Бесплатно

Uwięziona

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

A ja myślałem ze zgrozą o czasie, który trzeba mi będzie wytrwać z Albertyną aż do pory winogron!

– Słuchaj, powiadam ci, że chcę już jeść tylko to co usłyszymy, ale robię oczywiście wyjątki. Toteż zastanawiam się, czyby nie zajść do Rebatteta zamówić lody dla nas. Powiesz mi, że to jeszcze nie pora, ale mam taką ochotę!

Wstrząsnęło mną nazwisko Rebattet, tem niezawodniej podejrzane dla mnie z racji tych słów: „zastanawiam się”. Był to dzień, w którym Verdurinowie przyjmowali, od czasu zaś jak Swann nauczył ich, że Rebattet to jest najlepsza cukiernia, tam zamawiali lody i ptifury.

– Nie mam nic przeciwko lodom, Albertynko droga, ale pozwól żebym ja sam zamówił, nie wiem jeszcze czy to będzie Poiré-Blanche, Rebattet, Ritz; słowem, zobaczę.

– Więc ty wychodzisz? – rzekła nieufnie. (Twierdziła zawsze, że byłaby zachwycona gdybym więcej wychodził, ale kiedy jakieś moje odezwanie się mogło zwiastować, że nie zostanę w domu, niespokojna mina Albertyny pozwoliła wnosić, iż radość, jakąbym jej rzekomo sprawił wychodząc jak najczęściej, nie była może zbyt szczera).

– Może wyjdę, może nie, wiesz że nigdy nie robię planów. W każdym razie, lody to nie jest coś co obwołują, co obnoszą po ulicy; skąd ci przyszła na nie ochota?

Odpowiedź Albertyny dowiodła mi, ile inteligencji i utajonego smaku rozwinęło się w niej nagle od czasu Balbec. Twierdziła, że zawdzięcza ten dobór słów jedynie mojemu wpływowi, mieszkaniu ze mną, jednakże jabym tego nigdy nie powiedział, tak jakby mi wyższa siła zabroniła używać kiedykolwiek w rozmowie zwrotów literackich. Może przyszłość Albertyny miała być inna, a moja inna. Miałem niemal przeczucie tego, widząc jak ona się sili używać w mowie obrazów tak „książkowych”, zastrzeżonych, wedle mojego poczucia, na inny użytek, świętszy i jeszcze mi nieznany. Mimo wszystko, bardzo mnie to wzruszyło, bo myślałem: to pewna że nie powiedziałbym tak jak ona, ale jednak bezemnie nie mówiła by w ten sposób, uległa zatem głęboko mojemu wpływowi, nie może tedy mnie nie kochać, jest mojem dziełem. Mówiła tak:

– W tych wiktuałach wykrzykiwanych na ulicy lubię zwłaszcza to, że coś słyszanego niby fraza muzyczna odmienia przy stole charakter i apeluje do mojego podniebienia. Co się tyczy lodów, mam nadzieję, że je zamówisz w owych niemodnych formach, mających wszystkie możebne kształty architektury: kiedy jem te świątynie, kościoły, obeliski, skały, zawsze oglądam je wprzód niby malowniczą geografję, a potem zmieniam jej malinowe lub waniliowe budowle w chłód na swojem podniebieniu. (Uważałem, że to jest trochę za dobrze powiedziane, ale Albertyna uczuła, iż ja uważam że to jest dobrze powiedziane, i ciągnęła dalej, zatrzymując się na chwilę przy udatnem porównaniu, aby się wreszcie rozśmiać swoim pięknym śmiechem, który mi był tak okrutny, bo tak rozkoszny.)

