Za darmo

Przygody Tomka Sawyera

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział X

Chłopcy pędzili w stronę miasteczka półżywi z przerażenia. Od czasu do czasu rzucali za siebie trwożne spojrzenia, jakby w obawie, że są ścigani. Każdy pień, wynurzający się na drodze, przybierał w ich oczach groźną ludzką postać – a wtedy dech zamierał im w piersiach. Gdy mijali domki na skraju miasteczka, ujadanie zbudzonych psów dodało im skrzydeł u nóg.

– Żebyśmy… się tylko dostali… do tej starej… garbarni… zanim padniemy… – wykrztusił Tomek, dysząc po każdym słowie. – Ja już… nie mogę… biec dalej…

Ciężkie sapanie Hucka było jedyną odpowiedzią. Z oczyma utkwionymi w cel dobywali resztek sił. Garbarnia była coraz bliżej; wreszcie wpadli razem w otwartą bramę i z uczuciem niewysłowionej ulgi, runęli na ziemię całkowicie wyczerpani. Okrył ich bezpieczny mrok zabudowania. Powoli uspokoili się nieco i Tomek szepnął:

– Huck, powiedz, co teraz będzie?

– Jeśli doktor Robinson umrze, to kogoś powieszą.

– Tak myślisz?

– Myślę? Ja to wiem z całą pewnością!

Tomek zastanawiał się przez chwilę.

– Ale kto o tym powie, Huck? My? – zapytał.

– Zwariowałeś?! A jeżeli stanie się coś takiego, że tego Indianina nie powieszą, to co wtedy? Wtedy on nas prędzej czy później zamorduje. Zatłucze na śmierć. To pewne, jak amen w pacierzu.

– Właśnie tak samo sobie pomyślałem.

– Jeżeli już ktoś ma donieść, to niech to zrobi Potter, jeśli jest taki głupi. On i tak jest wiecznie pijany.

Tomek nic nie odpowiedział, myślał nad czymś głęboko. Nagle szepnął:

– Huck, przecież Potter nic o tym nie wie! Więc jak może oskarżyć Joego?

– Dlaczego nie wie?

– Bo dostał po głowie i leżał nieprzytomny! On nic nie widział! Sądzisz, że mógł coś widzieć?

– Jezus Maria! Tomek, masz rację!

– A zresztą kto wie, może tak oberwał, że sam się już nie pozbierał, co, Huck?

– O, co to, to nie. Był zalany, dobrze to widziałem. Gdy mój stary jest pijany, to może mu się nawet dzwonnica na łeb zwalić i nic mu nie będzie. Sam to mówi. Tak samo jest z Potterem. Gdyby ktoś dostał taki cios na trzeźwo, już byłoby po nim, ale z pijakami to zupełnie inna sprawa…

Po chwili namysłu Tomek odezwał się:

– Huck, czy potrafisz trzymać język za zębami?

– Tomek, przecież wiesz, że obaj musimy milczeć. Ten Indianin to diabeł wcielony. Jeżeli go nie powieszą, a my piśniemy choć dwa słowa – utopi nas bez skrupułów, jak parę kociaków. Słuchaj, musimy złożyć przysięgę, że nie puścimy pary z ust.

– Masz rację, Huck. Tak będzie najlepiej. Podnieś rękę i przysięgnij, że…

– O nie, w tym wypadku taka przysięga nic nie da. To dobre przy jakichś głupstwach, na przykład z dziewczynami, bo te i tak w końcu wszystko wypaplają. Ale w takiej poważnej sprawie przysięga musi być zrobiona na piśmie. I podpisana własną krwią!

Tomek z zachwytem przyklasnął pomysłowi, który był głęboki, ciemny, budzący grozę i jak najbardziej odpowiedni do nocy, otoczenia oraz okoliczności, w jakich chłopcy się znaleźli. Podniósł z ziemi małą, czystą deszczułkę, którą zauważył w świetle księżyca, wyciągnął z kieszeni kawałek ołówka, usiadł w miejscu oświetlonym przez księżyc, i przygryzając język, z trudem nagryzmolił następujące słowa:

Huck Finn i Tomek Sawyer pszysięgają, że o tej sprawie nie pisną ani słófka i niech zaras trópem padną jeżeli się wygadają.

Huck był pełen podziwu dla Tomka za jego łatwość pisania i piękny styl. Wydłubał szpilkę z klapy marynarki i już miał ukłuć się w palec, gdy Tomek zawołał:

– Stój! Nie rób tego! Szpilka jest z miedzi, może być na niej grynszpan.

– Co to jest grynszpan?

