończyła, Don Kichot, patrząc gniewnie na giermka, rzekł:

– Sancho, mój przyjacielu, jesteś największym łajdakiem w całej Hiszpanii, nie powiedziałżeś, łotrze, przed chwilą, że jej wysokość jest po prostu panną Dorotą, nie nabajałżeś mi tysiąc innych niedorzeczności, za które wstydzić się musiałem? Przez Bóg żywy! nie wiem, co mnie wstrzymuje, że cię nie zabiję na miejscu, dla samego przykładu wszystkim giermkom na świecie, którzy kiedykolwiek będą mieli honor służyć rycerzom błędnym.

– Niech wasza wysokość się nie gniewa – odpowie Sancho – co do księżniczki Mikomikony, możem się i mylił; ale co do olbrzyma, kozich skór i czerwonego wina, to dalipan, że się nie mylę. Podziurawione worki od wina leżą na ziemi, a wino zalało stancję; przekona się o tym wszystkim wasza dostojność, jak karczmarz każe sobie stratę zapłacić. Bogu dziękować, że się królewna nasza nie przedzierzgnęła na co innego, bo to mnie na dobre wyjść może.

– Teraz powiem ci, mój Sancho, żeś osioł, daj mi pokój i zamknij już gębę – przerwał mu Don Kichot.

– No, no, nie ma o czym gadać – rzekł Don Fernand – księżniczka postanowiła jutro wyruszyć w drogę, myślmy więc o spoczynku, a jutro wszyscy towarzyszyć będziemy rycerzowi Don Kichotowi, aby być świadkami jego zadziwiających czynów.

– To ja raczej będę miał zaszczyt, panowie, wam towarzyszyć i kosztem życia swego chcę usprawiedliwić zaszczytne mniemanie, na jakie zarobić sobie potrafiłem – odparł wykwintnie nasz rycerz.

Kiedy Don Kichot i Don Fernand przesadzają się w oświadczeniach gotowości służenia damom, nowy podróżny wszedł do karczmy. Z odzieży poznać było można niewolnika powracającego z jasyru od Maurów. Miał na sobie coś niby kamizelkę z sukna niebieskiego z krótkimi rękawami bez kołnierza, spodnie z płótna niebieskiego i czapeczkę tegoż koloru; na nogach sandały, jakich zwykle Maurowie używali, i pałasz zawieszony u pasa, przewiązującego biodra; za nim jechała kobieta, po mauretańsku ubrana, z zasłoną na twarzy, w złotem przetykanej czapeczce i w długiej sukni, do stóp sięgającej. Niewolnik, mężczyzna piękny, miał lat około czterdziestu, wąs zdobił twarz jego nieco śniadą, a cała postawa raczej człowieka wyższego stanu, niż niewolnika znamionowała. Zażądał osobnej izby i mocno się zafrasował, gdy karczmarz powiedział mu, że nie ma ani jednej próżnej w całym zajeździe.

Dorota, Luscinda i wszystkie kobiety z karczmy spoglądały z ciekawością na dziwny ubiór Mauretanki. Dorota, widząc ją zakłopotaną tym, że nie było stancji próżnej, zbliżyła się do cudzoziemki i uprzejmie przemówiła:

– Niech się pani nie dziwi tym brakiem wygody, u nas wszystkie karczmy tak są niegodziwe, jeżeli pani zechcesz, z chęcią podzielimy się z panią naszym mieszkaniem, a przekonasz się pani, żeś szczęśliwie trafiła i że nigdzie przyjaźniejszego nie mogłabyś mieć przyjęcia.

Zakwefiona dama powstała i nic nie odpowiadając, złożyła na piersiach ręce na krzyż, schylając głowę na znak podziękowania, co przekonało obecnych, że jest Mauretanką i nie rozumie po hiszpańsku.

Niewolnik, czym innym dotąd zajęty, widząc damy rozmawiające z Mauretanką, zbliżył się i rzekł:

– Ta pani nie rozumie żadnego języka prócz swego i dlatego odpowiedzieć nie może na ich żądanie.

– My też nic nie żądamy – rzekła Luscinda – ofiarujemy jej tylko nocleg w naszym towarzystwie i wygody, na jakie miejsce pozwala.

– W swoim i jej imieniu dziękuję zacnemu państwu – odpowiedział z grzecznością niewolnik.

