Za darmo

Uwięziona

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

„Niema co, panicz jest poczciwy, nie zapomnę nigdy wdzięczności, jaką paniczowi jestem winna (Franciszka mówiła tak zapewne poto, żeby mnie zachęcić do kupienia sobie praw do tej wdzięczności), ale dom jest zapowietrzony od czasu jak dobroć pańska wpuściła tutaj łajdactwo, jak sama inteligencja popiera osobę najgłupszą jaką w świecie widziano; jak rozum, maniery, dowcip, godność, mina i charakter prawdziwego książątka dają nad sobą przewodzić najplugawszemu i najpospolitszemu łajdactwu, pozwalają sobie kołki ciosać na głowie i upokarzać mnie, mnie co jestem od czterdziestu lat w rodzinie…”.

Franciszka była wściekła na Albertynę, zwłaszcza oto, że jej, Franciszce, ma rozkazywać ktoś poza jej państwem; także o nadwyżkę domowej roboty, o zmęczenie od którego cierpiało zdrowie naszej starej służącej. Mimo to, nie chciała przyjąć żadnej pomocy; „nie jest (mówiła) do niczego”. Wystarczyłoby to, aby wytłumaczyć jej zdenerwowanie, wybuchy nienawiści. Z pewnością pragnęłaby wygnania Albertyny – Estery. To było życzenie Franciszki. Ta pociecha byłaby już dla starej służącej odpoczynkiem. Ale, mojem zdaniem, grało tu rolę nietylko to. Taka nienawiść mogła się zrodzić jedynie w przemęczonem ciele. I bardziej jeszcze niż względów, Franciszka potrzebowała snu.

Albertyna poszła się rozebrać, ja zaś, aby coś przedsięwziąć, spróbowałem zatelefonować do Anny; chwyciłem słuchawkę, wezwałem nieubłagane bóstwa, ale jedynie podnieciłem ich wściekłość, wyrażającą się słowem: „Zajęte”. W istocie, Anna rozmawiała z kimś. Czekając aż skończy, zastanawiałem się, czem się dzieje (gdy tylu malarzy stara się wskrzesić portrety kobiece z XVIII wieku, gdzie pomysłowe mise en scène jest pretekstem do minek oczekiwania, dąsu, ciekawości, marzenia), że żaden z naszych nowoczesnych Boucherów lub Fragonardów nie odmalował, zamiast „listu”, „klawikordu” etc., sceny, która mogłaby się nazywać: „Przy telefonie” i w której na wargach słuchającej zakwitłby bezwiednie uśmiech tem prawdziwszy że nie widziany.

Wreszcie, Anna usłyszała mnie: „Czy wstąpisz po Albertynę jutro?” – rzekłem; przyczem, wymawiając imię Albertyny, przypomniałem sobie zazdrość, jaką wzbudził we mnie Swann, mówiąc swego czasu na owym raucie u księżnej Marji: „Niech pan zajdzie do Odety”. Pomyślałem wówczas, ile siły tkwi, mimo wszystko, w imieniu, które w oczach całego świata i samej Odety miało jedynie w ustach Swanna ów sens absolutnie „dzierżawczy”.

Jakże takie – streszczone w jednym wyrazie położenie ręki na całej egzystencji wydawało mi się słodkie, za każdym razem kiedy byłem zakochany! Ale w rzeczywistości, kiedy można to uczynić, albo się to już stało obojętne, albo też przyzwyczajenie, nie niwecząc czułości, zmieniło jej słodycze w cierpienia. Kłamstwo to drobiazg, żyjemy pośród niego uśmiechając się zeń tylko; uprawiamy je bez poczucia wyrządzonej komukolwiek krzywdy; ale zazdrość cierpi od kłamstwa i widzi więcej niż ono ukrywa (często kochanka odmawia spędzenia z nami wieczoru i idzie sama do teatru poprostu dlatego, żebyśmy nie widzieli że źle wygląda). Jak często zazdrość pozostaje ślepa na to co kryje prawda! Ale nie może nic uzyskać, bo te co przysięgają że nie kłamią, wzdragałyby się wyznać prawdy, bodaj pod gilotyną. Wiedziałem, że ja jeden, mówiąc do Anny, mogę powiedzieć w ten sposób: „Albertyna”. A przecież czułem że jestem niczem dla Albertyny, dla Anny, dla siebie samego. I rozumiałem niemożliwość, o jaką się obija miłość.

Wyobrażamy sobie, że jej przedmiotem jest istota, która może leżeć koło nas, zamknięta w ciele. Niestety! miłość jest rozpostarciem tej istoty na wszystkie punkty przestrzeni i czasu, jakie ta istota zajmowała i zajmować będzie. Jeżeli nie posiadamy jej kontaktu z danem miejscem, z daną godziną, nie posiadamy jej samej. Otóż, nie możemy dosięgnąć wszystkich tych punktów. Gdybyż jeszcze ktoś nam je wskazał, zdołalibyśmy może dociągnąć się do nich. Ale szukamy poomacku, nie znajdując ich. Stąd nieufność, zazdrość, prześladowania. Tracimy drogi czas na niedorzecznym tropie i przechodzimy obok prawdy nie domyślając się jej.