– Trucizna. Wiesz już? Połknij tylko, a zobaczysz!

Tomek odwinął nitkę z jednej ze swych igieł, po czym obaj ukłuli się w duży palec i wycisnęli po kropelce krwi.

Po długim gnieceniu Tomkowi udało się napisać małym palcem początkowe litery swojego imienia i nazwiska. Potem pokazał Huckowi, jak się pisze H i F. Akt przysięgi został zatwierdzony. Wśród groźnych ceremonii i potężnych zaklęć zakopali deszczułkę pod ścianą. Uznali, że teraz usta mają zamknięte na kłódkę, a klucz od niej został wyrzucony.

Jakaś postać przekradła się przez otwór po drugiej stronie zrujnowanego budynku, lecz chłopcy jej nie zauważyli.

– Tomek – szepnął Huck – czy już na zawsze będziemy musieli milczeć?

– A jak myślałeś? Jasne, że tak! Cokolwiek się stanie, musimy trzymać język za zębami. Inaczej padniemy trupem – zapomniałeś o tym?

– Tak, tak. Wiem.

Nagle tuż po drugiej stronie muru, parę kroków od nich, jakiś pies zawył przeciągle i złowieszczo. Przywarli do siebie, śmiertelnie przerażeni.

– Dla którego z nas wyje? – ledwo dosłyszalnie szepnął Huck.

– Nie wiem. Wyjrzyj przez otwór, prędko!

– Nie, ty wyjrzyj!

– Ja nie mogę, Huck, nie mogę!

– Proszę cię, Tomek! O, znowu!

– Boże, dzięki ci! – szepnął Tomek. – Znam głos tego psa. To Bull pana Harbisona!

– Co za szczęście! O mało nie umarłem ze strachu. Byłem przekonany, że to bezpański pies.

Pies zawył znowu. Chłopcy ponownie zamarli z przerażenia.

– O Boże! To nie jest pies Harbisona! – wyszeptał pobladły Huck. – Patrz, Tomek, patrz!

Dzwoniąc zębami ze strachu, Tomek przyłożył oko do otworu. Ledwie dosłyszalnie szepnął:

– Huck, to jakiś obcy pies!

– Tomek, jak myślisz dla kogo on wyje? Któremu z nas wróży śmierć?

– Z pewnością nam obu, bo przecież jesteśmy razem!

– Tomek, rany, wybiła nasza ostatnia godzina! Nie mam wątpliwości, dokąd pójdę po śmierci. Byłem wielkim grzesznikiem, nie ma dwóch zdań.

– Ja nie jestem lepszy. To wieczne chodzenie na wagary i niesłuchanie starszych… A mogłem być grzeczny, jak Sid – ale skąd, nie chciało mi się. Ale teraz przysięgam, że jeżeli wyjdę z tego żywy, to przez całe życie będę chodził do szkółki niedzielnej!

I Tomek zaczął z lekka pochlipywać.

– Co tam ty! – Huck też zaczął pochlipywać. – Jesteś święty w porównaniu ze mną. Boże, Boże! Chciałbym chociaż w połowie mieć taką nadzieję na zbawienie, jak ty.

Tomek nagle przestał szlochać i szepnął:

– Patrz, Huck, przecież on siedzi tyłem do nas!

Huck wyjrzał i radość wypełniła mu serce.

– Jak Boga kocham, siedzi tyłem! A przedtem jak siedział?

– Tak samo! Że też o tym nie pomyślałem. Co za osioł ze mnie! Jakie to wspaniałe! Ale w takim razie, komu on wyje?

Wycie urwało się. Tomek nadstawił uszu.

– Psst! Co to może być?

– Coś, jakby świnia chrząkała. Wiesz, Tomek, to chyba ktoś chrapie.

– Tak! Ale gdzie to może być, Huck?

– Chyba tam, po drugiej stronie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Mój stary też tu czasem spał, razem ze świniami, ale jak on chrapie, to dom się trzęsie! Zresztą ojciec już tu nie przychodzi.

W chłopcach znowu obudził się duch awanturniczej przygody.

– Huck, pójdziesz ze mną?

– Wiesz, raczej nie. To może być pół-Indianin Joe!