– Mój Boże, boję się, że u Ritza znajdziesz „kolumny Vendôme” z lodów czekoladowych lub malinowych; w takim razie trzebaby ich więcej, aby to wyglądało na kolumny wotywne lub na słupy wzniesione w jakiejś alei na chwałę Chłodu. Robią tam także malinowe obeliski, które będą sterczały w palącej pustyni mego pragnienia; stopię ich różowy granit w mojej paszczy którą orzeźwią niczem oaza (i tu buchnął głęboki śmiech, czy to z satysfakcji że się tak pięknie wysławia, czy przez drwiny z samej siebie że się posługuje tak konsekwetnem obrazowaniem, czy, niestety, z fizycznej rozkoszy, że smakuje coś tak dobrego, świeżego, dającego jej jakby namiastkę rozkoszy). Te lodowate cyple od Ritza – ciągnęła – wyglądają czasem niby jakieś Monte-Rosa… a nawet przy cytrynowych wolę żeby nie były monumentalne, raczej nieregulame, urwiste jak góra u Elstira. I nie powinny być zbyt białe, ale trochę żółtawe z tym elstirowskim odcieniem brudnego i bladego śniegu. Choćby nie było ich zbyt dużo, pół porcji jeżeli chcesz, te cytrynowe lody to są i tak góry sprowadzone do maleńkiej skali, ale wyobraźnia przywraca proporcje, jak dla tych japońskich karłowatych drzewek, w których czuje się i tak, że to są cedry, dęby, jabłuszniki, tak iż posadziwszy je w skrzynie w twoim pokoju, miałabym olbrzymi las schodzący ku rzece, gdzieby się zgubiły małe dzieci. Tak samo u stóp mojej porcji żółtawych cytrynowych lodów, dostrzegam wybornie pocztylionów, podróżnych, karetki pocztowe, na które język mój podejmuje się staczać lodowe lawiny, mające je pochłonąć (okrutna rozkosz, z jaką to powiedziała, podnieciła moją zazdrość); tak samo – dodała – jak podejmuję się temi wargami zniszczyć, filar po filarze, wenecki kościół z truskawkowego porfiru i zwalić na wiernych to co ocaleje. Tak, wszystkie te budowle przejdą ze swego kamiennego placu do moich wnętrzności, gdzie ich topniejący chłód już drga. Ale wiesz, nawet bez lodów, nic tak nie podnieca i nie budzi pragnienia, jak anonse jakichś cieplic. W Montjouvain, u panny Vinteuil nie było w pobliżu dobrych lodów, ale odbywałyśmy w ogrodzie podróż dokoła Francji, pijąc codzień inną wodę gazową. Naprzyklad Vichy, kiedy się ją nalewa, wznosi się z dna białym obłokiem, niknącym i rozpływającym się, gdy się nie pije dość szybko…

Ale słyszeć w ustach Albertyny o Montjouvain było mi zbyt ciężko; przerwałem jej.

– Nudzę cię kochanie, no, bądź zdrów…

Co za zmiana od czasu Balbec! Wyzywam samego Elstira, czy zdołałby odgadnąć w Albertynie te bogactwa poezji, mimo iż mniej osobliwej i mniej osobistej, niż naprzykład u Celesty Albaret. Nigdy Albertyna nie zdobyłaby się na styl Celesty; ale miłość, nawet kiedy się napozór kończy, jest stronnicza. Wolałem malowniczą geografję sorbetów, której dość łatwy wdzięk zdawał mi się racją do kochania Albertyny oraz dowodem że mam nad nią władzę, że ona mnie kocha.

Kiedy Albertyna wyszła wreszcie, uczułem jak męczącą była dla mnie ta ustawiczna obecność, niesyta ruchu i życia. Mąciła swoim niepokojem mój sen, przyprawiała mnie o ciągłe przeziębienie zostawiając otwarte drzwi, kazała mi rozwijać za każdym razem chytrość Szeherazady aby usprawiedliwić to że jej nie towarzyszę (nie wydając się mimo to zbyt chorym), a z drugiej strony aby jej narzucić jakieś towarzystwo. Taką pomysłowością perska opowiadaczka bajek opóźniała swoją śmierć, ale ja niestety przyspieszałem swoją. Są w życiu sytuacje, które nie wszystkie rodzą się – jak moja – z zazdrości i ze słabego zdrowia, nie pozwalającego dzielić życia czynnej i młodej istoty, ale w których i tak problem dalszej wspólnej egzystencji lub powrotu do dawniejszego oddzielnego życia nastręcza się w sposób niemal lekarski: któremu z dwóch rodzajów spoczynku trzeba zrobić ofiarę (bądź nadal znosząc codzienne przemęczenie, bądź wracając do mąk rozłąki) – spoczynkowi mózgu czy serca?

Byłem w każdym razie bardzo rad, że Anna towarzyszy Albertynie do Trocadéro, bo świeże, bardzo drobne zresztą wydarzenia sprawiały, iż, oczywiście wciąż przy tej samej mojej wierze w uczciwość szofera, czujność jego lub bodaj przenikliwość nie wydawały mi się równie zadowalające jak dawniej. Niedawno posłałem z nim Albertynę samą do Wersalu; powiedziała że jadła śniadanie w „Réservoirs”, szofer natomiast wspomniał o Vatelu. W dniu kiedym spostrzegł tę sprzeczność, znalazłem jakiś pretekst, aby, podczas gdy się Albertyna ubierała, pomówić z szoferem (zawsze tym samym, znanym nam z Balbec).

– Wspominał pan, żeście jedli śniadanie u Vatela, a panna Albertyna mówi o „Réservoirs”. Jak to rozumieć?

Szofer odparł: – Powiedziałem, że jadłem u Vatela, ale nie mogę wiedzieć, gdzie panienka jadła. Opuściła mnie przybywszy do Wersalu aby wziąć fiakra; mówi że woli tak, kiedy nie chodzi o pośpiech.