Ale już jedno z gniewliwych bóstw, rozkazujących zawrotnie zwinnym służebnicom, pogniewało się już nie o to że rozmawiam, ale że nic nie mówię. „Proszę pana, numer jest wolny, już od dawna ma pan połączenie, rozłączę pana”. Ale nie zrobiła tego i, wywołując obecność Anny, spowiła ją – jak wielki poeta, którym zawsze jest telefonistka – atmosferą swoistą dla mieszkania, dzielnicy, nawet dla życia Anny. „To ty? – rzekła Anna, której głos rzuciła mi zawrotnie szybko bogini, mająca władzę dawania dźwiękom chyżości błyskawicy. – Słuchaj, odparłem; jedźcie gdzie chcecie, mniejsza o to gdzie, wyjąwszy do pani Verdurin. Trzeba za wszelką cenę odciągnąć Albertynę. – Ale… bo ona właśnie wybiera się tam jutro. – A!”.

Ale musiałem przerwać na chwilę i wykonać groźne gesty, bo o ile Franciszka wciąż – tak jakby to było coś równie przykrego jak szczepienie ospy i równie niebezpiecznego jak samolot – wzdragała się nauczyć telefonować, coby nas uwolniło od trudu połączeń (mogłaby je doskonale załatwiać), w zamian za to wchodziła natychmiast do mego pokoju, ilekroć miałem poufną rozmowę, którą specjalnie chciałem przed nią utaić. Wyszła wreszcie, długo zabawiając się zbieraniem rozmaitych przedmiotów, które leżały od wczoraj i mogły bezpiecznie zostać jeszcze godzinę, i dorzucając do ognia polano, bardzo zbyteczne wobec gorąca jakiem mnie przenikała obecność intruza i obawa że mnie telefonistka rozłączy.

– Daruj – rzekłem do Anny – ktoś mi przeszkodził. Czy to całkiem pewne, że ona się wybiera jutro do Verdurinów?

– Absolutnie pewne, ale mogę jej powiedzieć, że sobie tego nie życzysz.

– Nie, przeciwnie, możebne jest, że ja się wybiorę z wami.

– A! – rzekła Anna z wyraźnem niezadowoleniem i jakby przestraszona moją odwagą, w której mnie zresztą tylko umocniła.

– Zatem, do widzenia, przepraszam, że cię napróżno trudziłem.

– Ale nie – rzekła Anna i dodała (w miarę rozpowszechnienia telefonu, rozwinął się dokoła niego ornament specjalnych frazesów, jak niegdyś koło „herbaty”): „Bardzo mi było miło usłyszeć twój głos”.

Mogłem powiedzieć to samo, i szczerzej niż Anna, bo od jakiegoś czasu byłem nader czuły na jej głos, nie zauważywszy wprzódy że jest tak różny od innych. Wówczas przypomniałem sobie jeszcze inne głosy, głosy kobiet zwłaszcza, jedne zwolnione precyzją pytania i napięciem uwagi, drugie zdyszane, nawet przerywane liryczną falą opowiadania; przypomniałem sobie kolejno głosy każdej ze znajomych dziewcząt w Balbec; potem głos Gilberty, potem głos babki, potem pani de Guermantes; wydały mi się wszystkie odmienne, zestrojone z językiem każdej, grające na odmiennym instrumencie; i pomyślałem jaki chudy koncercik muszą dawać w niebie trzy lub cztery muzykujące anioły z obrazów dawnych mistrzów, kiedym widział wznoszące się do Boga, dziesiątkami, setkami, tysiącami, harmonijne i wielodźwięczne pozdrowienie wszystkich Głosów. Zanim opuściłem telefon, podziękowałem w paru dobranych słowach tej co włada chyżością dźwięków, iż zechciała użyć, na rzecz moich skromnych słów, władzy, czyniącej je sto razy szybszemi od grzmotu; ale moje dzięki nie doczekały się innej odpowiedzi niż przerwanie połączenia.

Kiedy Albertyna wróciła, miała na sobie czarną atłasową suknię, która podkreśliła jeszcze jej bladość, czyniąc z niej chlorotyczną i zgorączkowaną paryżankę, wypompowaną brakiem powietrza, atmosferą tłumów i może nałogiem grzechu. Oczy jej zdawały się bardziej niespokojne, bo ich nie poweselała różowość policzków.

– Zgadnij – rzekłem – do kogo telefonowałem. Do Anny.