Tomek zdrętwiał. Ale pokusa była zbyt wielka. Coś nieodparcie ciągnęło ich w tamtą stronę. Postanowili zobaczyć, co to jest, i dać nogę natychmiast, gdyby chrapanie ustało. Zaczęli się skradać na palcach, jeden za drugim. Byli już o kilka kroków od śpiącego, gdy Tomek nadepnął na gałąź, która złamała się z głośnym trzaskiem. Serca zamarły im z przerażenia. Śpiący stęknął i odwrócił, tak że światło księżyca padło na jego twarz. Był to Muff Potter. Strach chłopców minął zupełnie. Cicho wycofali się za mur i zatrzymali na chwilę, aby się pożegnać. Przeciągłe, żałosne wycie znowu rozdarło ciszę nocną. Odwrócili się i zobaczyli obcego psa, stojącego nieopodal legowiska Pottera i z podniesionym pyskiem wyjącego do nieba.

– Boże, to dla niego! – krzyknęli chłopcy jednocześnie.

– Wiesz, Tomek, mówią, że dwa tygodnie temu jakiś bezpański pies wył o północy przed domem Johnny'ego Millera i tej samej nocy hukał im puszczyk na dachu, a przecież nikt tam nie umarł!

– Tak, wiem o tym. I co z tego? A wiesz, że tydzień temu, w sobotę, Gracja Miller upadła na rozżarzoną blachę w kuchni i strasznie się poparzyła?

– No tak, ale nie umarła. A nawet czuje się już dużo lepiej.

– Aha! Poczekaj tylko, a zobaczysz. Przyjdzie na nią pora, tak samo jak na Muffa Pottera. Wszyscy Murzyni tak mówią, a oni znają się na takich rzeczach.

Rozstali się w zamyśleniu.

Już niemal świtało, gdy Tomek wślizgnął się przez otwarte okno do pokoju. Rozebrał się jak najostrożniej i zasnął, gratulując sobie, że nikt nie zauważył jego nocnej wycieczki. Nie domyślał się, że słodko pochrapujący Sid nie śpi już od godziny.

Gdy się obudził, łóżko Sida było puste i porządnie zasłane. W świetle dnia i w powietrzu było coś, co świadczyło, że jest już bardzo późno. Tomka tknęło złe przeczucie. Dlaczego go nie obudzili, nie męczyli, jak zwykle, tak długo, dopóki nie wstał? Najwyraźniej działo się coś niedobrego. W pięć minut ubrał się i zszedł na dół – wciąż senny i wewnętrznie rozbity. Wszyscy siedzieli jeszcze przy stole, ale było już po śniadaniu. Nie usłyszał ani słowa wyrzutu. Ale odwrócone od niego oczy, ogólne milczenie i jakiś uroczysty nastrój napełniły trwogą serce winowajcy. Usiadł za stołem i silił się na beztroską wesołość – nadaremnie. Nikt się nie uśmiechnął ani nie odpowiadał na jego zaczepki. Zamilkł, a dusza jego pogrążyła się w czarnym smutku.

Po śniadaniu ciotka wzięła go na bok. Tomek odetchnął z ulgą, bo był pewien, że dostanie zwyczajne lanie. Pomylił się jednak. Ciotka rozpłakała się, pytała jak on może przysparzać jej tyle bólu, doprowadzać do tego, żeby serce jej pękło, wreszcie kazała mu tak dalej postępować, zmarnować swoje życie, a ją, posiwiałą ze zgryzoty, wpędzić do grobu, bo szkoda już dla niego czasu. To było gorsze niż tysiąc kijów; serce bolało Tomka więcej, niż bolałoby go siedzenie po dostaniu w skórę. Płakał, błagał o przebaczenie i raz po raz przyrzekał poprawę. Został wreszcie odprawiony, ale czuł, że otrzymał tylko częściowe rozgrzeszenie i że nie bardzo mu ufają.

 

Wyszedł z tej rozmowy tak przygnębiony, że nie miał nawet ochoty do zemsty na Sidzie. Dlatego całkiem niepotrzebne było pośpieszne wycofanie się braciszka tylnymi drzwiami. Tomek powlókł się do szkoły smutny i posępny. Dostał tam razem z Joe Harperem porządną burę za to, że poprzedniego dnia poszli na wagary, ale przyjął ją z miną człowieka, który ma poważniejsze zmartwienia, i nie zwraca uwagi na takie drobiazgi. Potem usiadł na swoim miejscu, oparł łokcie na ławce, objął głowę rękoma i wpatrywał się w ścianę skamieniałym wzrokiem męczennika, którego cierpienie doszło już do kresu ludzkiej wytrzymałości. Pod łokciem poczuł jakiś twardy przedmiot. Po długiej chwili, powoli, ze zbolałą miną, zmienił pozycję i niechętnie wziął ów przedmiot do ręki. Był zawinięty w papier. Rozwinął go. Nastąpiło przeciągłe, głębokie, rozdzierające westchnienie – i serce mu pękło. Leżała przed nim jego miedziana gałka.

