Za darmo

Przygody Tomka Sawyera

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XXX

W piątek rano Tomek usłyszał radosną nowinę, że do miasteczka powróciła rodzina sędziego Thatchera. Od razu pół-Indianin Joe i jego skarb zeszli na drugi plan, a pierwsze miejsce niepodzielnie zajęła Becky. Spotkali się i spędzili kilka wspaniałych godzin, bawiąc się z całą gromadą innych dzieci ze szkoły w różne ciekawe gry. Dzień ten został ukoronowany piękną niespodzianką: Becky tak długo nudziła matkę, aż ta zgodziła się, aby od dawna już obiecywany i ciągle odkładany piknik odbył się następnego dnia. Szczęście dziewczynki nie miało granic, a i Tomek przyjął tę wiadomość z nie mniejszym zachwytem.

Nim słońce zaszło, rozesłano zaproszenia i od razu zawrzało wśród miasteczkowej dzieciarni. Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania. Dzieci przeżywały przedsmak czekającej ich radości. Tomek był tak podekscytowany, że długo nie mógł zasnąć w nocy. Liczył na to, że usłyszy miauczenie Hucka, i że następnego dnia olśni Becky i innych wycieczkowiczów swoim zdobytym skarbem. Ale kot nie zamiauczał.

Wreszcie nadszedł ranek. Około godziny dziesiątej w domu sędziego Thatchera zebrała się wesoła i hałaśliwa czereda. Wszystko było gotowe do wymarszu. Dorośli nie chcieli psuć dzieciom zabawy swoją obecnością. Stwierdzono, że dzieciaki będą zupełnie bezpieczne pod opiekuńczymi skrzydłami kilku osiemnastoletnich panienek i o parę lat starszych młodzieńców. Niebawem główna ulica miasteczka zaroiła się od roześmianych dzieci, niosących koszyczki z prowiantem. Na wycieczkę wynajęto stary statek parowy, więc radość była szalona. Sid leżał chory i musiał zostać w domu. Mary również została w domu, aby dotrzymać mu towarzystwa. Przy pożegnaniu pani Thatcher powiedziała do Becky:

– Na pewno późno wrócicie. Może lepiej będzie, jeżeli zanocujesz u którejś z koleżanek, mieszkającej bliżej przystani?

– Przenocuję u Susy Harper, dobrze, mamusiu?

– Świetnie! Uważaj na siebie i nie spraw państwu Harperom kłopotu.

Gdy już szli ulicą, Tomek powiedział do Becky:

– Wiesz, co? Zamiast iść do Harperów, skoczymy na wzgórze i zostaniemy na noc u wdowy Douglas. Na pewno będzie miała lody. U niej prawie codziennie są lody, całe mnóstwo lodów! Ucieszy się, kiedy nas zobaczy!

– To jest kapitalny pomysł!

Ale zaczęła coś rozważać i wreszcie spytała:

– A co na to powie mama?

– A skąd będzie o tym wiedziała?

Dziewczynka znowu zastanowiła się głęboko.

– Wydaje mi się, że to nie jest w porządku… – rzekła z wahaniem.

– E tam! Głupstwo! Przecież mama o niczym się nie dowie, więc o co chodzi? Twoja mama chce tylko, żeby ci się nic nie stało i żebyś spała w dobrym miejscu, tak? Ręczę ci, że sama kazałaby ci iść do pani Douglas, gdyby jej to przyszło do głowy. Na pewno!

Niezwykła gościnność wdowy Douglas była zbyt kuszącą przynętą. Toteż wsparta namowami Tomka odniosła całkowite zwycięstwo. Postanowili nikomu nic nie mówić o tych planach.

Nagle Tomek przypomniał sobie, że Huck może właśnie tej nocy zamiauczeć pod oknem. Ta myśl zepsuła jego radosny nastrój. Ale nie mógł wyrzec się frajdy, jaką sprawiała mu wycieczka z Becky i planowany nocleg u wdowy Douglas. Zresztą dlaczego miałby się tego wyrzekać? Zeszłej nocy sygnału nie było, więc kto zaręczy, że będzie akurat dzisiaj? Tak rozumował i pewność wspaniałej wycieczki przeważyła niepewność skarbu. Zwyczajem wszystkich chłopców postanowił przechylić się na stronę tego, co go bardziej pociągało, i w ogóle przez cały dzień nie myśleć o skrzyni.

Trzy kilometry powyżej miasta statek zatrzymał się w miejscu, gdzie rzeka tworzyła rodzaj otoczonej lasem zatoki. Zarzucono kotwiczkę. Hałastra wysypała się na brzeg i wkrótce cały okoliczny las rozbrzmiewał okrzykami, piskiem i śmiechem. Wreszcie mali wycieczkowicze, zgrzani, zmęczeni i głodni jak wilki, zaczęli powoli wracać do obozu. Natychmiast przystąpili do niszczenia przywiezionych zapasów. Po uczcie przyszła pora na odpoczynek i pogawędki w cieniu drzew. Nagle ktoś rzucił hasło:

– Hej! Zwiedzamy pieczary! Kto idzie?