– Do Anny! – wykrzyknęła Albertyna, zdziwiona, podniecona, tonem nie harmonizującym z tak prostą wiadomością. – Mam nadzieję, iż nie zapomniała ci powiedzieć, żeśmy spotkały kiedyś panią Verdurin.

– Panią Verdurin? Nie przypominam sobie – odparłem z miną taką jakbym myślał o czem innem, chcąc się okazać obojętny na to spotkanie i nie zdradzić Anny, że się wygadała z tem dokąd Albertyna wybiera się jutro.

Ale kto wie, czy Anna mnie nie zdradza? Może jutro opowie Albertynie, żem ją prosił, aby jej nie puściła za żadną cenę do Verdurinów? Kto wie, może jej już wyznała, że to nie było pierwsze podobne zlecenie z mojej strony. Zaręczała mi, że niczego nie powtarza nigdy, ale zaklęciu temu przeczył fakt, że od jakiegoś czasu z twarzy Albertyny znikła ufność, jaką mnie darzyła tak długo. Ciekawe jest, że już na kilka dni przed tem niezrozumieniem, miałem z Albertyną inną sprzeczkę, ale w obecności Anny. Otóż, Anna, dając dobre rady Albertynie, zawsze robiła wrażenie że jej podsuwa złe myśli. „Słuchaj, nie mów w ten sposób, przestań” – mówiła jakby upojona szczęściem. Twarz jej przybierała suchy malinowy odcień, typowy dla gospodyń-dewotek, wygryzających kolejno wszystkie służące. Podczas gdy ja obsypywałem Albertynę pożałowania godnemi wymówkami, Anna robiła wrażenie, że ssie z rozkoszą cukier lodowaty. Wkońcu nie mogła powstrzymać tkliwego śmiechu. „Chodź, Titinko, do mnie. Ty wiesz, że ja jestem twoja kochana siostrzyczka”. Nietylko mnie drażniło to słodkawe lepienie się, ale zastanawiałem się, czy Anna ma naprawdę dla Albertyny przyjaźń, o której tyle mówi. Ponieważ Albertyna, która znała Annę gruntowniej odemnie, stale wzruszała ramionami, kiedym pytał, czy jest pewna uczuć Anny i odpowiadała zawsze, że nikt na świecie tak jej nie kocha, pewien jestem jeszcze teraz, że przywiązanie Anny było szczere. Może w jej zamożnej ale prowincjonalnej rodzinie znalazłoby się odpowiednik tego w pewnych sklepach na Placu biskupim, gdzie niektóre słodycze uchodzą za „co tylko może być najlepszego”. Ale co do mnie (mimo iż zawsze dochodziłem do przeciwnej konkluzji), tak dalece miałem wrażenie iż Anna stara się upokorzyć przyjaciółkę, że natychmiast brałem w duchu stronę Albertyny i gniew mój opadał.

Cierpienie w miłości ustaje chwilami, ale poto aby się zacząć na nowo inaczej. Bolejemy, widząc, że ukochana nie ma już dla nas owych wybuchów sympatji, miłosnych zrywów, jakie miała z początku; bardziej jeszcze nas boli, że straciwszy je wobec nas, odzyskuje je dla innych; potem od tego cierpienia odrywa nas nowa, okrutniejsza męka: podejrzenie, że nas okłamała co do wczorajszego wieczoru, że nas z pewnością zdradziła. To podejrzenie również się rozprasza; czułość kochanki uspokaja nas, ale wówczas wraca jakieś zapomniane słówko; powiedział nam ktoś, że ona ma „szalony temperament”, a myśmy ją znali raczej chłodną; próbujemy sobie wyobrazić, czem były owe szały z innymi; czujemy jak mało znaczymy dla niej, spostrzegamy wyraz nudy, nostalgji, smutku, jaki ma w naszem towarzystwie; zauważamy (nakształt pochmurnego nieba) nieświeże suknie, które kładzie dla nas, zachowując dla innych toalety, któremi w początkach chciała nas czarować. Wzamian jeżeli jest czuła, co za radość! ale widząc ten języczek wysuwający się niby wezwanie, myślimy o kobietach, do których to wezwanie zwracało się tak często… Może nawet kiedy jest ze mną i nie myśli o nich, gest ten – rezultat przyzwyczajenia – pozostał czemś machinalnem? I wraca uczucie, że ją nudzimy. Ale nagle cierpienie to staje się czemś bardzo drobnem, na myśl o złowrogim sekrecie jej życia, o niezbadanych miejscach w których była, w których jest może jeszcze w godzinach gdy nie jest z nami, jeżeli nawet nie zamierza umknąć tam na stałe; o miejscach gdzie jest daleka od nas, nie nasza, szczęśliwsza niż z nami. Na takim wolnym ogniu obraca nas zazdrość.