Była to ostatnia kropla, która przelała kielich goryczy.

Rozdział XI

Koło południa całe miasteczko zostało zelektryzowane straszną nowiną. Wieść o morderstwie, podawana z ust do ust, leciała od domu do domu z telegraficzną szybkością. Nauczyciel, oczywiście, zwolnił dzieci po południu ze szkoły; całe miasteczko uważałoby go za strasznego dziwaka, gdyby tego nie zrobił.

Obok ciała zamordowanego znaleziono skrwawiony nóż, w którym podobno ktoś rozpoznał własność Muffa Pottera. Opowiadano, że jakiś spóźniony obywatel widział Pottera, jak dobrze po północy mył się w potoku, i uciekł szybko na jego widok. Były to bardzo obciążające okoliczności, zwłaszcza mycie się, które nie należało do zwyczajów Pottera. Dalej mówiono, że przetrząśnięto już całe miasto w poszukiwaniu tego „mordercy” (ludzie szybko wydają wyroki), lecz jeszcze go nie złapano. Policja konna rozjechała się na wszystkie strony i szeryf był pewny, że zbrodniarz zostanie schwytany jeszcze przed zapadnięciem nocy.

Całe miasteczko popędziło na cmentarz. Tomek zapomniał o tym, że serce mu pękło i przyłączył się do procesji. Wprawdzie tysiąc razy wolałby pójść gdzie indziej, ale jakaś nieprzeparta, niezrozumiała siła ciągnęła go na cmentarz. Po dotarciu na miejsce przestępstwa przecisnął się przez tłum i ujrzał straszny widok. Miał wrażenie, że od chwili, kiedy był tutaj, upłynęło co najmniej sto lat.

Ktoś uszczypnął go w ramię. Odwrócił się i napotkał spojrzenie Hucka. Obaj w jednej chwili poczęli patrzeć każdy w inną stronę, w obawie, że ktoś może wyczytać prawdę w ich oczach. Ale wszyscy rozprawiali o zbrodni i nie odrywali oczu od okropnego widoku.

– Biedny!

– Taki młody!

– To nauczka dla tych, co okradają groby!

– Muff Potter będzie wisiał, jeżeli go złapią!

Tak mówili ludzie, zaś pastor orzekł:

– To był Sąd Boży! Oto karząca dłoń Pana!

Nagle Tomek zadrżał całym ciałem; wzrok jego padł na obojętną twarz pół-Indianina Joego.

W tej samej chwili tłum poruszył się i zakołysał, rozległy się wołania:

– To on! To on!! Sam tu idzie!

– Kto? Kto? – wołali inni.

– Muff Potter!

– Patrzcie! Zatrzymał się! Wraca! Łapać go, nie pozwolić mu uciec!

Ludzie, którzy siedzieli na drzewach nad głową Tomka, krzyknęli, że Potter wcale nie próbuje uciekać, że jest tylko wystraszony i oszołomiony.

– Co za diabelski bezwstyd! – powiedział ktoś ze stojących obok. – Chciał tu przyjść, żeby spokojnie obejrzeć swoje dzieło! Nie spodziewał się, że zastanie tak liczne towarzystwo!

Tłum rozstąpił się i przepuścił szeryfa, który przeszedł środkiem, z urzędowo ważną miną, ciągnąc za sobą Pottera. Na twarzy nieszczęśnika malowała się straszliwa rozpacz, a z oczu wyzierało bezgraniczne przerażenie. Kiedy stanął przed zwłokami zamordowanego, zatrząsł się jak w konwulsjach, ukrył twarz w dłoniach i wybuchnął płaczem.

– Ludzie kochani, ja tego nie zrobiłem! – powiedział płacząc. – Przysięgam, że mówię prawdę, nie zrobiłem tego!

– A kto cię o to oskarża? – krzyknął jakiś głos z tłumu.

To był celny strzał. Potter odjął ręce od twarzy i rozejrzał się wokół z wyrazem beznadziejnej rozpaczy. Nagle spostrzegł pół-Indianina i zawołał:

– Och, Joe, przyrzekłeś mi, że nigdy…

– Czy to twój nóż? – zapytał szeryf, podsuwając mu go przed oczy.

Potter byłby upadł, gdyby go ludzie nie podtrzymali i nie posadzili na ziemi.