Wszyscy mieli ochotę. Rozdzielono kilka paczek świec i towarzystwo zaczęło wspinać się na wzgórze. Wejście do grot było wysoko na zboczu i miało kształt litery A. Olbrzymie dębowe drzwi nie były zamknięte. Prowadziły one do niewielkiej, mrocznej, zimnej i wilgotnej pieczary o wysokich wapiennych ścianach.

Dzieci znalazły się pod urokiem jakiejś tajemniczej siły, która biła z tych potężnych sklepień. Z jednej strony widziały oświetloną słońcem zieloną dolinę, z drugiej posępną czerń korytarzy prowadzących w głąb ziemi. Wkrótce jednak oswoiły się z tym nastrojem i rozpoczęły zwykłe wrzaski i dokazywania. Gdy ktoś zapalił świecę, wszyscy rzucali się na niego gasić; waleczny obrońca świecy bohatersko odpierał atak, dopóki nie zgaszono mu jej lub nie wytrącono z ręki. Wówczas następował nowy wybuch śmiechu i nowa gonitwa. Ale wszystko na świecie ma swój koniec. Pochód ruszył stromym korytarzem dalej w dół. Rój chwiejnych, migotliwych światełek delikatnie rozświetlał wysokie ściany skalne. Korytarz miał około dwóch metrów szerokości. Co parę kroków rozchodziły się od niego inne – mniejsze i większe – korytarze.

Pieczary Mac Dougala były ogromnym labiryntem krętych chodników, które zbiegały się, rozwidlały i nie wiadomo gdzie się kończyły. Mówiono, że całymi dniami i nocami można błądzić wśród tej plątaniny rozpadlin, szczelin i podziemnych grot, a jeszcze nie dotrzeć do końca pieczar; że można iść ciągle w dół i w dół, w głąb ziemi i nigdy nie wydostać się na światło dzienne. Nie było takiego człowieka, który by znał całe pieczary. Tak naprawdę nikt ich dobrze nie znał. Dokładne zbadanie obszaru labiryntu graniczyło z niemożliwością. Większość okolicznych mieszkańców znała tylko niewielką część pieczar, zwykle zwiedzaną przez turystów i nawet najwięksi śmiałkowie nie odważali się zapuszczać na teren nieznany. Tomek Sawyer znał te podziemia tak samo, jak każdy inny.

Wycieczka przeszła górnym korytarzem niecały kilometr, po czym grupki i pary zaczęły się odrywać od głównego orszaku i zagłębiać w mijane odgałęzienia. Przebiegali posępne korytarze i straszyli się wzajemnie, wyskakując niespodziewanie w miejscach, gdzie chodniki znowu się spotykały. Można było zniknąć innym z oczu na całe pół godziny, nie wychodząc poza teren, który się znało.

Wreszcie grupki jedna po drugiej zaczęły wracać do wylotu pieczar. Zziajane, rozbawione, ochlapane świecami i umazane gliną dzieci były zdumione, że w pieczarach tak szybko zleciał im czas – na dworze zapadał już wieczór. Od pół godziny dzwon okrętowy wzywał do powrotu na statek. Gdy wśród śmiechów i nawoływań, odbijali od brzegu w drogę powrotną, nikt nie żałował straconego dnia, prócz jednego może kapitana.

Kiedy światła statku mijały przystań, Huck był już na posterunku. Nie słyszał głosów na pokładzie, bo śmiertelnie zmęczona dzieciarnia zachowywała się cicho i potulnie. Dziwił się, co to za statek i dlaczego nie zatrzymuje się w przystani, ale szybko przestał o nim myśleć i zajął się własnymi sprawami.

Noc była chmurna i ciemna. Minęła dziesiąta. Umilkły turkoty wozów, rzadkie światła poczęły gasnąć, ostatni przechodnie zniknęli, miasteczko poszło spać, zostawiając małego wartownika sam na sam z milczeniem i duchami. Minęła jedenasta i pogasły światła gospody. Zrobiło się zupełnie ciemno.

Huck czekał. Czas dłużył mu się niczym wieczność, a ciągle nic się nie działo. Zaczęło go ogarniać zwątpienie. Na co tu czekać? Komu się to przyda? Może lepiej dać temu spokój i iść spać?