– Czy ta dama jest chrześcijanką, czy Mauretanką? – zapytała Dorota – jej milczenie i ubiór zdają się wskazywać, że nie jest naszej religii.

– Jest Mauretanką z urodzenia – odpowiedział niewolnik – ale z duszy pragnie zostać chrześcijanką, bo jest nią z przekonania.

 

– Jak to? ona niechrzczona? – przerwała Dorota.

– Nie miała czasu przyjąć chrztu świętego – rzecze niewolnik – bo jedzie dopiero z Algieru, który jej jest ojczyzną, potrzebuje się przedtem wzmocnić w zasadach naszej religii; a wtedy, jeżeli Bogu podobać się będzie, przyjmie chrzest z uroczystością odpowiednią jej znakomitości, o której w tej chwili jej i mój ubiór wcale mylne mogą dać wyobrażenie.

Ta mowa zaostrzyła ciekawość obecnych; nikt jednak zapytać się nie śmiał, kto była Mauretanka i niewolnik, bo zdawało się, że przede wszystkim potrzebowali spoczynku. Dorota, ująwszy rękę Mauretanki, prosiła ją o zdjęcie zasłony.

Ta badała wzrokiem niewolnika, co jej czynić wypada; niewolnik wytłumaczył jej po arabsku, że panie żądają, aby zdjęła zasłonę, co gdy uczyniła, wszyscy ujrzeli twarz czarującej piękności.

Luscinda znalazła ją piękniejszą od Doroty, a Dorota piękniejszą od Luscindy, na koniec wszyscy przyznali, że nie ustępuje nikomu w piękności. A że piękność ma przywilej pociągania wszystkich serc, każdy więc śpieszył z gotowością usług dla pięknej Mauretanki.

Don Fernand zapytał o jej nazwisko.

– Lela Zoraida – odpowiedział niewolnik, a Mauretanka dodała pośpiesznie.

– No, no Zoraida, Maria, Maria – chcąc dać do zrozumienia, że jej imię Maria nie Zoraida.

Wyrazy te i jej wzruszenie rozczuliły obecnych, zwłaszcza kobiety z natury tkliwe; Luscinda uściskała nieznajomą, mówiąc:

– Tak, tak, Maria, Maria – a niewolnik rzekł z czułością:

– Tak, tak, Maria Zoraida Macangé; co ma znaczyć nie Zoraida.

Don Fernand tymczasem kazał zastawić kolację i wszyscy zasiedli do stołu, a Don Kichot, zmuszony do zajęcia pierwszego miejsca, obstawał przy tym, aby księżniczka Mikomikon, jako pod jego zostająca opieką, obok niego zasiadła.

Luscinda i Zoraida umieściły się przy Dorocie, Don Fernand i Kardenio naprzeciw, pleban i balwierz obok dam, nareszcie niewolnik i towarzysze Fernanda znaleźli także miejsce u stołu.

Najlepszy humor ożywił biesiadę, zwłaszcza, że Don Kichot, natchniony tym samym duchem, pod którego wpływem miał ową nieśmiertelną mowę do koziarzy, przemówił z uniesieniem:

– Zaprawdę, panowie, my błędni rycerze przyzwyczajeni jesteśmy do rzeczy nadzwyczajnych. Powiedzieć chciejcie, czy ktokolwiek, widząc nas teraz, odgadłby, kto jesteśmy? Któż by w damie obok siedzącej poznał królową, a we mnie Rycerza Posępnego Oblicza, którego głośna sława stanowi w historii epokę? Wątpić nie można, że nie ma szczytniejszego stanu nad powołanie rycerskie, tym godniejsze czci, że wystawione ciągle na największe niebezpieczeństwa. Niech mi nie wspominają o wyższości pióra od oręża; krótko widzi, kto śmie tak twierdzić. Utrzymują, że prace umysłu wyższe są od dzieł męstwa, wspartego we władaniu mieczem, tak, jakby nie było różnicy między rycerzem a rzemieślnikiem, jakby nie było potrzeba umiejętnie używać siły i odwagi. Wódz dowodzący armią, broniący twierdzy, potrzebuje tyle głowy, ile ramienia. Odwagą nie można przewidzieć podstępów nieprzyjaciela, ani uprzedzić go w zamysłach. Gdy więc niezaprzeczenie rozum potrzebny tak dobrze rycerzowi, jak uczonemu, ten stan przeto jest wyższy, którego cel szlachetniejszy. Nie mówiąc o mędrcach, których umiejętność dąży do zbawienia siebie i bliźnich, nauka zakłada sobie triumf praw ludzkich i dobrego rządu. Cel to zapewne pożyteczny i chwalebny, ale się nie da ani porównać z wojną, która dąży do pokoju, najwyższego dobra na świecie, która daje opiekę społecznościom, handlowi i zapewnia szczęście ludów, wyższa więc jest celem od nauk.