– Coś mi mówiło – odezwał się jękliwym głosem – że jeżeli tu nie wrócę i nie zabiorę… – zadrżał i uczynił ręką gest człowieka, który niezdolny jest się bronić dłużej. – Powiedz im, Joe, powiedz… nie ma innej rady…

Huck i Tomek stali jak skamieniali, z przerażeniem słuchając zeznań Joego, który najspokojniej w świecie podawał swoją wersję wydarzeń. Myśleli, że lada chwila grom z jasnego nieba strzeli w tego nikczemnego kłamcę, i dziwili się, że sprawiedliwość tak długo każe na siebie czekać. A kiedy pół-Indianin skończył relację i w dalszym ciągu był cały i zdrowy, ich nieśmiały zamiar, aby złamać przysięgę i ocalić życie biednemu, oszukanemu więźniowi – zgasł i rozwiał się bez śladu. Doszli bowiem do wniosku, że zbrodniarz Joe zaprzedał duszę diabłu, więc ten, kto by go ruszył, śmiertelnie naraziłby się mocom piekielnym.

– Dlaczego nie uciekłeś? Po co tu przyszedłeś? – zapytał ktoś Pottera.

– Nie mogłem… nie mogłem… – zajęczał Potter. – Chciałem uciekać, ale coś mnie tu samo przygnało – i znów się rozpłakał.

Parę minut później, w czasie przesłuchania pod przysięgą, Joe z takim samym spokojem powtórzył swoje zeznania. I tym razem grom go nie zabił, co ostatecznie upewniło chłopców, że musiał zaprzedać duszę diabłu. Pół-Indianin stał się dla nich niesamowitym, budzącym dreszcz grozy człowiekiem. Patrzyli na niego, jak urzeczeni. W duchu postanowili sobie śledzić go po nocach, ilekroć tylko nadarzy się sposobność, w nadziei, że uda im się chociaż jednym okiem spojrzeć na jego straszliwego pana.

Joe pomógł podnieść ciało zamordowanego i położyć na wóz, który miał je zabrać. Tłum zadrżał z przerażenia, gdyż w tym momencie rana zaczęła lekko krwawić. Chłopcy łudzili się, że może ta okoliczność skieruje podejrzenia we właściwą stronę, ale nic z tego. Ludzie wytłumaczyli to sobie inaczej:

– To jasne jak słońce, przecież obok ofiary stał Muff Potter!1

Straszna tajemnica i wyrzuty sumienia odebrały Tomkowi sen. Pewnego ranka przy śniadaniu Sid powiedział:

– Ty się tak rzucasz w nocy i wygadujesz takie niestworzone historie, że nie mogę spać.

Tomek zbladł i spuścił oczy.

– To zły znak – powiedziała ciotka Polly z naciskiem. – Co masz na sumieniu, Tomku?

– Nic. Ja nic nie wiem – odparł Tomek, ale ręka tak mu drżała, że rozlał kawę.

– I takie brednie pleciesz – ciągnął dalej Sid. – Dziś w nocy krzyczałeś: „To krew! To krew!” Powtarzałeś to w kółko. A potem wołałeś: „Nie męczcie mnie, nic nie powiem!” O co chodzi? Czego nie chciałeś powiedzieć?

Tomkowi świat zawirował przed oczami. Nie wiadomo, co by z tego wszystkiego wynikło, gdyby napięta do tej pory twarz ciotki naraz nie złagodniała. Sama o tym nie wiedząc, przyszła Tomkowi z pomocą.

– A tak! – powiedziała. – To przez to okropne morderstwo! Mnie też się to śni. Czasem śni mi się nawet, że to ja zrobiłam.

Mary wtrąciła, że ona też się tym bardzo przejęła. Sid udał, że to wyjaśnienie mu wystarcza. Tomek czym prędzej się ulotnił. Potem przez cały tydzień skarżył się na ból zębów, i idąc spać, owijał sobie twarz chustką. Nie domyślał się, że Sid czuwał po nocach, że zdejmował mu chustkę z twarzy i wsparty na łokciu długo nasłuchiwał jego majaczeń, a potem znowu zakładał mu chustkę. Powoli niepokój wewnętrzny Tomka przechodził – ból zębów stał się niepotrzebny. Jeżeli Sidowi udało się rozszyfrować senne majaczenia Tomka, to zachował to dla siebie.

Tomkowi zdawało się, że jego koledzy już nigdy nie przestaną bawić się zdechłymi kotami, i nie pozwolą mu zapomnieć o jego udręce. Sid zauważył, że Tomek przestał brać udział w oględzinach kocich zwłok, chociaż zwykle przewodził w takich imprezach. Nie występował też w roli sędziego, badającego przyczynę śmierci kota, ani nawet w roli świadka, co było już bardzo dziwne. Nie uszło wreszcie jego uwagi, że brat odnosi się z wyraźną odrazą do wszelkich zabaw w śledztwo i unika ich jak może. Sid dziwił się, ale nic nie mówił. W końcu i kocie oględziny wyszły z mody i przestały dręczyć sumienie Tomka.