Naraz doleciał go jakiś dźwięk. W jednej chwili cały zamienił się w słuch. Cichutko otworzyły się drzwi wychodzące na ślepą uliczkę. Huck uskoczył za róg cegielni i przywarł do ściany. Dwóch mężczyzn przeszło tuż koło niego. Jeden wyglądał tak, jakby coś dźwigał pod pachą. To pewnie skrzynia! Wynoszą skarb!! Jak w takiej sytuacji zawiadomić Tomka?! Nim dobiegnie pod jego okno, mężczyźni ulotnią się ze skrzynką. A wtedy szukaj wiatru w polu! Nie, on musi ich pilnować. Pójdzie za nimi pod osłoną nocy i wyśledzi, dokąd zaniosą skarb. Po tej krótkiej naradzie z samym sobą, Huck wyszedł zza cegielni i, zachowując bezpieczną odległość, na bosaka, cicho jak kot, podążył za dwójką mężczyzn.

Poszli ulicą nad rzeką, minęli ostatnie miejskie zabudowania, a potem skręcili na ścieżkę, wiodącą na wzgórze Cardiff. Okrążyli dom starego Walijczyka, stojący w połowie drogi na szczyt wzgórza. Wspinali się coraz wyżej.

„Dobrze – pomyślał Huck – chcą go zakopać w starym kamieniołomie”.

Ale nie zatrzymali się przy kamieniołomie. Minęli go i dalej szli w górę. Potem skręcili na wąską ścieżkę, prowadzącą wśród wysokich zarośli i nagle zniknęli w ciemności. Huck przyspieszył kroku. Wkrótce przystanął i zaczął nasłuchiwać. Nie usłyszał nic, oprócz bicia własnego serca. Ze wzgórza doleciało go dalekie pohukiwanie sowy – zła wróżba! Ale kroków mężczyzn nie było słychać. Boże, więc wszystko na nic? Właśnie miał ruszyć dalej, gdy wtem, w odległości zaledwie kilku kroków od niego, ktoś chrząknął. Huckowi serce podskoczyło do gardła, lecz mężnie zepchnął je na właściwe miejsce. Stał w miejscu i trząsł się niczym w ataku febry, przy okazji zrobiło mu się dziwnie słabo. Tylko czekał, kiedy upadnie. Na szczęście wiedział, gdzie jest. Stał o pięć kroków od ogrodzenia domu wdowy Douglas.

„Bardzo dobrze – pomyślał – niech tu zakopią, będzie łatwo znaleźć”.

Nagle pół-Indianin odezwał się cichym, ledwie dosłyszalnym głosem:

– Niech ją szlag trafi! Zdaje się, że ma gości. Jest już późno, a jeszcze pali się światło.

– Nic nie widzę.

To był głos „drugiego” włóczęgi z nawiedzonego domu. Hucka poraził śmiertelny strach. A więc to miała być „zemsta” Joego! Pierwszą jego myślą było uciec z tego miejsca jak najprędzej. Ale zaraz przypomniał sobie, że wdowa Douglas zawsze była dobra dla niego. A oni może przyszli ją zamordować! Gdyby chociaż miał na tyle odwagi, żeby ją ostrzec! Wiedział jednak, że się nie odważy, bo oni mogliby go zobaczyć i dorwać w swe łapy. Wszystkie te myśli lotem błyskawicy przebiegły głowę Hucka. Usłyszał odpowiedź Indianina:

 

– Bo krzaki ci zasłaniają widok. Chodź tu… no, widzisz już?

– Tak. Najwyraźniej ma gości. Lepiej dajmy temu spokój!

– Dać spokój! Teraz, kiedy odchodzę stąd na zawsze! Dać spokój i już nigdy nie mieć okazji? Mówię ci jeszcze raz: gwiżdżę na jej pieniądze. Możesz je sobie wziąć. Ale jej mąż potraktował mnie jak ostatniego psa. Był sędzią pokoju i to on ciągle pakował mnie za kraty za włóczęgostwo. Ale to jeszcze nie wszystko! Kazał mnie wychłostać!! Wychłostać przed więzieniem jak Murzyna!… Publicznie, na oczach całego miasta!… Wychłostać! – Rozumiesz? Jego szczęście, że umarł, nim wyszedłem z więzienia. Ale ona mi za to zapłaci!

– Chyba jej nie zabijesz?! Nie zrobisz tego!

– Zabić? A kto mówi o zabiciu? Zabiłbym jego, gdyby żył, ale nie ją. Jeśli się mścisz na kobiecie, to jej nie zabijasz, durniu! Trzeba ją oszpecić. Obciąć nos i ponacinać uszy – jak świni!

– O Boże, to przecież…

– Nikt cię nie pyta o zdanie! Zachowaj je dla siebie, tak będzie dla ciebie najbezpieczniej. Przywiążę ją do łóżka… Jeżeli wykrwawi się na śmierć, to już nie moja wina… Płakał po niej nie będę. Jesteś moim przyjacielem i musisz mi pomóc. Sam nie dałbym sobie rady. Zresztą po to cię tu wziąłem… Zrobisz to dla mnie… I nie próbuj uciekać – zabiję cię, nim zdążysz się odwrócić. Rozumiesz? A jeżeli zabiję ciebie, to wdowę też załatwię, i nikt nie będzie wiedział, kto to zrobił.