Zobaczmy, jaka jest różnica między pracą uczonego a pracą rycerza?

Wszyscy, co prawda, byli przekonani, że Don Kichot ma źle w głowie, ale że mężczyźni po większej części należeli do rycerskiego stanu, słuchali więc z przyjemnością długiej jego przemowy, a on ją tak dalej ciągnął:

– Ubóstwo, mówiąc w ogólności, chodzi w parze z nauką; a kto goły, niewesoły, bo cierpi głód, pragnienie, zimno i wszystkie niewygody; taką to koleją dosyć przykrą dochodzą uczeni do celu i widzieliśmy wielu z nich wysoko wyniesionych przez ten sam los kapryśny, co im niegdyś nie szczędził chłosty i co sobie czasem takich cudów pozwala, kiedy jest w dobrym humorze, że z nędzy od razu wynosi do wielkości.

Rozdział XI

Dalszy ciąg mowy o naukach i wojnie.

– Widzieliśmy – mówił dalej Don Kichot – uczonego z całą jego biedą, zobaczmy, czy żołnierz jest bogatszy. Doprawdy, nie ma biedniejszego stworzenia na świecie. Musi nieborak poprzestać na żołdzie, który często później przychodzi i nie zawsze cały, a jeżeli odważy się innym sposobem co sobie przyswoić, robi to przeciw sumieniu i naraża życie na niebezpieczeństwo. Nieraz przepędza zimę w najniedostateczniejszym odzieniu? Ileż razy, nie mogąc opuścić stanowiska, znosi skwar, zimno lub słotę? a w nocy jakże szczęśliwy, gdy złapie garsteczkę słomy, aby się zabezpieczyć od wilgoci ziemi, na której często spać mu wypadnie. Dzień wraca i on wraca do przykrych obowiązków, nie dobrze wypocząwszy. W bitwie pierwszy strzał muszkietu druzgocze mu głowę, ramię lub nogę, ale przypuśćmy, że go nie spotka takie nieszczęście, czyż stał się bogatszy, czy odniósł jaką korzyść? Gdzie tam, w lada jakiej sprawie musi jeszcze nieborak dawać poręczycieli, którzy ledwie cudem się zdarzają.

Zastanowiliście się kiedy panowie, ilu ludzi robi los108 w wojsku? Gdy tylu ich ginie, zaledwie tysiączna część dochodzi do czegoś. Zupełnie inaczej dzieje się z uczonymi; nigdy nie są w tak dotkliwym niedostatku, ani nie narażają życia na niebezpieczeństwo. Mimo to nagroda żołnierza jest rzadko wyższą, a zawsze prawie niższą. Prawda, że łatwiej jest wynagrodzić szczupłą liczbę uczonych, aniżeli tłumy wojowników; tamtym powierzają urzędy, których ci nie są w stanie sprawować, uwaga ta jednak nie osłabia, lecz utwierdza bardziej moje założenie. Na tym się ograniczę, ażeby nie uczynić rozprawy zbyt długą i raz jeszcze wracam do wyższości oręża nad piórem, którą spodziewam się okazać tymiż dowodami, jakich na korzyść obu stanów użyłem.