 

Zazdrość jest zarazem demonem, którego nie można zakląć; wciąż wraca, wciąż wciela się w nową formę. Gdybyśmy zdołali wytępić je wszystkie, trzymać wciąż przy sobie kochaną istotę, Duch Złego przybrałby wówczas jeszcze inną, patetyczniejszą formę: rozpacz żeśmy zdobyli jej wierność jedynie siłą, rozpacz bez wzajemności.

Między Albertyną a mną była często zapora milczenia, utworzonego z pewnością z żalów, które taiła, bo uważała je za beznadziejne. Mimo iż tak słodka w pewne wieczory, Albertyna nie miała już owych odruchów z Balbec, kiedy mówiła: „Jakiś ty milutki!” i kiedy serce jej zdawało się biec ku mnie bez zastrzeżeń i pretensyj. Teraz kryła je, uważając je z pewnością za nieodwołalne, niepodobne do zapomnienia. Niewyznane, nie mniej kładły one pomiędzy nami znaczącą ostrożność jej słów, lub przestrzeń nieubłaganego milczenia.

– A czy można wiedzieć, pocoś telefonował do Anny?

– Spytać się, czy nie ma nic przeciwko temu, żebym się wybrał z wami do Verdurinów z wizytą, którą im przyrzekam od czasów la Raspèliere.

– Jak zechcesz. Ale uprzedzam cię, że jest dziś straszliwa mgła i jutro z pewnością będzie także. Mówię ci to, bo nie chciałabym żebyś sobie zaszkodził. Pojmujesz, jabym wolała, żebyś poszedł z nami. Zresztą – dodała w zamyśleniu – ja zupełnie nie wiem, czy pójdę do Verdurinów. Byli dla mnie tak uprzejmi, że w istocie powinnabym… Po tobie, to są ludzie, którzy jeszcze byli najlepsi dla mnie; ale są drobiazgi, które mnie u nich rażą. Muszę koniecznie wybrać się do Bon Marché albo do Trois-Quartiers kupić biały żabocik, bo ta suknia jest za czarna.

Pozwolić Albertynie iść samej do wielkiego magazynu, pełnego ludzi ocierających się o nią, mającego tyle wyjść, że można potem powiedzieć iż wychodząc nie odnalazło się wehikułu, który czekał trochę dalej – nie! byłem zdecydowany nie pozwolić na to, ale zwłaszcza byłem nieszczęśliwy. A jednak, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że już dawno powinienbym przestać widywać Albertynę, bo weszła dla mnie w ów żałosny okres, kiedy istota – rozpylona w czasie i w przestrzeni nie jest już dla nas kobietą, ale szeregiem niewyjaśnionych wydarzeń, szeregiem niepodobnych do rozwiązania zagadnień, morzem które, jak Xerxes, próbujemy pociesznie chłostać, aby je ukarać za to co pochłonęło. Skoro się zacznie ten okres, klęska nasza jest nieuchronna. Szczęśliwi ci, co pojmą to dość wcześnie, aby nie przedłużać bezużytecznej i wyczerpującej walki, ujętej ze wszystkich stron granicami wyobraźni; walki, w której zazdrość szamoce się tak haniebnie, że ten sam człowiek, który niegdyś, za lada spojrzeniem pozostającej wciąż przy nim kobiety skierowanem przez chwilę do innego, wietrzył miłostkę, cierpiał istne męki, znosi później żeby wychodziła sama, bodaj z notorycznym kochankiem, woląc tę torturę, przynajmniej znaną, od czegoś niewiadomego! To rzecz nabycia rytmu, który zachowujemy potem z przyzwyczajenia. Nerwowcy, nie zdolni opuścić jednego obiadu, odbywają potem trwające bez końca kuracje w sanatorjach; kobiety niedawno jeszcze lekkie, żyją pokutą. Zazdrośnik, który, aby szpiegować ukochaną, pozbawił się snu, spoczynku, uczuwszy że jej pragnienia, że szeroki i tajemniczy świat, że czas silniejsze są od niego, pozwala kobiecie wychodzić samej, potem podróżować – potem rozstają się. Zazdrość kończy się w ten sposób z braku pokarmu; trwała tak długo jedynie dlatego, że go wciąż żądała. Byłem daleki od tego stanu.

Mogłem teraz swobodnie, ile razy chciałem, odbywać spacery z Albertyną. Powstały dokoła Paryża hangary, będące dla samolotów tem czem porty dla statków. Od dnia kiedy w pobliżu la Raspelière nawpół mitologiczne spotkanie pilota, którego lot spłoszył mego konia; stało się dla mnie niby obrazem wolności, lubiłem często, o schyłku dnia, obierać lotnisko za cel naszych spacerów. Albertyna zapalona do wszystkich sportów lubiła to. Pociągało nas owo nieustające życie odlotów i przylotów, dające tyle uroku spacerom po przystani, lub bodaj po wybrzeżu, dla tych co kochają morze, oraz wałęsaniu się po lotnisku dla tych co kochają niebo. Co chwila, pośród spoczynku bezwładnych i jakby zakotwiczonych apartów, widzieliśmy któryś, mozolnie ciągniony przez kilku mechaników, tak jak się ściąga z piasku łódź dla amatora morskiej przejażdżki. Potem motor zaczynał warczeć, aparat biegł, brał rozmach, potem wznosił się zwolna prostopadle w zesztywniałej, jakby znieruchomiałej ekstazie, zmieniwszy nagle horyzontalną chyżość w majestatyczne i pionowe wniebowstąpienie.