– No cóż, jeśli już tak musi być, to bierzmy się do roboty. Im prędzej, tym lepiej. Zimno mi się robi na samą myśl…

– Zaraz! A goście? Ty lepiej uważaj, bo coś ci nie wierzę… Zaczekamy, aż światła pogasną. Nie ma pośpiechu.

Huck wiedział, że teraz zapadnie cisza sto razy straszniejsza, niż rozmowa morderców. Wstrzymał więc oddech i począł się ostrożnie cofać. Powoli podniósł jedną nogę i balansując na drugiej, jak najciszej zrobił krok w tył. Omal się przy tym nie przewrócił. Z taką samą precyzją zrobił drugi i trzeci krok. Potem czwarty i piąty. Wtem gałąź trzasnęła mu pod nogami! Zaparło mu oddech. Nasłuchiwał z napięciem, ale wokoło panowała głęboka cisza. Poczuł bezgraniczną wdzięczność do losu. Kiedy znalazł się na ścieżce pomiędzy zaroślami, obrócił się z zachowaniem wszelkich środków ostrożności i nieco przyśpieszył kroku. W pobliżu kamieniołomu poczuł się już bezpieczny i ruszył całym pędem. Biegł co sił w nogach, aż dotarł do domu starego Walijczyka. Zaczął dobijać się do drzwi. W oknach ukazały się trzy głowy: ojca i dwóch synów, wielkich jak dęby.

– Co to za hałasy? Kto tam tak tłucze w drzwi? O co chodzi?

– Proszę mnie wpuścić, prędko! Muszę panu coś powiedzieć!

– Kim jesteś?

– Huckleberry Finn… Prędko, proszę mnie wpuścić!

– Huckleberry Finn? Coś takiego! Nie jest to nazwisko, przed którym chętnie otwiera się drzwi… Ale wpuście go chłopcy. Zobaczymy, o co chodzi.

– Tylko proszę nikomu nie mówić, że to ja wam powiedziałem o wszystkim – to były pierwsze słowa Hucka, gdy go wpuszczono do domu. – Proszę nic nie mówić, bo wtedy on mnie zabije! Ale wdowa tyle razy była dobra dla mnie, że muszę to powiedzieć… Zaraz powiem, tylko przyrzeknijcie, że mnie nie wydacie!

– Święty Sebastianie! On naprawdę ma coś ważnego do powiedzenia! To widać! – zawołał stary. – Mów śmiało, chłopcze, nikt z nas cię nie zdradzi.

W trzy minuty później ojciec i synowie, dobrze uzbrojeni, szli już w stronę domu wdowy. Kiedy dotarli do zarośniętej zielskiem ścieżki, wyciągnęli pistolety i zaczęli skradać się po cichu.

Huck nie poszedł z nimi dalej. Ukrył się za wielkim kamieniem i nasłuchiwał. Długą chwilę panowała obezwładniająca, groźna cisza. Nagle huknęły strzały, ktoś krzyknął.

Huck nie czekał na dalszy rozwój wypadków. Rzucił się do ucieczki i gnał na dół, ile sił w nogach.

Rozdział XXXI

Nazajutrz, w niedzielę, ledwie zaczęło świtać, Huck wdrapał się na wzgórze i cichutko zapukał do drzwi starego Walijczyka. Mieszkańcy domu spali wprawdzie, ale z powodu nocnych zajść był to sen czujny i niespokojny. Z okna padło pytanie:

– Kto tam?

Zalękniony głos Hucka odpowiedział cichuteńko:

– Proszę mnie wpuścić, to tylko Huck Finn!

– To jest nazwisko, przed którym drzwi mojego domu otwierają się we dnie i w nocy. Witaj, chłopcze!

Dla uszu małego włóczęgi były to słowa niezwykłe i zarazem najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek słyszał w swoim życiu. Nie mógł sobie przypomnieć, aby choć jedna osoba tak serdecznie witała go u siebie w domu.

Szybko otworzono drzwi i Huck wszedł do środka. Podano mu krzesło. Starzec i obaj jego krzepcy synowie zaczęli się szybko ubierać.

– No, bracie, pewnie jesteś porządnie głodny. Śniadanie będzie gotowe za parę chwil. Prosto z ognia, zaraz sam zobaczysz. Myśleliśmy, że wrócisz w nocy i zanocujesz u nas.

– Okropnie się bałem – wyznał Huck – i uciekłem. Jak tylko usłyszałem strzały, puściłem się pędem i biegłem chyba ze trzy kilometry. Teraz przyszedłem, bo chciałem się dowiedzieć, jak to było. A przyszedłem tak wcześnie dlatego, że bałem się natknąć na tych diabłów, nawet gdyby byli już trupami.