Wściekałem się już na tę myśl że Albertyna została sama; ale ostatecznie tylko tyle, ile trzeba aby zjeść śniadanie.

– Mógł pan przecie – rzekłem pojednawczo (bo nie chciałem okazać wprost, że każę pilnować Albertyny, co byłoby upokarzające dla mnie, i to podwójnie, bo znaczyłoby, że się kryje przedemną) – mógł pan przecie zjeść śniadanie, nie mówię z panienką, ale w tej samej restauracji.

– Kiedy panienka zamówiła mnie aż na szóstą na place d’Armes. Nie kazała po siebie zajechać po śniadaniu.

– A! – rzekłem, starając się pokryć przygnębinie. I wróciłem na górę. Zatem więcej niż siedem godzin Albertyna była sama, swobodna. Wiedziałem coprawda, że fiaker nie był jedynie pretekstem, aby się pozbyć nadzoru szofera. W mieście Albertyna wolała jeździć fiakrem, mówiła że lepszy widok, że cieplej. Bądź jak bądź, spędziła siedem godzin, o których nie dowiem się nigdy nic. I nie śmiałem myśleć o sposobie, w jaki musiała ich użyć. Uważałem, że szofer był bardzo nieoględny, ale odtąd ufność moja w niego stała się zupełna. Bo gdyby był bodaj trochę w „sitwie” z Albertyną, nie przyznałby się nigdy, że jej zostawił swobodę od jedenastej rano do szóstej wieczór. Mogło być jedno tylko wytłumaczenie tych zwierzeń szofera, ale niedorzeczne. Mianowicie, że jakaś sprzeczka między nim a Albertyną obudziła w nim chęć pokazania jej – zapomocą tej drobnej rewelacji – że potrafi mówić i że, po tem łagodnem ostrzeżeniu, o ile nie będzie tańczyła tak jak on zagra, potrafi jej dać szkołę. Ale to był absurd; trzebaby najpierw przyjąć jakąś nieistniejącą zwadę między nim a Albertyną, a następnie zrobić szantażystę z tego pięknego szofera, który zawsze był taki uprzejmy i tak na miejscu. W dwa dni później przekonałem się zresztą, że umie czuwać nad Albertyną dyskretnie i inteligentnie, bardziej niż przypuszczałem przez chwilę w szale podejrzeń. Bo, zdoławszy go odciągnąć na stronę i nawiązać do owego epizodu w Wersalu, rzekłem przyjaźnie i swobodnie: „Pańskie zachowanie się w Wersalu, tak jak mi pan wszystko opowiedział przedwczoraj, było idealne; był pan bez zarzutu, jak zawsze. Ale coś panu powiem, zresztą bez znaczenia. Otóż, od czasu jak pani Bontemps powierzyła mi siostrzenicę, czuję się tak odpowiedzialny, tak boję się wypadków, tak sobie wyrzucam że jej nie towarzyszę, iż wolę żeby pan wszędzie sam woził Albertynę, pan taki pewny, tak wytrawny, z którym nic się nie może zdarzyć. W ten sposób o nic się nie boję”. Uroczy apostolski szofer uśmiechnął się subtelnie, z ręką spoczywającą na kierownicy w kształcie krzyża. Potem (wypędzając z mojego serca niepokój, którego miejsce zajęła natychmiast radość), rzekł coś co mnie natchnęło ochotą rzucenia mu się na szyję.

 

– Niech się pan nie obawia. Nie może się panience nic zdarzyć; kiedy nie siedzi w mojem aucie, oko moje biegnie za nią wszędzie. W Wersalu, nic nie pokazując po sobie, zwiedziłem miasto, aby tak rzec, razem z panienką. Z „Réservoirs” udała się do pałacu, z pałacu do Trianons, a ja wciąż jechałem za nią niby to nie widząc, a co lepsze, że ona mnie nie widziała. Och, gdyby nawet widziała, nie byłoby nieszczęścia. To takie naturalne, że mając cały dzień przed sobą, a nic do roboty, zwiedzam także pałac. Tem bardziej, że panienka musiała zauważyć że ja mam oczytanie i że się interesuję starożytnościami. (Była to prawda, zdziwiłbym się nawet, gdybym wiedział że on jest w przyjaźni z Morelem, tak dalece przewyższał skrzypka finezją i smakiem). Ale koniec końców, nie widziała mnie.

– Musiała zresztą spotkać jakieś przyjaciółki, ma ich kilka w Wersalu.

– Nie, cały czas była sama.

– Musiano jej się przyglądać w takim razie, taka efektowna panna, i sama.

– Juścić że patrzą na nią, ale ona jakby nic nie wiedziała o tem; cały czas wypatruje oczy w przewodniku, a potem na obrazy.