Jeżeli mówią na korzyść nauk, że wojna jest umiejętnością, że jej prawa napisali uczeni, ja przemawiam na korzyść wojny. Oręż utrzymuje prawo, broni rzeczypospolitej, zasłania trony, drogi i miasta ubezpiecza, morza z korsarzy oczyszcza, słowem, stanowi bezpieczeństwo publiczne. Aby zostać uczonym, potrzeba trochę czasu, starań, czuwania, pracy, trochę nie dojeść, trochę nie dopić, ale ażeby zostać dobrym wojownikiem wszystko to znieść trzeba, a przy tym co chwila narażać życie! Cóż cierpi uczony w porównaniu z żołnierzem w mieście oblężonym? Widzicie go na szańcu odbywającego wartę, nieprzyjaciel podkopał się minami, wśród groźnego niebezpieczeństwa ledwo mu wolno ostrzec dowódcę, aby przeciwnymi zabezpieczył się minami; nie mogąc odstąpić, czeka, póki go wybuch nie zagrzebie pod gruzami budynków, lub nie wysadzi w powietrze. Widzicie dwa okręty, jak się zahaczają w bitwie morskiej? Żołnierz ma dwie stopy pokładu pod nogami, wokoło nieprzyjacielskie muszkiety i oręże, przed sobą paszcze dział ogień ziejące, a u stóp morze, gotowe go pochłonąć! wtedy cała jego nadzieja w odwadze; musi pogardzić niebezpieczeństwem, przedrzeć się przez ogień muszkietów i las włóczni, aby się dostać na drugi okręt w tłum nieprzyjaciela. Zabójcza kula wpadła w ścieśniony szereg; nie ma jednego z walecznych już go zastąpił inny bohater, ale nie dostał długo, już poszedł na dno morza za dawnym towarzyszem, morze się za nim zamknęło, a nowy bohater zapełnił po nim lukę, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden.

Och! przeminęłyście szczęśliwe wieki, w których dowcip ludzki nie silił się na budowanie machin wojennych; wieki błogiej niewiadomości, kiedy nie znano prochu, tego wynalazku piekieł, co dał nikczemny sposób pokonania mężnych. Szlachetny rycerz uniknąć nie może zdradzieckiego strzału, który przecina pasmo wspaniałych czynów i poświęceń bohaterskich. Ta myśl każe mi prawie żałować, żem w tym wieku niegodziwości obrał zawód błędnego rycerza, bo chociaż mnie żadne nie zastraszy niebezpieczeństwo, przykro przecież myśleć, że trochę prochu i kawałek ołowiu zmiecie jak pył razem z życiem męstwo moje i nie da poznać od bieguna do bieguna siły mojego ramienia. Co bądź mi los zgotuje, tym więcej zarobię sławy, że rzucam się oślep na niebezpieczeństwa, nieznane dotąd rycerzom wieków ubiegłych.

Gdy nasz bohater perorował tak zaciekle, zapominając o jedzeniu, Sancho od czasu do czasu pozwalał sobie zwracać uwagę swojego pana, że najadłszy się, równie dobrze będzie mógł przemawiać, a obecni dziwili się, że człowiek tak rozsądnie i pięknie mówiący w innych materiach, traci zupełnie zdrowe pojęcie, gdy tylko dotknie sztuki rycerskiej. Pleban poklaskiwał hucznie, oświadczając, że jakkolwiek sam ma patent uczoności i powinien by się przechylić na stronę nauk, ustępuje przecież, zwyciężony mocą dowodów naszego bohatera.

Po wieczerzy, gdy gospodyni i Marytorna sprzątały izbę Don Kichota dla dam, Don Fernand prosił mauretańskiego niewolnika imieniem całego towarzystwa, aby opowiedział historię swego życia, która musi być nadzwyczaj zajmującą, choćby tylko dlatego, że się łączy z losem Zoraidy. Niewolnik z uprzejmością odpowiedział, że nie umie się oprzeć temu żądaniu, boi się tylko, aby brak krasomówczych zdolności nie zawiódł ogólnego oczekiwania.

– Lecz kiedy panowie chcecie, opowiem wam zdarzenia moje prawdziwe, nie ustępujące cudownością bajkom najlepiej wymyślonym.

I zamawiając sobie uwagę towarzystwa, zaczął mówić w następujący sposób.

Rozdział XII

Przygody niewolnika.

– Urodziłem się w miasteczku położonym wśród gór Leonu, z rodziców lepiej od natury niż od losu uposażonych. W biednej tej okolicy ojciec mój jednak uważany był za bogatego; i byłby nim niezawodnie, gdy tak umiał pieniądze oszczędzać, jak umiał trwonić. Nabył zaś tej skłonności, przepędzając młodość w obozie, gdzie skąpy staje się hojnym, hojny marnotrawcą, a oszczędnego jak potwora palcem wytykają.