– Biedaku, widać po tobie, że miałeś nie najlepszą noc. Ale przygotowaliśmy łóżko dla ciebie. Zaraz po śniadaniu położysz się spać. A co do tamtych, niestety, żyją jeszcze i bardzo mnie to martwi. Dzięki tobie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie ich szukać. Skradaliśmy się po ciemku i już byliśmy niedaleko nich, gdy zaczęło mnie kręcić w nosie. A szedłem pierwszy, z pistoletem już gotowym do strzału. No i pech! Myślałem, że wytrzymam, ale nie dałem rady. Kichnąłem! Spłoszeni bandyci rzucili się w zarośla. Zawołałem do moich chłopców: „Ognia!” i sam wypaliłem z pistoletu tam, skąd dochodził szelest krzaków. Chłopcy również wystrzelili w krzaki. Ale tamci zwiali błyskawicznie. Goniliśmy ich potem przez las. Odpowiedzieli nam strzałami, na szczęście nikomu z nas nic się nie stało. Zdaje się, że ci dranie też nic nie oberwali. W końcu straciliśmy ich ślad i zaprzestaliśmy pogoni. Popędziliśmy na dół i zawiadomiliśmy policję. Cały oddział wyruszył zaraz nad rzekę, żeby obstawić oba brzegi. Kiedy zrobi się jasno, szeryf ze swoimi ludźmi przeszukają las. Moi chłopcy też pójdą z szeryfem. Dobrze by było mieć jakiś rysopis tych drani, to by bardzo ułatwiło poszukiwania. Ale ty ich pewnie nie widziałeś, bo było ciemno, co?

– Widziałem ich, szedłem za nimi przez całe miasto.

– Doskonale! Opisz ich, chłopcze!

– Jeden to stary głuchoniemy Hiszpan, który ostatnio kręcił się po miasteczku, a drugi to taki obdartus o zbójeckim wyglądzie…

– Wystarczy, znamy tych ptaszków! Raz nadziałem się na nich w lesie, za domem wdowy. Zwiali, gdy tylko mnie zobaczyli. No, chłopcy, w drogę! Opowiedzcie wszystko szeryfowi. Śniadanie zjecie jutro rano.

Synowie Walijczyka wyszli przed dom. Huck zerwał się z krzesła i zawołał:

– Proszę was, tylko nie mówcie nikomu, że to ja ich wydałem!

– Oczywiście, Huck, jak chcesz. Ale to, co zrobiłeś, to powód do dumy, nie musisz tego ukrywać.

– Nie, nie! Proszę nic nikomu nie mówić!

Po wyjściu synów stary Walijczyk zapytał:

– Oni na pewno nie powiedzą i ja też nie powiem. Nie rozumiem jednak, dlaczego nie chcesz, żeby ludzie o tym wiedzieli.

Huck wolał nie tłumaczyć się jaśniej. Powiedział tylko, że o jednym z bandytów wie bardzo dużo i za nic w świecie nie chce, żeby ten człowiek wiedział, że on cokolwiek o nim wie, bo wtedy ten bandyta na pewno by go zabił.

Stary jeszcze raz przyrzekł zachować wszystko w tajemnicy i zapytał:

– Skąd ci przyszło do głowy iść za tymi łotrami? Czy wyglądali podejrzanie?

Huck milczał chwilę, obmyślając ostrożną odpowiedź, wreszcie rzekł:

– Widzi pan, ja jestem takie ladaco… Przynajmniej tak każdy mówi, i wcale się o to nie gniewam. Nieraz jednak nie mogę usnąć, bo martwię się tym i myślę, jak tu wejść na dobrą drogę… Tak było tej nocy. Nie mogłem spać, wyszedłem więc przed północą na ulicę i pogrążony w myślach doszedłem aż do starej cegielni obok gospody. Zamyślony, oparłem się o mur. No i właśnie wtedy ci dwaj minęli mnie dosłownie o krok. Jeden z nich niósł coś pod pachą. Byłem pewny, że to coś ukradzionego. Któryś z nich palił, a drugi poprosił go o ogień. Zatrzymali się niedaleko mnie. Kiedy cygara oświetliły im twarze, zobaczyłem, że wyższy to głuchoniemy Hiszpan z białą brodą i plastrem na oku, a ten drugi to jakiś obszarpany obdartus…

– Jak to? Przy świetle cygara zauważyłeś, że jest obdarty?

Huck zmieszał się na chwilę, ale zaraz powiedział:

– Eee… tak mi się zdaje… że był obdarty…

– Dobrze, więc oni poszli dalej, a ty…

– Poszedłem za nimi. Tak. Chciałem wiedzieć, co się dzieje… dlaczego oni tak się skradają… Śledziłem ich cały czas, aż do ogrodzenia wdowy. Tam się ukryłem i słyszałem jak ten obdartus wstawiał się za wdową, a Hiszpan zapowiadał, że ją oszpeci… Mówiłem już o tym panu i pana synom…

– Jak to? Głuchoniemy mówił to wszystko?!