Opowiadanie szofera wydawało mi się tem ściślejsze, że w istocie pocztówki, które Albertyna przesłała mi owego dnia z Wersalu, przedstawiały jedna pałac a druga Trianon. Baczność, z jaką sympatyczny szofer śledził każdy jej krok, wzruszyła mnie bardzo. Jak mógłbym przypuszczać, że to sprostowanie – w formie obszernego post scriptum do przedwczorajszych zwierzeń – wynikało stąd, że w ciągu tych dwóch dni, Albertyna, zaniepokojona niedyskrecją szofera, skapitulowała i pogodziła się z nim. To mi nie przyszło nawet na myśl. Faktem jest, że opowiadanie szofera, niwecząc wszelką obawę iż Albertyna mogła mnie zdradzić, ostudziło mnie tem samem w stosunku do niej i zmniejszyło moje zainteresowanie jej dniem w Wersalu. Ale sądzę, że wyjaśnienia szofera, który, oczyszczając Albertynę, uczynił mi ją tem nudniejszą, nie wystarczyłyby może aby mnie tak szybko uspokoić. Dwa pryszczyki, które przez kilka dni Albertyna miała na czole, może lepiej jeszcze zdołały zmienić moje serdeczne uczucia.

W końcu uczucia te odwróciły się od niej jeszcze skuteczniej (tak dalece, że przypominałem sobie o istnieniu Albertyny jedynie wtedy, kiedy ją widziałem) pod wpływem osobliwego zwierzenia, jakie mi uczyniła pokojówka Gilberty, spotkana przypadkiem. Dowiedziałem się, że kiedym bywał u Gilberty codzień, Gilberta kochała się w pewnym młodym człowieku, z którym widywała się o wiele częściej niż ze mną. Podejrzewałem to przez chwilę wówczas, i nawet brałem na spytki tę pokojówkę. Ponieważ wiedziała że się kocham w Gilbercie, zaprzeczyła wtedy; przysięgała, że nigdy panna Swann nie widuje tego młodego człowieka. Ale teraz, wiedząc że moja miłość wygasła już od tak dawna, że od lat zostawiłem wszystkie listy Gilberty bez odpowiedzi – a może i dlatego, że nie była już w służbie u niej – sama z siebie opowiedziała mi obszernie epizod, którego nie znałem. To się jej wydawało całkiem naturalne. Sądziłem, przypominając sobie jej ówczesne zaklęcia, że nie była w tajemnicy. Ależ tak, to ona sama, z rozkazu pani Swann, biegła uprzedzić młodego człowieka z chwilą gdy ta którą kochałem była sama. Którą kochałem wówczas… Ale zastanawiałem się, czy moja ówczesna miłość jest już tak martwa jak mniemałem, bo to opowiadanie było mi przykre. Ponieważ nie sądzę aby zazdrość mogła zbudzić miłość umarłą, przypuszczałem, że moje smutne wrażenie wynikało, przynajmniej w części, ze zranionej miłości własnej, wiele bowiem osób, których nie lubiłem i które w tej epoce, a nawet trochę później – bardzo się to zmieniło od owego czasu – zachowywały się w stosunku do mnie wzgardliwie, wiedziało doskonale, że Gilberta robiła ze mnie dudka. I to mi nawet kazało zastanawiać się wstecz, czy w mojej miłości do Gilberty nie grała roli miłość własna, skoro tak cierpiałem obecnie, widząc, że wszystkie tkliwe chwile, które mi dawały tyle szczęścia, były w oczach niesympatycznych dla mnie ludzi prostą komedją ze strony Gilberty. W każdym razie, czy to była miłość czy ambicja, Gilberta była prawie umarła we mnie, ale nie całkiem, i ta przykrość tem bardziej nie pozwoliła mi się zbytnio troszczyć o Albertynę, zajmującą tak mało miejsca w mojem sercu.

Mimo to – aby wrócić do niej (po tak długim nawiasie) i do jej podejrzanego spaceru – odczuwałem pewną przykrość, za każdym razem, kiedy przy porządkowaniu papierów oczy moje padały na pocztówki z Wersalu. Zatem można mieć serce równocześnie rozdarte dwiema zazdrościami krzyżującema się z sobą, każdą w stosunku do innej osoby? I przyszło mi na myśl, że gdyby szofer nie był tak porządnym człowiekiem, zgodność jego drugiej wersji z pocztówkami Albertyny nie wieleby znaczyła, bo cóż się wysyła z Wersalu, jeśli nie pałac i nie Trianon, o ile pocztówek nie wybierał esteta zakochany w jakimś posągu, lub głupiec, wybierający jako „widok” stację konnego tramwaju lub dworzec kolei. A i to niesłusznie mówię „głupiec”, bo takie pocztówki nie zawsze kupuje jakiś głupiec, ot na chybił trafił, jako dokument bytności w Wersalu. Przez dwa lata ludzie inteligentni, artyści, uważali, że Sienna, Wenecja, Grenada, to jest piła, i mówili o najlichszym omnibusie, o lada wagonie: „O, to jest piękne!” Potem ten gust minął jak inne. Nie wiem nawet, czy nie wrócono do pojęcia „świętokradztwa, jakiem jest niszczenie szlachetnych zabytków przeszłości”. W każdym razie, wagon pierwszej klasy przestał być uważany a priori za coś piękniejszego od św. Marka w Wenecji. Mówiono wprawdzie: „W tem jest życie, oglądać się wstecz to jest rzecz sztuczna”; ale nie wyciągano z tego zdecydowanych wniosków.