Albertyna nie mogła powściągnąć radości, wypytywała mechaników, którzy teraz, kiedy aparat już uleciał, wracali. Tymczasem pasażer przebył całe kilometry; wielkie czółno, w które wciąż wlepialiśmy oczy, było już w lazurze ledwie dostrzegalnym punktem, który zresztą miał odzyskać stopniowo swoją materjalność, wielkość, objętość, skoro, z końcem przejażdżki, nadejdzie moment powrotu. I w chwili gdy turysta wyskakiwał na ziemię, z zazdrością patrzyliśmy oboje na tego co w tych samotnych horyzontach zakosztował spokoju i czystości wieczoru. Następnie, bądź z lotniska, bądź – kiedyindziej – z jakiego muzeum lub kościoła, któreśmy wybrali się zwiedzić, wracaliśmy na obiad. Mimo to, nie wracałem uspokojony, tak jak bywało w Balbec po owych rzadszych spacerach, trwających – co mnie przejmowało dumą – całe popołudnie; spacerach, które odcinały się dla mnie później niby klomby kwiatów na życiu Albertyny, niby na pustem niebie, w którego obliczu marzy się z łagodną bezmyślnością. Czas Albertyny nie należał do mnie wówczas w tak wielkich ilościach jak dziś, ale zdawał się bardziej mój, bom liczył jedynie godziny jej życia ze mną, miłość moja cieszyła się niemi jak łaską; obecnie liczyłem tylko godziny, które ona spędzała bezemnie, przyczem zazdrość moja szukała w nich gorączkowo możliwości zdrady.

Otóż – jutro może – Albertyna zapragnie takich godzin! Trzebaby wybrać: przestać cierpieć, albo przestać kochać. Bo miłość, jak w początkach rodzi się z pragnienia, tak później żyje wyłącznie bolesnym niepokojem. Czułem, że część życia Albertyny umyka mi się. Miłość w swojej bolesnej trwodze, jak w szczęściu pragnienia, jest żądaniem wszystkości. Rodzi się, istnieje tylko o tyle, o ile pozostaje coś do zdobywania. Kochamy jedynie to, czego nie posiadamy całkowicie.

Albertyna kłamała mówiąc, że zapewne nie pójdzie do Verdurinów, jak ja kłamałem mówiąc że chciałem wybrać się do nich. Starała się jedynie zapobiec temu abym jej towarzyszył; ja zaś, nagłem oznajmieniem tego projektu, którego bynajmniej nie zamierzałem wykonać, starałem się zmacać w niej punkt, który mi się zdawał najczulszy, poczuć jej ukrywaną chęć i zmusić ją do wyznania, że moja jutrzejsza obecność nie pozwoliłaby jej zaspokoić tej chęci. Albertyna uczyniła to zresztą, tracąc nagle ochotę do wizyty u Verdurinów.

– Jeżeli nie chcesz iść do Verdurinów – rzekłem – jest w Trocadéro wspaniałe benefisowe przedstawienie.

Wysłuchała z boleściwą miną mojej rady. Zacząłem być dla niej przykry jak w Balbec, w czasach mojej pierwszej zazdrości. Twarz Albertyny wyrażała zawód, ja zaś piętrzyłem argumenty, które tak często, kiedy byłem mały, przeciwstawiali mi rodzice i które wydawały się memu niezrozumianemu dziecięctwu tępe i okrutne.

– Nie, mimo twojej smutnej minki – powiadałem – nie mogę cię żałować; żałowałbym cię, gdybyś była chora, gdyby ci się zdarzyło nieszczęście, gdybyś straciła kogoś z rodziny, coby ci zresztą nie sprawiło może żadnej przykrości, wobec nadmiaru fałszywej uczuciowości, który trwonisz dla niczego. Zresztą ja mam nie wielkie pojęcie o sercu ludzi, którzy nas rzekomo kochają a nie są zdolni oddać nam najlżejszej przysługi; ludzi mimo rzekomej ciągłej myśli o nas, zdolnych zapomnieć listu, któryśmy im powierzyli a od którego zależy nasza przyszłość.