Huck popełnił drugi straszny błąd! Robił, co mógł, żeby wykręcić się z tej pułapki, i nie zdradzić, kim jest Hiszpan, ale ze zdenerwowania zaplątał się jeszcze bardziej. Stary nie spuszczał z niego oczu i pod tym wzrokiem Huck zgubił się na dobre. Nagle Walijczyk powiedział:

– Dlaczego ty się mnie boisz? Za nic na świecie nie pozwolę, żeby choć jeden włos spadł ci z głowy. Będę cię bronił, możesz być tego pewny. Więc Hiszpan nie jest głuchoniemy! Wygadałeś się i teraz nie ma już co kręcić. Ty coś wiesz o tym Hiszpanie, ale starasz się to ukryć przed wszystkimi. Proszę cię, zaufaj mi… nie wydam cię.

Huck patrzył chwilę w poczciwe, szczere oczy starego, potem pochylił się i szepnął mu do ucha:

– To nie jest żaden Hiszpan. To pół-Indianin Joe!

Walijczyk omal nie spadł z krzesła. Po chwili powiedział:

– Teraz wszystko rozumiem! Kiedy opowiadałeś mi o obcięciu nosa i naderżnięciu uszu, myślałem, że trochę przesadzasz, bo biali nie mszczą się w ten sposób. Ale Indianin! To całkiem co innego!

Podczas śniadania rozmowa trwała dalej. Walijczyk opowiedział, że zanim poszli spać, wzięli jeszcze latarkę i przeszukali teren pod ogrodzeniem wdowy, czy nie ma gdzieś śladów krwi. Niczego takiego nie zobaczyli, znaleźli za to sporą skrzynkę z…

– Z CZYM?!?!

To pytanie jak błyskawica wystrzeliło z pobladłych ust Hucka. Zerwał się z krzesła i z rozszerzonymi źrenicami, bez tchu w piersiach oczekiwał odpowiedzi starego. Walijczyk urwał i wpatrywał się w chłopca. Trzy sekundy – pięć – siedem sekund – wreszcie powiedział:

– Z narzędziami służącymi do włamywania się do domu. Hm, co ci się stało?

Huck opadł bezwładnie na krzesło, dysząc ciężko, ale z uczuciem niewysłowionej ulgi. Walijczyk patrzył na niego uważnie, a potem powtórzył:

– Tak, to były złodziejskie narzędzia. Zdaje się, że bardzo ci ulżyło. Ale dlaczego tak skoczyłeś? Co miało być w tej skrzynce?

Huck znowu był w opałach. Ciągle czuł na sobie przenikliwe spojrzenie Walijczyka. Wiele dałby za to, żeby szybko znaleźć jakąś rozsądną odpowiedź.

Ale nic nie mógł wymyślić. Wtem przyszło mu coś do głowy, było to niezbyt mądre, lecz czas naglił; wykrztusił więc słabym głosem:

– Myślałem, że to może książki szkolne…

Biedny Huck był zbyt zgnębiony, aby się bodaj uśmiechnąć, ale stary ryknął takim gromkim śmiechem, że aż się trząsł cały. Na koniec oświadczył, że taki śmiech to pieniądze w kieszeni, bo leczy lepiej niż wszystkie lekarstwa zapisane przez doktorów.

Potem dodał:

– Ech, głuptasie! Wyglądasz jak własny cień. Nie ma się co dziwić, że gadasz od rzeczy. Ale to przejdzie. Odpoczniesz, wyśpisz się porządnie i wrócisz do normy.

Huck był wściekły na siebie, że przez swój brak opanowania zdradził się ze swoim zainteresowaniem skrzynką i mógł obudzić jakieś podejrzenia. Od chwili, gdy podsłuchał rozmowę bandytów przy ogrodzeniu wdowy, zaczął powątpiewać, czy przyniesiona przez nich skrzynka rzeczywiście zawiera skarb. Była to jednak tylko wątpliwość, nie pewność. Toteż, kiedy Walijczyk wspomniał o znalezisku, nie mógł nad sobą zapanować. To było ponad jego siły. Jednak w gruncie rzeczy cieszył się z takiego obrotu sprawy, bo przynajmniej dowiedział się, że owa skrzynka nie była tą, na którą obaj z Tomkiem polowali. Czyli skarb w dalszym ciągu znajduje się pod numerem drugim. Zbiegli dranie zostaną jeszcze dziś schwytani i zamknięci w więzieniu, a wtedy on i Tomek najspokojniej zabiorą sobie w nocy złoto.

Ledwo zjedli śniadanie, ktoś zapukał do drzwi. Huck zerwał się, aby się ukryć, bo nie chciał mieć nic wspólnego z nocnymi wydarzeniami. Walijczyk wpuścił sporą gromadkę pań i panów, wśród których była także wdowa Douglas. Na ścieżce, prowadzącej na szczyt wzgórza, ujrzał całą procesję mieszkańców miasta, którzy szli obejrzeć miejsce nocnych wypadków. Najwidoczniej sprawa stała się już głośna.