Na wszelki wypadek, darząc pełnem zaufaniem szofera i chcąc by Albertyna nie mogła go posiać w drodze (przyczem on nie ważyłby się odmówić, aby nie uchodzić za szpiega), nie pozwalałem jej już jeździć na spacer inaczej niż pod opieką Anny, podczas gdy przez jakiś czas sam szofer mi wystarczał. Pozwoliłem jej nawet owego czasu (czego bym się nie odważył zrobić później) wybrać się na trzy dni samej z szoferem do Balbec, tak bardzo miała ochotę odbyć tę drogę na samem podwoziu z maksymalną szybkością. Trzy dni, przez które byłem bardzo spokojny, mimo iż deszcz pocztówek, które mi przesłała, doszedł mnie, z powodu fatalnego funkcjonowania poczt bretońskich (dobrych w lecie, ale widocznie kulejących w zimie), aż w tydzień po powrocie Albertyny i szofera, tak wytrzymałych, że jeszcze rano po powrocie odbyli, jakby nigdy nic, codzienny spacer.

Byłem zachwycony, że Albertyna idzie dziś do Trocadéro na ten „galowy” poranek, a zwłaszcza uspokojony tem że towarzyszy jej Anna.

Porzucając te myśli teraz, kiedy Albertyna wyszła, stanąłem chwilę w oknie. Zrazu była cisza, w której gwizdek przekupnia flaków i trąbka tramwajowa wstrząsnęły powietrze w różnych oktawach niby ślepy stroiciel fortepianu. Stopniowo mogłem rozróżnić krzyżujące się motywy, do których dołączały się nowe. Był i nowy gwizdek, sygnał jakiegoś przekupnia (nigdy nie zgadłem, co on sprzedawał), gwizdek ściśle podobny do gwizdka tramwaju, że zaś nie unosiła go szybkość, zdawało się, że to jest jakiś jeden tramwaj nie obdarzony ruchem lub wykolejony, unieruchomiony, krzyczący raz po razu niby zwierzę które umiera. I miałem wrażenie, że gdybym miał kiedy opuścić tę arystokratyczną dzielnicę – o ile bym jej nie zamienił na całkiem ludową – ulice i bulwary w centrum (gdzie handel owoców, ryb etc…, skupione w wielkich sklepach spożywczych, czyniły czemś zbędnem wywoływania przekupniów, którychby się zresztą nie słyszało) zdawałyby mi się bardziej martwe, niemieszkalne, odarte, odcedzone ze wszystkich tych litanij drobnych przemysłów i wędrownych traktjerni, pozbawione orkiestry czarującej mnie od rana.