Wszystkie te słowa (większość tego co mówimy jest tylko powtarzaniem!) słyszałem w ustach matki, tłumaczącej mi chętnie, że nie trzeba mieszać prawdziwej uczuciowości – tego co Niemcy (których język bardzo podziwiała, mimo wstrętu mego ojca do tego narodu) nazywają Empfindung – z czułostkową Empfindelei. Raz, kiedym płakał, matka powiedziała mi wręcz, iż Neron był może nerwowy, ale nie był przez to lepszy. W istocie, jak owe rośliny które rozdwajają się rosnąc, z poza wrażliwego dziecka, jakiem niegdyś wyłącznie byłem, wyglądał teraz wręcz odmienny mężczyzna, rozsądny, surowy sędzia chorobliwej wrażliwości innych, człowiek podobny do tego, czem rodzice byli dla mnie. Widocznie każdy musi w sobie kontynuować życie swoich bliskich; zrównoważony i ironiczny jegomość, który nie istniał we mnie na początku, zlał się z wrażliwcem; naturalne było że się stałem z kolei takim, jakimi byli niegdyś moi rodzice.

Co więcej, w chwili gdy się tworzyło to nowe ja, znajdowało ono swój gotowy już język we wspomnieniu ironicznego i karcącego języka, którym do mnie mówiono niegdyś, a którym teraz ja miałem mówić do innych. Wychodził on całkiem naturalnie z moich ust, czy żem go wywoływał przez mimetyzm i przez skojarzenie wspomnień, czy że delikatne i tajemnicze zaklęcia sił życiowych wyrysowały we mnie, bez mojej wiedzy, niby na liściu rośliny, te same intonacje, gesty, pozy, jakie mieli moi rodziciele. Bo czasami, w rozmowie z Albertyną, w trakcie odgrywania rozsądnego człowieka, zdawało mi się że słyszę babkę; czyż zresztą nie zdarzyło się matce myśleć czasem że to ojciec wchodzi, tak dalece miałem ten sam sposób pukania; tajemne i nieświadome prądy władały we mnie nawet drgnieniami palców, wprawionych w ten sam rytm co palce rodziców.

Z drugiej strony, złączenie sprzecznych czynników jest prawem życia, zasadą zapłodnienia i – jak się okaże – przyczyną wielu nieszczęść. Zazwyczaj, nienawidzimy tego co jest do nas podobne; własne wady, widziane z zewnątrz, drażnią nas. O ileż bardziej jeszcze, ktoś, kto przekroczył wiek gdy się swoje wady wyraża szczerze, kto naprzykład w najpłomienniejszych chwilach obleka twarz z lodu, nienawidzi tych samych wad, jeżeli je wyraża kto inny, młodszy, naiwniejszy, lub głupszy! Zdarzają się ludzie wrażliwi, dla których w oczach innych osób widok łez, które sami powstrzymują, jest nieznośny. Zbyt wielkie podobieństwo rodzi niesnaski w rodzinach, mimo wzajemnego przywiązania – a często tem bardziej, im przywiązanie jest większe.

Może u mnie – i u wielu innych – ów drugi człowiek, jakim się stałem, był poprostu jedną z fizjognomij pierwszego, egzaltowanego i wrażliwego w stosunku do siebie, roztropnego mentora dla drugich. Może tak samo było i z rodzicami, zależnie od tego, czy się ich brało w odniesieniu do mnie czy samych w sobie. Co się tyczy babki i matki, aż nazbyt widoczne było, że ich surowość dla mnie była rozmyślna i nawet wiele je kosztowała; ale może i u ojca chłód był tylko zewnętrzną formą uczuciowości? Kiedy mówiąc o ojcu powiadano: „Pod lodowatym chłodem kryje niezwykłą uczuciowość; główną jego cechą jest wstydliwość serca” – niegdyś zdawało mi się to równie fałszywe jak banalne; otóż może ta formuła wyrażała ludzką prawdę tej podwójnej fizjognomji: życia wewnętrznego i stosunków społecznych. Czy w gruncie jego spokój nie krył nieustannych i tajemnych burz? ten spokój, w potrzebie usiany sentencjami i refleksjami, ironią wobec chorobliwych przejawów uczuciowości? ten spokój, właściwy ojcu, który ja teraz przybierałem wobec wszystkich, a zwłaszcza w pewnych okolicznościach w stosunku do Albertyny?

 

Sądzę że naprawdę tego dnia miałem zdecydować nasze rozstanie i jechać do Wenecji. To, co mnie zakuło z powrotem, wiązało się z Normandją; nie iżby Albertyna objawiała jaką chęć udania się w owe strony, nasycone moją zazdrością (na szczęście bowiem nigdy projekty Albertyny nie dotykały bolesnych punktów mojego wspomnienia), ale dlatego, że kiedym jej powiedział: „To mi przypomina ową przyjaciółkę ciotki, która mieszkała w Infreville”, Albertyna odpowiedziała gniewnie, szczęśliwa – jak każdy kto się kłóci i kto stara się znaleźć możliwie najwięcej argumentów – że może pokazać iż jestem w błędzie a ona ma słuszność: „Ależ nigdy ciotka nie znała nikogo w Infreville, i ja nigdy tam nie byłam”.