W owych ciężkich dniach biedny Tomek codziennie lub przynajmniej co drugi dzień wypatrywał sposobnej chwili, aby podkraść się pod małe, zakratowane okienko więzienne i podrzucić „mordercy” jakiś drobny podarunek. Więzienie było niewielkim budynkiem z cegieł, stojącym na skraju miasteczka, tuż nad bagnami. Nie było strzeżone, bo rzadko ktoś w nim siedział. Podarunki przynoszone więźniowi przynosiły niejaką ulgę sumieniu Tomka.

Mieszkańcy miasteczka mieli wielką ochotę rozprawić się z pół-Indianinem za znieważenie i obrabowanie zwłok. Ale tak bardzo wszyscy się go bali, że nikt nie chciał pierwszy z nim zaczynać. Zresztą Joe przezornie rozpoczynał wszystkie swoje zeznania dopiero od opisu bójki, nie wspominając ani słowem o rozkopaniu grobu, które ją poprzedziło. Wobec tego uznano za rzecz najrozsądniejszą nie ruszać na razie tej sprawy.

Rozdział XII

Tomek przestał myśleć o dręczących go niepokojach, a wpłynęło na to między innymi nowe, bardzo poważne zmartwienie, które pochłonęło go bez reszty. Becky Thatcher nie przychodziła do szkoły. Kilka dni Tomek zmagał się ze swoją dumą i starał się „gwizdać” na Becky, ale nie dał rady. Przyłapał się na tym, że kręcił się nocą koło jej domu i czuł się bardzo nieszczęśliwy. Była chora. A gdyby umarła? Ta myśl nie dawała mu spokoju. Nie obchodziły go już gry wojenne ani zawód pirata. Życie straciło cały urok, pozostała tylko straszliwa pustka. Porzucił wszystkie dotychczasowe zabawy – nie sprawiały mu żadnego zadowolenia.

Ciotka była porządnie zmartwiona. Zaczęła mu aplikować rozmaite leki. Ślepo wierzyła w każdy nowo opatentowany preparat oraz we wszystkie „najnowsze” metody lecznicze, które przywracają zdrowie i wzmacniają organizm. Była niezmordowana w robieniu doświadczeń z nimi. Gdy tylko pojawiała się kolejna „nowość” farmaceutyczna, nie spoczęła, póki jej nie wypróbowała – niestety, nie na sobie, bo nigdy nie chorowała, ale na kimkolwiek, kto wpadł jej pod rękę. Prenumerowała wszystkie czasopisma „medyczne” i inne bzdurne „poradniki higieniczne”. Najpotworniejsze nonsensy, wygłaszane tam z uroczystą powagą, upajały ją swą napuszoną ważnością. Wierzyła święcie we wszystkie „właściwe” zalecenia: jak należy wietrzyć mieszkanie, jak prawidłowo udawać się na spoczynek, jak wstawać, co jeść, co pić, ile zażywać ruchu, jaki nastrój jest najlepszy dla kondycji ciała i umysłu, jaki ubiór stosować na każdą porę dnia itp., itd. Jakoś nie mogła zauważyć, że jej pisma „medyczne” co miesiąc podają nowe zalecenia, zwykle całkowicie sprzeczne z poprzednimi. Była naiwna i łatwowierna jak dziecko i zawsze dawała się nabrać. Gromadziła te pseudonaukowe piśmidła i oszukańcze leki, a potem usiłowała „nieść pomoc” cierpiącym. Nigdy nie przyszło jej na myśl, że dla cierpiących sąsiadów nie jest bynajmniej aniołem pocieszenia ani balsamem niebiańskim na ich choroby.

Obecnie ostatnią nowością było wodolecznictwo, toteż dolegliwości Tomka stanowiły dla ciotki Polly nie lada gratkę. Codziennie wywlekała go o świcie, ciągnęła do drwalni, wylewała na niego istny potop zimnej wody, nacierała ręcznikiem, którego szorstkość mogła konkurować z papierem ściernym, wreszcie owijała mokrym prześcieradłem i pakowała do łóżka pod stertę pierzyn. Trzymała tak Tomka aż do siódmych potów, dopóki, jak sam mówił, wszystkie grzechy nie wyparowały mu z duszy.