Ojciec mój, widząc, że przez nałóg, który go opanował, wyrządza krzywdę dzieciom, uszczuplając ich mienie, postanowił wyprzedać się ze wszystkiego, a zawoławszy mnie i dwóch braci, tak do nas przemówił:

– Kochane moje dzieci! dając wam tę nazwę, daję wam zaraz najwyższy i najpełniejszy dowód swojej dla was miłości. Utraciłem majątek, który miał być waszą puścizną; nie jest to zapewne dowód mojego do was przywiązania; ale powziąłem zamiar długo rozmyślany, który was przekona, że jestem dobrym ojcem. Jesteście wszyscy w takich latach, że czas wam już myśleć o powołaniu zaszczytnym i korzystnym; do tego chcę się wam przyłożyć z mojej strony, ile będę mógł. Podzielę cały majątek na cztery równe części, z których jedną dla siebie zatrzymam, a trzy wam oddam. Życzyłbym sobie tylko, aby każdy z was, wziąwszy część swoją, poszedł drogą, jaką mu wskażę. Mamy hiszpańskie przysłowie, w moim przekonaniu bardzo prawdziwe, jak wszystkie oparte na długim i rozumnym doświadczeniu: „Kościół, morze i dwór dla człowieka wrota”, co ma znaczyć, że kto chce dobić się znaczenia lub bogactw, powinien wstąpić do stanu duchownego, handlować na morzu lub dostać się na dwór królewski. Chciałbym przeto, aby jeden z was oddał się naukom, drugi handlowi, a trzeci wstąpił do wojska, bo dostać się na dwór króla dziś jest bardzo trudno; a chociaż wojna nie bogaci, daje przynajmniej sławę i znaczenie. W ośmiu dniach odbierzecie w gotowych pieniądzach, co się wam należy. To miałem wam przedłożyć; powiedzcie teraz, czy macie chęć iść za moją radą?

Tu ojciec zamilkł i kazał mi odpowiedzieć naprzód, jako najstarszemu. Prosiłem ojca, aby majątku się nie pozbywał, aby nim rozrządzał według swoich widoków, nie zważając na nas, bo my mamy dość czasu przed sobą do nabycia dostatków, w końcu objawiłem chęć do wojska. Drugi brat chciał udać się do Indii, a najmłodszy, podobno najrozsądniejszy, do Salamanki dla dokończenia wyższych nauk i wstąpienia do stanu duchownego.

Uściskał nas wszystkich ojciec za powolność mu okazaną i wyliczył w oznaczonym czasie każdemu z nas część jego, do trzech tysięcy dukatów wynoszącą, a pochodzącą z szacunku, wyliczonego ojcu za majątek ziemski, który nabył jeden z naszych wujów dla zatrzymania go w familii. Tego samego dnia ruszyliśmy każdy w swoją drogę. Dotknięty położeniem ojca, zostawionego samotnie ze szczupłym funduszem na podeszłe lata, usiłowałem znaglić go prośbami, aby zatrzymał z mojej części dwa tysiące dukatów, mówiąc, że trzeci tysiąc wystarczy mi na oporządzenie i rozpoczęcie zawodu. Bracia moi, zachęceni tym przykładem, odstąpili także po tysiącu dukatów, tym sposobem część rodzicielska zwiększyła się o cztery tysiące dukatów. Ojciec, rozczulony tą oznaką naszego przywiązania, pożegnał nas, upominając, abyśmy często dawali o sobie wiadomości.

 

Jeden pojechał do Salamanki, drugi do Sewilli, a ja do Alicante, gdzie wsiadłem na okręt kupiecki, który przybył z Genui z ładunkiem wełny. Jest już blisko lat dwadzieścia dwa, jak opuściłem dom ojca i rozłączyłem się z braćmi, o których nie mam dotąd żadnej wiadomości, pomimo że kilkakrotnie do nich pisałem.

Przybyłem bez wypadku do Genui, a stamtąd do Mediolanu, oporządziłem się przyzwoicie, a mając zamiar udać się do Piemontu, wybrałem się do Aleksandrii. Wiadomość, że książę Alby udał się do Flandrii, zmieniła nagle moje postanowienie. Pobiegłem służyć pod wielkim wodzem, byłem z nim we wszystkich bitwach. Asystowałem straceniu hrabiów Horna i Egmonta, jako chorąży kompanii Don Diega d'Urbino.