Zapomniała o bajeczce, ukutej pewnego wieczora o drażliwej damie, do której musi koniecznie jechać na herbatę, choćby miała dla tej wizyty stracić moją przyjaźń i zadać sobie śmierć. Nie przypomniałem jej tego kłamstwa. Ale przygnębiło mnie. I odłożyłem jeszcze zerwanie. Nie potrzeba być szczerą ani nawet zręcznie kłamać na to aby być kochaną. Nazywam tu miłością wzajemną udrękę. Nie uważałem za naganne owego wieczora mówić do Albertyny tak jak babka, istota tak doskonała, mówiła niegdyś do mnie; ani też, oznajmiając Albertynie że jej będę towarzyszył do Verdurinów, nie zamierzałem naśladować szorstkości ojca, który oznajmiał nam swoje decyzje w sposób zdolny przyprawić o maksimum wzburzenia – bez proporcji z samą decyzją. W ten sposób łatwo mógł ojciec wytknąć naszą niedorzeczność w tem że wpadamy w rozpacz dla takiej drobnostki, gdy w istocie rozpacz odnosiła się do wstrząsu, o jaki nas przyprawił. Tak samo jak nieugięta mądrość babki, tak i te arbitralne decyzje ojca zlały się z moją wrażliwością, której były tak długo obce i którą przez całe dzieciństwo tyle nadręczały, że nabrałem bardzo ścisłego doświadczenia co do punktów, w które należało mi skutecznie mierzyć: nie ma lepszego szpiega niż dawny złodziej, lub poddany narodu który się zwalcza. W rodzinie kłamczuchów, brat przybywający odwiedzić brata bez wyraźnego powodu i pytający go niedbale na odchodnem, w progu, o jakąś informację, której nawet nie bardzo słucha, zdradza tem samem, że owa informacja była celem jego wizyty; brat zna dobrze te obojętne miny, te słowa rzucone jakby nawiasem w ostatniej sekundzie, ile że sam się często niemi posługiwał. Otóż są także patologiczne rodziny, pokrewne psychiki, bratnie usposobienia, świadome tego cichego języka, dzięki któremu rodzina rozumie się bez słów. Któż może być bardziej denerwujący niż człowiek nerwowy?

A wreszcie, moje postępowanie miało może w takich razach ogólniejszą i głębszą przyczynę. Bo w tych krótkich lecz nieuniknionych chwilach, kiedy się nienawidzi kogoś kogo się kocha – chwilach, trwających niekiedy całe życie z ludźmi których się nie kocha – człowiek nie chce się wydać dobry, aby nie budzić współczucia; przeciwnie, chce się wydać zarazem najgorszy i możliwie najszczęśliwszy, iżby szczęście nasze było naprawdę obmierzłe i zraniło duszę przygodnego lub trwałego wroga. Wobec iluż ludzi spotwarzałem się, jedynie poto aby się im moje „sukcesy” wydały niemoralne i bardziej ich drażniły! Godziłoby się raczej iść przeciwną drogą: okazywać bez dumy swoje dobre uczucia, zamiast się z niemi kryć tak bardzo. I to byłoby łatwe, gdybyśmy umieli nigdy nie nienawidzić, zawsze kochać. Bo wówczas dawałoby nam tyle rozkoszy mówić tylko rzeczy zdolne uszczęśliwić innych, wzruszyć ich, pozyskać ich miłość!

Niewątpliwie, czułem nieco wyrzutów że jestem tak nieznośny dla Albertyny. Powiadałem sobie: „Gdybym jej nie kochał, byłaby mi wdzięczniejsza, bo nie byłbym dla niej zły; ale nie, toby się wyrównało, bo byłbym także mniej szczodry”. I mógłbym, na swoje usprawiedliwienie, powiedzieć jej, że ją kocham. Ale wyznanie tej miłości, poza tem że nie byłoby dla Albertyny niczem nowem, ochłodziłoby ją w stosunku do mnie może bardziej niż brutalność i podstępy, których jedynem wytłumaczeniem była właśnie miłość. Być brutalnym i podstępnym wobec tej którą się kocha, to takie naturalne! Jeżeli nasza życzliwość dla innych nie przeszkadza być z nimi łagodnym i ustępliwym, to dlatego że ta życzliwość jest kłamliwa. „Inny” jest nam obojętny, a obojętność nie pobudza do złości.

Wieczór mijał. Albertyna pójdzie się położyć; nie było wiele czasu do stracenia, gdybyśmy się chcieli pogodzić, zacząć się znów całować. Żadne z dwojga nie powzięło jeszcze inicjatywy. Czując że Albertyna się na dobre gniewa, skorzystałem z tego, aby wspomnieć o Esterze Lévy.