Jednak zabiegi te nic nie dawały. Chłopak był coraz smutniejszy, bledszy i wyraźnie zniechęcony do życia. Ciotka dodała gorące kąpiele, nasiadówki, natryski, prysznice i bicze wodne. Chłopiec był ponury jak katafalk. Starała się dopomóc kuracji wodnej odpowiednią dietą, opartą na zupkach z płatków owsianych. Każdego dnia lała w Tomka nową porcję cudownych leków, jakby był butelką, którą trzeba napełnić po sam wierzch.

Tomek znosił te tortury obojętnie. Taka postawa przeraziła ciotkę. Obojętność musiała być złamana za wszelką cenę. W tym właśnie czasie dowiedziała się o nowym leku – „mordercy cierpień”. Zamówiła go więc od razu całą flaszkę. Spróbowała – i serce jej wezbrało wdzięcznością: był to czysty ogień w płynie. Przerwała kurację wodną i dietę. Teraz całą swą wiarę włożyła w „mordercę cierpień”. Dała Tomkowi pełną łyżeczkę tego leku i czekała na wynik, drżąc z niepokoju. W mgnieniu oka skończyła się jej niepewność; obojętność Tomka przeszła jak ręką odjął. Bardziej dzikiego i gorącego zainteresowania życiem chłopiec nie mógłby już okazać.

 

Tomek poczuł, że pora ocknąć się z letargu. Wprawdzie dotychczasowy tryb życia miał bardzo romantyczny urok klęski życiowej, ale psuły go pewne nieprzyjemne momenty. Długo myślał nad różnymi sposobami ratunku i wreszcie wpadł na cudowny pomysł: będzie udawał, że przepada za „mordercą cierpień”. Tak często się go domagał i tak zmęczył tym ciotkę, że wreszcie kazała mu się obsługiwać samemu, a jej dać święty spokój. Jednak coś ją niepokoiło. Gdyby to był Sid, żadne podejrzenie nie zakłóciłoby jej zadowolenia, lecz w przypadku Tomka wolała być ostrożna. Zerkała więc ukradkiem na flaszkę; ku swojemu uspokojeniu stwierdziła, że lekarstwa istotnie ubywa. Nie przyszło jej do głowy, że Tomek zamiast siebie, leczy nim dziurę w podłodze.

Pewnego razu zajęty był odmierzaniem kolejnej dawki lekarstwa dla tej dziury, gdy wszedł żółty kot ciotki. Mruczał, ocierał się i chciwie spoglądał na łyżeczkę; wyraźnie żebrał, aby mu dać spróbować.

– Nie proś, Piotrusiu, ty tego nie potrzebujesz – tłumaczył mu Tomek.

Ale Piotruś dał do zrozumienia, że właśnie bardzo potrzebuje.

– Zastanów się dobrze.

Piotruś już się zastanowił.

– Hm, sam tego chciałeś. Dam ci, bo nie jestem taki skąpy, ale jeśli nie będzie ci to smakować, miej pretensje tylko do siebie samego.

Piotruś zgodził się na wszystko. Tomek otworzył mu więc pyszczek i wlał łyk „mordercy cierpień”. Piotruś dał susa w górę na dwa metry, wydał dziki okrzyk wojenny, a potem w szalonym pędzie pogalopował wokół pokoju, tłukąc się o meble, przewracając doniczki z kwiatami i szerząc ogólne spustoszenie. Następnie stanął na tylnych łapkach i z głową odrzuconą do tyłu rozpoczął radosny taniec, przeraźliwym miauczeniem oznajmiając światu swoje bezgraniczne szczęście. Potem znowu puścił się szaleńczym galopem po pokoju, siejąc po drodze chaos i zniszczenie. Ciotka weszła w sam raz, aby zobaczyć, jak Piotruś wykonał podwójne salto, zawołał gromkim głosem „hura!” i wyprysnął przez otwarte okno, pociągając za sobą resztę doniczek. Ciotka Polly skamieniała ze zdumienia, rzucając sponad okularów osłupiałe spojrzenia. Tomek leżał na ziemi ledwo żywy ze śmiechu.

– Tomek, na miłość boską, co mu się stało?

– Nie wiem, ciociu – wykrztusił chłopak.

– Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. Co to mogło być?

– Naprawdę nie wiem, ciociu. Koty zawsze tak robią, gdy są w dobrym humorze.

– Do-praw-dy?…

W głosie ciotki było coś, co zaniepokoiło Tomka.

– Tak… to znaczy… tak myślę…

– Tak myślisz?

– T-a-k, ciociu.