Przechodziła trotuarem kobieta niezbyt elegancka (lub zeszpecona modą), zbyt jasna w swojem sakpalcie z koziej sierści; ale nie, to nie była kobieta, to był szofer, który, opatulony w kozią skórę, szedł do garażu. Wyrwawszy się z wielkich hoteli, skrzydlaci strzelcy mieniący się barwami co tchu pędzili na rowerach ku dworcom, aby złapać podróżnych przybyłych rannemi pociągami. Chrypliwe skrzypce znaczyły czasem przejazd samochodu, a czasem to że nie dość nalałem wody do elektrycznego imbryka. W pełni symfonji detonowała jakaś niemodna melodja: luzując sprzedawczynię cukierków, która zazwyczaj akompaniowała sobie na grzechotce, handlarz zabawek, do którego trąbki przymocowany był pajac, fikający na wszystkie strony, obnosił innych pajaców, i nie troszcząc się o rytualny zaśpiew Grzegorza Wielkiego, o zreformowaną kadencję Palestriny i liryczną frazę współczesną, intonował pełnym głosem, niby zapóźniony zwolennik czystej melodji: „Chodźcie tatusie, chodźcie mamusie, ucieszcie wasze dzieci, patrzcie jak leci, jeden drugi trzeci. Tra la la la. Tra la la laire, tra lala la la la. Dalej, dzieci, tutaj!” Małe Włoszęta w beretach nie próbowały walczyć z tą aria vivace i w milczeniu ofiarowały swoje statuetki. Ale nagle piszczałka zmuszała do odwrotu handlarza zabawek, przyczem śpiewał coraz mętniej, mimo że presto: „Chodźcie, tatusie, chodźcie mamusie”. Czy owa piszczałka to był jeden z dragonów, których słyszałem co rano w Doncières? Nie, bo potem następowały słowa: „Naprawiam fajans, porcelanę. Naprawiam szkło, marmur, kryształ, kość słoniową i starożytności. Naprawiam!” U rzeźnika, gdzie na lewo lśniła aureola słońca, a na prawo wisiał cały wół, czeladnik rzeźnicki, bardzo wysoki i szczupły, z włosami blond, z szyją wychylającą się z błękitnego kołnierza, układał z zawrotną szybkością i zbożną sumiennością po jednej stronie wspaniałe filety wołowe, po drugiej zrazówkę najgorszej jakości, i kładł je na lśniących szalach uwieńczonych krzyżem, z którego spływały zgrabne łańcuszki. Mimo iż później rozkładał już tylko na wystawie nerki, polędwice, rozbratle, wyglądał w istocie raczej na pięknego anioła, który będzie w dniu Sądu uskuteczniał w usługach Boga podział dobrych i złych wedle jakości, oraz ważenie dusz. I na nowo wzbijała się ostra i cienka piszczałka, zwiastując już nie zniszczenie, którego się bała Franciszka patrząc na defiladę pułku kawalerji, ale „reparacje”, oznajmiane przez naiwnego lub jowialnego antykwarza, który, w każdym razie bardzo eklektyczny, daleki od specjalizacji, obejmował swoją sztuką najróżniejsze materjały. Piekareczki spiesznie ładowały do koszyków długie bułki chleba, przeznaczone na jakieś „proszone śniadanie”, a mleczarki wieszały żywo u haczyków bańki mleka. Czy nasycony tęsknotą obraz tych dziewczątek mogłem uważać za bardzo wierny? Czy nie byłby inny, gdybym mógł utrzymać nieruchomo przez kilka chwil przy sobie jedną z istot, które, z wysokości okna, widziałem jedynie w sklepie lub pomykające ulicą? Aby oszacować stratę, której wrażenie dawała mi moja klauzura, to znaczy bogactwo jakie mi nastręczał dzień, trzebaby mi pochwycić na rozległym i żywym fryzie jakąś dziewuszkę niosącą bieliznę lub mleko, przenieść ją niby sylwetę z ruchomej dekoracji w ramę moich drzwi, i przyglądać się jej długo, nie bez uzyskania od niej jakiejś informacji, któraby mi pozwoliła odnaleźć ją kiedyś; owej fiszki rozpoznawczej, którą ornitolog lub ichtyolog umocowują pod brzuchem ptaków lub ryb, aby, wróciwszy im wolność, móc śledzić ich wędrówki.

Toteż powiedziałem Franciszce, że mam jakieś zlecenie na mieście i żeby mi przysłała jedną z dziewcząt, które wpadały do nas co chwila zabierając lub odnosząc bieliznę, chleb lub bańki z mlekiem, i przez które Franciszka często coś załatwiała. Postępowałem w tem jak Elstir, który, zmuszony siedzieć w pracowni w wiosenny dzień, kiedy świadomość że lasy pełne są fiołków rozpierała go chęcią ujrzenia tych kwiatów, posyłał czasem odźwierną aby mu kupiła bukiecik fiołków. Miał wrażenie, że widzi nie stół, na którym postawił mały roślinny model, ale całe poszycie, gdzie widywał niegdyś tysiącami giętkie łodygi uginające się pod dzióbkami lila; zdawało mu się wręcz, że widzi imaginacyjną strefę, którą zakreślał w jego pracowni przejrzysty zapach czarodziejskiego kwiatu.