– Bloch powiedział mi (co była nieprawda), żeś ty dobrze znała jego kuzynkę Esterę.

– Nie poznałabym jej nawet – rzekła Albertyna mglisto.

– Widziałem jej fotografję – dodałem w gniewie.

Nie patrzałem na Albertynę, mówiąc te słowa, tak że nie widziałem wyrazu jej twarzy, który byłby jedyną odpowiedzią, bo nie rzekła nic.

To czegom doznawał przy Albertynie w takiej chwili, to już nie był kojący pocałunek matki w Combray, ale przeciwnie niepokój owych wieczorów, kiedy matka ledwo mi powiedziała dobranoc, lub nawet nie zaszła do mojego pokoju, czy że gniewała się na mnie, czy że zatrzymali ją goście. Ten niepokój – nie tylko jego transpozycja na miłość – nie, sam ten niepokój, który się okresowo wyspecjalizował w miłości, a który wchodził w grę sam, wówczas gdy nastąpił podział, rozszczepienie uczuć, teraz rozciągał się znowu na nie wszystkie, znów niepodzielny jak w dzieciństwie. Jakgdyby wszystkie moje uczucia – drżąc że nie zdołają zatrzymać Albertyny przy mojem łóżku równocześnie jako kochanki, jako siostry, jako córki, jako matki także, której codziennego dobranoc zaczynałem znów odczuwać dziecinną potrzebę – zaczęły się skupiać, jednoczyć w przedwczesnym wieczorze mojego życia; zapowiadało się ono tak krótkie jak dzień zimowy! Ale, o ile wracał ów niepokój mojego dzieciństwa, zmiana osoby która go budziła, różnica uczuć, przeobrażenie wreszcie mojego charakteru, czyniły mi niepodobieństwem żądać ukojenia od Albertyny, jak niegdyś od matki.

Nie umiałem już powiedzieć: „jestem smutny”. Ograniczałem się z rozpaczą w duszy do mówienia o rzeczach obojętnych, nie zbliżających mnie w niczem do szczęśliwego rozwiązania. Dreptałem w miejscu w bolesnych banalnościach. I z owym intelektualnym egoizmem, który, kiedy błaha prawda odnosi się do naszej miłości, każe nam przyznawać zasługę temu co ją odkrył – może równie przypadkowo jak kabalarka, która nam oznajmiła fakt banalny, ale później spełniony – skłonny byłem uważać Franciszkę za istotę wyższą od Bergotte’a i Elstira, bo powiedziała w Balbec: „Ta dziewczyna sprawi paniczowi same jeno zmartwienia”.

Każda minuta zbliżała mnie do owego „dobranoc”, które mi Albertyna powiedziała w końcu. Ale tego wieczora, pocałunek jej, w którym ona była nieobecna a który do mnie nie trafiał, zostawił mi tyle niepokoju, że z drgającem sercem przeprowadziłem ją wzrokiem do drzwi, myśląc:

– Jeżeli mam znaleźć jakiś pretekst aby ją odwołać, zatrzymać, pogodzić się z nią, trzeba się spieszyć, ma już tylko kilka kroków do drzwi, już tylko dwa, tylko jeden, naciska klamkę; otwiera, zapóźno, zamknęła drzwi!

Może jeszcze jednak nie zapóźno. Jak niegdyś w Combray, wówczas gdy matka wyszła nie ukoiwszy mnie pocałunkiem, chciałem biec w ślad Albertyny, czułem że nie zaznam spokoju aż ją ujrzę, że to ujrzenie jej stanie się czemś olbrzymiem, czem nie było jeszcze dotąd, i że, gdybym się nie zdołał sam uwolnić od tego smutku, nabrałbym może haniebnego zwyczaju żebrania o to u Albertyny. Wyskakiwałem z łóżka, kiedy ona była już u siebie, błądziłem po korytarzu, w nadziei że wyjdzie i zawoła mnie. Stałem nieruchomy pod drzwiami w obawie że mógłbym nie dosłyszeć słabego wołania; wracałem na chwilę do pokoju aby sprawdzić czy Albertyna nie zostawiła szczęśliwie jakiej chustki, woreczka, czegokolwiek: mógłbym wówczas, niby to bojąc się że jej to może być potrzebne, mieć pretekst pójścia do niej. Nie, nic. Wracałem czatować pod drzwiami, ale przez szczelinę już nie było widać światła. Albertyna zgasiła, położyła się, ja tkwiłem nieruchomy, spodziewając się czegoś – niewiadomo czego – co nie przychodziło, i w długi czas potem, przemarznięty, wracałem aby się wsunąć pod kołdrę i płakałem całą noc.

Inne książki tego autora