Starsza pani nachyliła się nad Tomkiem i przyglądała mu się z wielkim zainteresowaniem, co jeszcze powiększyło jego obawę. Za późno domyślił się, do czego ciotka zmierza. Łyżeczka zdradziecko wyzierała spod kołdry. Ciotka wzięła ją do ręki i pokazała Tomkowi. Chłopiec zadrżał i spuścił oczy. Ciotka tradycyjnie chwyciła go za ucho, podniosła mu głowę do góry i wygrzmociła porządnie – naparstkiem.

– A teraz powiedz mi, czemu tak postąpiłeś z tym biednym stworzeniem?

– Zrobiłem to z litości nad nim, bo nie ma cioci.

– Nie ma cioci? Słuchaj, ancymonie, co ma do tego ciocia?

– Bardzo dużo. Gdyby miał ciocię, to ona sama by go ogniem prażyła, wypalała z niego wnętrzności bez miłosierdzia, jakby był tylko marnym człowiekiem!

Ciotka Polly doznała nagle męki wyrzutów sumienia. To ukazało jej sprawę w nowym świetle: co było okrucieństwem wobec kota, mogło być okrucieństwem także wobec chłopca. Serce ciotki zmiękło, a oczy zaszły łzami; poczuła skruchę i żal. Położyła Tomkowi rękę na głowie i powiedziała miękko:

– Ja chciałam jak najlepiej, Tomku. I przecież ci to pomogło.

Tomek spojrzał jej w oczy z powagą, pod którą skrywał się ledwie dostrzegalny szelmowski uśmiech.

– Wiem, że chciałaś dla mnie jak najlepiej, ale ja również nie chciałem zrobić krzywdy Piotrusiowi. Jemu też to pomogło. Jeszcze nigdy nie skakał tak wysoko…

– Och, idź już sobie, pókim dobra. Spróbuj choć raz być grzecznym chłopcem. Lekarstw już nie potrzebujesz.

Tomek przyszedł do szkoły przed dzwonkiem. Wszyscy zauważyli, że ta niezwykła rzecz przydarza mu się ostatnio codziennie. Od jakiegoś czasu nie bawił się rano z kolegami, lecz wystawał przed bramą podwórka szkolnego. Mówił, że jest chory, i rzeczywiście tak wyglądał. Udawał, że patrzy w każdą inną stronę, tylko nie na drogę. Gdy Jeff Thatcher pojawił się na horyzoncie, twarz Tomka zajaśniała; jeszcze chwilę patrzył na drogę, potem odwrócił się przygnębiony. Kiedy Jeff Thatcher wszedł na podwórko, Tomek zagadnął go i ostrożnie starał się nakierować rozmowę na Becky, ale nic z tego nie wyszło. Tomek patrzył i patrzył na drogę. Za każdym razem, gdy pojawiła się na niej kolorowa spódniczka, budziła się w nim gorąca nadzieja, ale po chwili nienawidził właścicielki spódniczki, kiedy zobaczył, że to nie ta, na którą czeka. Wreszcie spódniczki przestały się pokazywać i Tomek popadł w beznadziejną rozpacz. Wszedł do pustego jeszcze budynku szkolnego, usiadł i pogrążył się w swoim cierpieniu. Wtem jeszcze jedna spódniczka weszła w bramę – i radość omal nie rozsadziła serca Tomka. W okamgnieniu wypadł na podwórko i zaczął zachowywać się jak Indianin; wył z radości, śmiał się, gonił kolegów, przeskakiwał przez parkan, ryzykując życie i kości, fikał koziołki, stawał na głowie – jednym słowem, dokonywał wszelkich bohaterskich czynów, jakie mu tylko wpadły do głowy, a podczas tego co chwilę ukradkiem zerkał na Becky, czy patrzy na niego. Ona jednak zdawała się o niczym nie wiedzieć i w ogóle nie patrzyła w jego stronę. Czy to możliwe, żeby nie spostrzegła, że on tu jest? Przeniósł swoje bohaterskie występy tuż przed Becky. Obiegł ją wokół z wyciem wojennym, zerwał jednemu chłopcu czapkę z głowy, rzucił ją na dach szkoły, potem wpadł w gromadę chłopców, roztrącił ich na wszystkie strony i w końcu runął jak długi u stóp Becky. Wtedy ona odwróciła się, zadarła pogardliwie nosek do góry i powiedziała:

– Phi! Niektórym się zdaje, że są bardzo interesujący i wiecznie się popisują!

Policzki Tomka zapłonęły rumieńcem. Pozbierał się z ziemi i załamany poniesioną klęską, wyniósł się chyłkiem ze szkoły.

1przecież obok ofiary stał Muff Potter – Istniał przesąd, że rana zacznie krwawić, gdy morderca zbliży się do swojej ofiary. [przypis autorski]