Niezadługo zaczęto głosić, że papież, Hiszpania i rzeczpospolita wenecka wiążą ligę przeciwko Turcji, która oderwała królestwo Cypru od Wenecji; robiono przygotowania do wojny, a dowódcą siły związkowej miał być Don Juan austriacki, brat przyrodni króla; chciałem być uczestnikiem dnia wielkiego dla chrześcijaństwa, a porzucając nieledwie pewność otrzymania kompanii we Flandrii, ruszyłem do Włoch. Gdy przybyłem do Genui, Don Juan wsiadał na statki dla połączenia się z wojskami Wenecji w Neapolu, co jednak nastąpiło dopiero w Messynie. Dowodziłem kompanią w dniu, który przepełnił radością chrześcijaństwo całe od wschodu do zachodu. Turcy stracili sławę niezwyciężonych na morzu, duma ich została upokorzona. W tym dniu pamiętnym, kiedy jedni obchodzili zwycięstwo, a drudzy oddali życie za wiarę, ja dostałem się do niewoli.

Uchy-Alej, bej Algieru, zawołany korsarz, ulubieniec losu, stał się panem okrętu maltańskiego, na którym utrzymało się ledwie trzech walecznych, pokrytych ranami. Okręt „Andrea”, na którym się znajdowałem, pośpieszył na odsiecz. Wskoczyłem pierwszy na pokład galery Uchy-Aleja; nikt z towarzyszów nie zdążył za mną, bo okręt turecki wnet się cofnął, a ja pozostałem raniony wśród nieprzyjaciela.

Traciłem wolność w dniu, w którym zyskało ją piętnaście tysięcy chrześcijan, znajdujących się na galerach tureckich; Uchy-Alej ratował się ucieczką z całą eskadrą do Konstantynopola, gdzie i ja się dostałem. Selim mianował pana mojego dowódcą na morzu za męstwo w bitwie i zdobycie sztandaru maltańskiego.

Następującego roku 1552 znajdowałem się w bitwie pod Navarino, robiąc wiosłem na galerze „Trzy Latarnie”. Chrześcijanie nie korzystali ze sposobności zabrania całej siły tureckiej w porcie. Janczary i Lewantyni, spodziewając się ataku, byli w pogotowiu uciekać, nie czekając bitwy, tak byli przerażeni samym widokiem naszej armii. Ale nie chciały tego wyroki boskie, lubo dowódca chrześcijański nie popełnił błędu, ani niczego nie zaniedbał. Uchy-Alej miał czas cofnąć się, wysadził wojsko na wyspę Medon blisko Navarino, uzbroił port, w którym się utrzymał dopóki Don Juan się nie cofnął. Chrześcijanie w powrocie wzięli galerę „Zdobycz”, dowodzoną przez syna sławnego Barberussy. Honor zwycięstwa zdobył sobie okręt zwany „Wilczyca”, pod dowództwem mężnego Don Alvareza de Bazan, markiza Santa-Cruz. Szczegóły wzięcia galery „Zdobycz” są wielce ciekawe.

Syn Barberussy był srogi dla niewolników chrześcijańskich. Ci, którzy znajdowali się na jego galerze, widząc, że „Wilczyca” ich ściga blisko, naraz opuścili wiosła, rzucili się na dowódcę, stojącego na galerji i wydającego rozkaz przyśpieszenia, przerzucili go przez wszystkie ławki od steru do rydla, a nim się dostał do wielkiego masztu, duszę wyzionął.

Powróciłem do Konstantynopola w następnym roku, Don Juan wziął Tunis, i osadził na tym królestwie Mulej-Hameta w miejsce Mulej-Hamida, najwaleczniejszego, a razem najdzikszego z Maurów. Ta klęska zniewoliła sułtana do polityki zwyczajnej Porcie i zawarto pokój z Wenecją, żywo przez obie strony upragniony. W roku 1564 Turczyn zaczął oblegać Goletę i szańce wzniesione przez Don Juana pod Tunisem. Podczas tych wypadków wojennych ja pędziłem żywot przykuty do wiosła, bez żadnej nadziei wyzwolenia się przez okup, bo postanowiłem nie uwiadamiać ojca o swoim nieszczęściu.