Co się tyczy praczek, w niedzielę nie było ani marzenia o tem, żeby przyszła która! Dziewczyna z piekarni zadzwoniła niestety w porze, kiedy Franciszki nie było, zostawiła chleb w sieni i poszła. Owocarka miała przyjść aż znacznie później. Wszedłem raz do mleczarni po ser i pośród młodych sklepówek zauważyłem jedną, istne szaleństwo blond, wysoką mimo że bardzo dziewczęcą, która, pośród innych dziewcząt, zdawała się marzyć w postawie dosyć hardej. Widziałem ją tylko zdaleka, przechodząc tak szybko, że nie mógłbym powiedzieć jak wygląda, chyba to że musiała rość za prędko i że głowę jej stroiło runo, robiące wrażenie nietyle uwłosienia ile stylizowanych w rzeźbie równoległych fal śniegu na lodowcu. Oto wszystko com zauważył, zarówno jak bardzo wyrazisty nos (rzecz rzadka u dziecka) na szczupłej twarzy, przypominającej dziób młodych sępiąt. Zresztą nietylko obecność zasłaniających ją koleżanek przeszkodziła mi ją dobrze widzieć, ale i nieświadomość uczuć, jakie mogłem u niej (z pierwszego wejrzenia i później) budzić; czy to byłyby uczucia surowej dumy, ironji, czy wzgardy zwierzonej później przyjaciółkom. Kolejne domysły w tej mierze, jakim się oddawałem przez sekundę, zagęściły dokoła młodej dziewczyny mgłę, w której kryła się niby bogini w chmurze drżącej od pioruna. Bo niepewność duchowa bardziej utrudnia ścisłą percepcję wzrokową, niżby ją utrudniała fizyczna wada oka. W owej zbyt szczupłej młodej osobie (zanadto może ściągającej uwagę), odstręczał mnie właśnie nadmiar tego, co kto inny nazwałby może „wdziękami”; ale i tak rezultatem był fakt, że obecność jej nie pozwoliła mi nawet spostrzec, a tem bardziej przypominać sobie innych młodych mleczarek, które orli nos tej jednej, i spojrzenie jej – niezbyt miłe – zamyślone, zdecydowane, krytyczne niejako, pogrążyły w ciemności nakształt błyskawicy blond, grążącej w mroku otaczający krajobraz. I tak, z mojej bytności w mleczami, mającej na celu zamówienie sera, przypominałem sobie (jeżeli można powiedzieć „przypominam sobie” o rysach tak słabo utrwalonych, że dziesięć razy do nieuchwytnej twarzy przymierza się coraz to inny nos) przypominałem sobie tylko tę jedną – która mi się nie podobała. To wystarcza, jako początek miłości. Mimo to, byłbym zapomniał o tem „szaleństwie blond” i nie pragnąłbym nigdy jej ujrzeć, gdyby mi Franciszka nie powiedziała, że dziewczyna, mimo iż smarkata, jest już bardzo szczwana i że ma się rozstać z chlebodawczynią, ponieważ, zbytnio się lubiąc stroić, ma długi w dzielnicy. Powiedziano, że piękność jest obietnicą szczęścia: naodwrót możliwość rozkoszy może być początkiem piękności.

 

Wziąłem się do czytania listu mamy. Poprzez cytaty z pani de Sévigné („Jeżeli moje myśli w Combray nie są całkiem czarne, są bodaj ciemno-szare; wciąż myślę o tobie, pragnę twojej obecności; twoje zdrowie, twoje sprawy, twoje oddalenie, jak sądzisz, czem może być to wszystko o szarej godzinie?”) czułem iż matka nierada jest, że pobyt Albertyny przeciąga się i utrwala, mimo iż jeszcze nie oświadczyłem się mojej „lubej” z intencjami małżeństwa. Matka nie mówiła tego wyraźniej, bojąc się, że mogę zostawić list gdzieś na wierzchu. Ale mimo że pisała tak mglisto, wyrzucała mi, że nie potwierdzam po każdym liście jego odbioru: „Wiesz, co mówiła pani de Sévigné: »Kiedy się jest daleko, nie żartuje się z listów, zaczynających się od: otrzymałem twój list«” Nie wspominając o tem co ją najbardziej niepokoiło, mama wyrażała niezadowolenie z mojego marnotrawstwa: „Gdzie może się podziewać tyle pieniędzy? Już dosyć martwi mnie to, że jak Charles de Sévigné nie wiesz czego chcesz i masz w sobie »paru ludzi naraz«; ale staraj się bodaj nie naśladować go w wydatkach, żebym nie mogła powiedzieć o tobie: »potrafił wyrzucać pieniądze bez efektu, przegrywać nie grając i płacić nie wychodząc z długów«”.

Kończyłem list, kiedy przyszła Franciszka z wiadomością, że jest właśnie owa zbyt śmiała mleczareczka, o której mówiła. „Wybornie może odnieść list panicza i załatwić co potrza, jeżeli to nie za daleko. Zobaczy panicz, wygląda jak Czerwony Kapturek”. Franciszka poszła po nią i słyszałem jak mówi w drodze: „No i co, boisz się bo jest korytarz, ty niezguło; myślałam, że jesteś mniejsza ciemięga. Mam cię prowadzić za rękę?” I Franciszka, dobra i dzielna służąca, chcąca aby inni szanowali jej pana tak jak go szanuje ona sama, udrapowała się w ów majestat, który na obrazach starych mistrzów uszlachetnia rajfurki, przesłaniające niemal parę kochanków. Ale Elstir, kiedy patrzył na fiołki, nie troszczył się o to, co one robią.