 

Walijczyk musiał szczegółowo opowiedzieć gościom całe zajście. Wdowa zaczęła mu dziękować za ratunek i ocalenie jej życia.

– Nie ma o czy mówić, łaskawa pani. Jest ktoś inny, komu zawdzięcza pani znacznie więcej niż mnie i moim chłopcom, ale nie pozwolił mi ujawnić swojego nazwiska. Gdyby nie on, nic byśmy nie wiedzieli i wcale by nas tam nie było.

Wywołało to oczywiście tak wielkie zaciekawienie, że sam wypadek odsunięty został na bok. Chociaż goście łamali sobie głowy nad tą zagadką i ciekawość dosłownie ich pożerała, Walijczyk stanowczo odmówił zdradzenia sekretu. Milczał również wtedy, gdy wiadomość o udziale jakiegoś tajemniczego osobnika obiegła już całe miasteczko. Poza tym wszystkim udzielał wyczerpujących informacji.

Po wysłuchaniu jego relacji, wdowa powiedziała:

– Usnęłam w łóżku nad książką i w ogóle nic nie słyszałam. Czemu pan nie przyszedł mnie obudzić?

– Uznałem, że nie ma takiej potrzeby. Z całą pewnością wiadomo było, że bandyci nie wrócą. Zwłaszcza, że porzucili swoje narzędzia zbrodni. Po co więc miałem panią budzić i straszyć. Zresztą trzech moich Murzynów pilnowało pani domu aż do rana. Dopiero co wrócili.

Nadchodzili coraz to nowi goście i Walijczyk przez kilka godzin musiał opowiadać wszystkim tę samą historię.

Chociaż podczas wakacji szkółka niedzielna była nieczynna, całe miasto przybyło do kościoła na dobrą godzinę przed nabożeństwem. Omawiano nocny wypadek i roztrząsano go na wszystkie strony. Nadeszła wiadomość, że bandytów jeszcze nie złapano.

Po kazaniu pani Thatcher podeszła do wychodzącej pani Harper, która właśnie wraz z całym tłumem przeciskała się ku drzwiom i zapytała:

– Czy moja Becky ma zamiar spać przez cały dzień? Chyba nie jest aż tak zmęczona?

– Becky?

– No tak, moja córka – potwierdziła pani Thatcher z lękiem w oczach. – Czy nie spała dziś w nocy u pani?

– Ależ nie!

Pani Thatcher zbladła i opadła na ławkę, właśnie w chwili, gdy przechodziła obok niej ciotka Polly, prowadząc ożywioną rozmowę z przyjaciółką.

– Dzień dobry, pani Thatcher! Dzień dobry, pani Harper! Mojego Tomka znowu nie ma. Pewnie nocował u którejś z pań i teraz boi się przyjść do kościoła.Wytargam go za uszy, jak go dorwę!

Pani Thatcher zaprzeczyła słabym ruchem głowy i zbladła jeszcze bardziej.

– U mnie nie spał – powiedziała pani Harper wyraźnie już zaniepokojona.

Ciotka Polly przeraziła się.

– Joe, widziałeś Tomka dziś rano?

– Nie.

– A kiedy go widziałeś ostatni raz?

Joe usiłował sobie przypomnieć, ale nie umiał powiedzieć nic pewnego. Ludzie wychodzący z kościoła zaczęli przystawać. Utworzył się zator. Twarze poważniały, niespokojne szepty wyrażały niepokój i złe przeczucia. Gorączkowo wypytywano dzieci i młodych nauczycieli. Wszyscy mówili, że nie zauważyli, czy w drodze powrotnej Tomek i Becky byli na pokładzie parowca. Było ciemno i nikomu nie przyszło do głowy sprawdzić, czy kogoś nie brakuje. Naraz pewien młodzieniec wyrwał się z okropnym domysłem, że Tomek i Becky są jeszcze w pieczarach!

Pani Thatcher zemdlała, ciotka Polly wybuchnęła płaczem.

Straszna wieść biegła z ust do ust, od jednej gromadki ludzi do drugiej, z ulicy na ulicę. Pięć minut później wszystkie dzwony biły na trwogę i całe miasto postawiono w stan gotowości. Nocne wypadki na wzgórzu Cardiff zbladły i zmalały do rozmiarów nic nie znaczącego drobiazgu; zapomniano o bandytach. Mężczyźni siodłali konie, kobiety szykowały prowiant i świece; przygotowywano łodzie, zamówiono prom. Nim minęło pół godziny od ogłoszenia alarmu, gdy rzeka zaroiła się od łodzi, a droga od jeźdźców – ponad stu mężczyzn z pośpiechem zdążało do pieczar.