Na koniec chrześcijanie utracili Goletę i twierdzę Tunisu, którą obległo sześćdziesiąt pięć tysięcy regularnego żołnierza tureckiego, a czterykroć sto tysięcy Maurów i Arabów z różnych stron Afryki przybywało w pomoc, obok wielkiej mocy rynsztunku, narzędzi wojennych, osady okrętowej i pionierów, tak, że dawno nie widziano tak ogromnych sił razem zgromadzonych. Goleta, uchodząca za niezdobytą, wzięta szturmem. Turcy, znalazłszy mieliznę z jednej strony, wznieśli wał z worów z piaskiem, wyższy od murów twierdzy, i rozpoczęli ogień z góry, wtedy obrona była niepodobna. Ci, którzy utrzymują, że nasi popełnili błąd, broniąc się w szańcach, zamiast zrobić wycieczkę w gołe pole, dowodzą, że albo tam nie byli, albo mają mało doświadczenia wojennego. Bo jakże siedem tysięcy ludzi stawić mogło czoło tłumom i obronić dwa miejsca odosobnione? jakaż twierdza najobronniejsza ostać się może fanatycznym tłumom, walczącym na swojej ziemi. Ja uważałem stratę Golety za szczególną łaskę Boga, wyświadczoną Hiszpanii. Byłby to przytułek dla złoczyńców, który nie potrafiłby zapłacić kosztów zachowania i obrony, chyba świadectwem obrony Karola V, tak, jakby ten monarcha potrzebował tej kupy gruzów do utrwalenia!

Twierdzę wzięto, ale zwycięstwo kosztowało Turków dwadzieścia pięć tysięcy żołnierza w dwudziestu dwóch szturmach. Oblężeni walczyli z męstwem, trzystu ranami okrytych bohaterów pozostało przy życiu. Mała forteczka wśród jeziora, broniona przez Don Juana Jonaguera, walecznego żołnierza Walencji, kapitulowała. Don Pedro Puertocarreo, komendant Golety, odznaczył się męstwem. Wzięty do niewoli, w drodze do Konstantynopola umarł ze zmartwienia. Dostał się także do niewoli komendant twierdzy, Gabrio Cerbellon, kawaler mediolański, doskonały inżynier i wielkiej waleczności osobistej rycerz.

Zginęło tam mnóstwo znakomitych rycerzy; między nimi Pajan de Oria, kawaler zakonu świętego Jana, dziwnej szlachetności i wielkości duszy, których dowiódł uczynkiem dla brata swego Andrzeja de Orii. Powierzył się Arabom po zdobyciu twierdzy. Ci zdrajcy zobowiązali się przeprowadzić go w ubiorze mauretańskim do Tabarca, osady genueńskiej, gdzie rybacy tego miasta łowią korale; ale zamiast dotrzymać obietnicy, ucięli mu głowę i ponieśli swojemu dowódcy, który, trzymając się hiszpańskiego przysłowia, że zdrada się podoba, ale nie zdrajca, kazał ich wszystkich powiesić za to, że nie przyprowadzili de Orii żywcem.

Pomiędzy chrześcijanami, wziętymi do niewoli w twierdzy, był niejaki Don Pedro d'Agiular z Andaluzji, waleczny chorąży, bardzo zdolny do wiersza. Znosiliśmy razem niewolę na jednym okręcie, do jednej ławki przykuci. Towarzysz mój napisał dwa sonety, mające służyć za nagrobek Golecie i twierdzy. Powtórzę je, jeżeli mnie pamięć nie zawiedzie, bo jestem pewien, że się wam będą podobały.

Gdy niewolnik wymienił nazwisko Don Pedra d' Aguilar, Don Ferdynand uśmiechnął się znacząco do towarzyszów, a jeden z nich przerwał, prosząc niewolnika, aby, nim zacznie dalej opowiadać, dał wiadomość o dalszym losie Don Pedra.

– Po dwóch latach pobytu w Konstantynopolu – mówił opowiadacz – zdołał uciec z pewnym Greczynem, przebrany w suknie Arnauła; czy się ocalił, nie umiem powiedzieć, bo nie miałem sposobności zapytać o to towarzysza jego ucieczki, którego widziałem w rok po tym. Tyle tylko wiem o losie Don Pedra i mam żywą obawę, czy mu się ucieczka udała.

– Udała mu się, jak najlepiej, mogę was o tym zapewnić – rzekł ten sam kawaler. – Don Pedro jest moim bratem, żyje w swoim kraju bogaty i szczęśliwy. Ożenił się, ma troje dzieci.

108robić los – dziś: robić karierę. [przypis edytorski]