Wejście młodej mleczarki wytrąciło mnie ze spokoju obserwatora; myślałem już tylko o tem, aby uprawdopodobnić bajeczkę o liście do odniesienia; zacząłem pisać szybko, ledwie śmiejąc na nią popatrzeć, aby się nie zdawało, żem ją poto sprowadził. Strojna była dla mnie w ów czar tajemnicy, którego nie miałaby jakaś ładna dziewczyna, spotkana w jednym z zakładów gdzie na nas zawodowo czekają. Nie była ani naga ani przebrana; ot, prawdziwa mleczarka, z tych które się nam wydają tak ładne, kiedy nie mamy czasu się do nich zbliżyć; miała coś z tego, co tworzy wiekuiste pragnienie, wiekuisty żal życia, którego podwójny bieg odwrócił się wreszcie, zbliżył się do nas. Podwójny, bo o ile chodzi o Nieznane, o istotę której boskość odgadujemy z jej postawy, proporcyj, z obojętnego spojrzenia, wyniosłego spokoju, pragniemy z drugiej strony, aby ta kobieta miała znamiona swojego zawodu, pozwalając nam uciec w ów świat, w którego inność swoisty jej strój pozwala nam romantycznie wierzyć. Zresztą, jeżeli chcemy zamknąć w jednej formule prawo naszych ciekawości miłosnych, trzeba szukać tej formuły w maksimum odchylenia między kobietą spostrzeżoną przelotnie, a kobietą poznaną, pieszczoną. Jeżeli mieszkanki tego co się dawniej nazywało „zamtuzem”, jeżeli nawet kokoty (o ile wiemy, że to są kokoty) pociągają nas tak mało, to nie dlatego aby były mniej piękne od innych, ale dlatego, że są zawsze gotowe; że z punktu ofiarowują to, o co właśnie pragnęlibyśmy zabiegać; że nie są zdobyczą. Rozchylenie sprowadza się do minimum. Prostytutka uśmiecha się do nas już na ulicy, tak jak się będzie uśmiechała w naszych objęciach. My jesteśmy rzeźbiarze. Pragniemy stworzyć z kobiety posąg, całkowicie różny od kształtu, w jakim się nam objawiła. Widzieliśmy nad morzem dziewczynę obojętną, zuchwałą; widzieliśmy za ladą poważną i czynną pannę sklepową, która traktuje nas oschle, bodaj dla tego, aby się nie narazić na drwiny koleżanek; owocarkę, która nam ledwo odpowiada. I nie mamy spokoju, póki nie doświadczymy, czy harda dziewczyna z nad morza, czy panna sklepowa bojąca się „języków”, czy wzgardliwa owocarka nie będzie skłonna pod wpływem naszych zręcznych manewrów ugiąć swoją sztywną postawę, okolić nam szyję ramionami, które nosiły owoce, z łaskawym uśmiechem pochylić ku naszym ustom swoje oczy – o, piękności surowych oczu! – dotąd lodowate lub obojętne w godzinach pracy, gdy pracownica tak się lęka obmowy koleżanek; oczy które unikały naszych natarczywych spojrzeń, a które teraz, kiedyśmy ją ujrzeli sam na sam, uginają swoje źrenice pod słonecznym ciężarem śmiechu, towarzyszącego zabiegom miłosnym. Pomiędzy sklepówką, praczką prasującą uważnie, owocarką, mleczarką – i tąż samą dziewczyną skłonną zostać naszą kochanką, ziściło się maksimum odchylenia, wyciągniętego jeszcze do ostatnich granic i urozmaiconego zawodowemi gestami jej rąk przy pracy; coś możliwie najróżniejszego – jako linja – od owych giętkich więzów, które co wieczora oplotą naszą szyję, gdy usta gotują się do pocałunku. Toteż trawimy życie na niespokojnych, wciąż ponawianych zalotach do cnotliwych dziewcząt, które rzemiosło ich od nas oddala. Raz znalazłszy się w naszych ramionach, są już tylko tem czem były; przestrzeń, o której przebyciu marzyliśmy, znikła. Ale zaczynamy to samo z innemi, zużywamy na te zabiegi wszystek czas, pieniądze, siły, wściekamy się na zbyt powolnego woźnicę, przez którego przepadnie nam może pierwsza schadzka, mamy gorączkę. A przecież wiemy, że ta pierwsza schadzka zniweczy jedynie złudzenie! Nie dbamy o to, póki złudzenie trwa; chcemy sprawdzić, czy można je zmienić w rzeczywistość, i wówczas myślimy o młodej praczce, której chłód zauważyliśmy. Ciekawość miłosna jest jak ta, którą w nas budzą nazwy miejscowości; zawsze zawiedziona, odradza się i pozostaje wciąż nieugaszona.

Другие книги автора