Przez całe długie popołudnie w mieście było pusto i głucho. Panie tłumnie odwiedzały ciotkę Polly i panią Thatcher i starały się je pocieszyć. Płakały też razem z nimi, a to było jeszcze lepsze niż wszystkie słowa.

Nadeszła straszna noc. Nikt nie spał, lada chwila spodziewano się wieści z pieczar. Wreszcie, kiedy już zaczynało świtać ekspedycja ratunkowa przysłała oczekiwaną wiadomość. Była krótka: „Dostarczyć więcej świec i żywności” – o dzieciach ani słowa.

Pani Thatcher była bliska obłędu, ciotka Polly w ogóle nie wiedziała, co się do niej mówi. Od sędziego Thatchera nadchodziły z pieczar uspokajające, pełne otuchy wiadomości, ale nic konkretnego nie zawierały.

Nad ranem powrócił do domu stary Walijczyk, okapany woskiem świec, wysmarowany gliną i śmiertelnie znużony. Zastał Hucka leżącego w łóżku i bredzącego w gorączce. Wszyscy lekarze byli w pieczarach, przyszła więc wdowa Douglas i zaopiekowała się chorym. Powiedziała, że zrobi dla niego, co tylko będzie mogła, bo nieważne czy jest złym, czy dobrym chłopakiem – jest stworzeniem boskim i trzeba mu pomóc w biedzie. Walijczyk odparł, że Huck wcale nie jest taki zły, jak myśli większość ludzi, na co pani Douglas odpowiedziała:

– Wiem o tym. W nim także jest iskra boża, a Bóg nigdy nie odwraca się od żadnego stworzenia, które wyszło spod Jego ręki.

Wczesnym przedpołudniem zaczęły wracać do miasteczka pierwsze grupki śmiertelnie zmęczonych mężczyzn. Najsilniejsi szukali dalej. Wiadomości były nader skąpe: przeszukano najdalsze, nikomu dotąd nie znane zakątki pieczar; zbadano każde zagłębienie i każdą szczelinę; spenetrowano olbrzymią ilość korytarzy labiryntu. Wszędzie widać migocące płomyki świec poszukujących, słychać nawoływania i strzały z pistoletu. W miejscu, do którego nigdy nie dotarła noga żadnego turysty, znaleziono słowa „Becky” i „Tomek”, wypisane dymem świecy na ścianie skalnej, a tuż obok kawałek wstążki okapanej woskiem. Pani Thatcher poznała wstążkę. Płacząc nad nią mówiła, że to jest jej pamiątka po dziecku, najdroższa ze wszystkich pamiątek, bo córeczka miała ją na sobie do ostatnich chwil przed straszną śmiercią. Opowiadano, że czasem pokazywało się gdzieś daleko w grocie jakieś mdłe światełko – wtedy rzucano się w tamtą stronę z okrzykami radości, lecz za każdym razem następował gorzki zawód; były to tylko światła innych szukających.

Przeszły trzy straszne dni oczekiwania i trzy noce pełne długich godzin udręki. Miasteczko zaczęło tracić nadzieję i zapadło w odrętwienie. Nic już ludzi nie interesowało. Właśnie wtedy odkryto przypadkiem, że właściciel gospody dla abstynentów sprzedawał gościom wódkę, ale chociaż była to rzecz bulwersująca, nie wywołała prawie żadnego wrażenia.

W chwili przytomności Huck słabym głosem skierował rozmowę ogólnie na temat gospód. W końcu, przygotowany na najgorsze, ostrożnie zadał pytanie, czy przypadkiem w czasie jego choroby nie odkryto czegoś w gospodzie dla abstynentów.

– Tak – powiedziała wdowa.

Huck zerwał się z pościeli i spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem.

– Co odkryto?! – zapytał bez tchu.

– Wódkę! Lokal zamknięto. Leż spokojnie, moje dziecko. Ależ mnie przestraszyłeś!

– Proszę mi tylko jedno jeszcze powiedzieć… tylko jedno, błagam! Czy to odkrył Tomek Sawyer?

Wdowa wybuchnęła płaczem.

– Cicho, dziecko, cicho! Wiesz przecież, że nie wolno ci mówić. Jesteś bardzo chory i nie możesz się tak przemęczać. Cicho…

„A więc znaleźli tylko wódkę – myślał Huck, z trudem usiłując przezwyciężyć słabość. – Gdyby znaleźli złoto, całe miasto by o tym gadało. To znaczy, że skarb przepadł już na zawsze, na zawsze! Ale czemu ona płacze? Nie rozumiem…” – Huck usnął zmęczony.

– Biedak, zasnął nareszcie. Czy Tomek Sawyer znalazł wódkę… Boże, gdyby tylko ktoś mógł znaleźć Tomka! Prawie nikt nie ma już nadziei ani sił, żeby go szukać dalej…