Za darmo

Uwięziona

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Bo czasem, kiedy wstałem aby iść po książkę do gabinetu ojca, Albertyna mówiła że chce się przez ten czas wyciągnąć. Była tak zmęczona swoim rannym i popołudniowym spacerem, że nawet gdym opuścił pokój tylko na chwilę, zastawałem ją uśpioną: nie budziłem jej. Leżąc jak długa na łóżku, w pozie tak naturalnej że niktby jej nie wymyślił, robiła wrażenie długiej kwitnącej łodygi. I tak było w istocie: jakgdyby śpiąc stała się rośliną, odnajdywałem w owych chwilach przy niej zdolność marzenia, którą miałem tylko w jej nieobecności. Dzięki temu, sen jej ziszczał poniekąd możliwość miłości. Będąc sam, mogłem myśleć o niej, ale brakowało mi jej, nie posiadałem jej. Gdy była obecna, mówiłem do niej, ale byłem zbyt oderwany od samego siebie aby móc myśleć. Gdy spała, nie potrzebowałem mówić, wiedziałem że nie patrzy na mnie, nie musiałem już żyć na powierzchni siebie.

Zamykając oczy, tracąc świadomość, Albertyna zrzucała z siebie kolejno cechy swego człowieczeństwa, przynoszące mi tyle zawodów od dnia gdy ją poznałem. Ożywiało ją już tylko nieświadome życie roślin, drzew, życie bardziej inne od mojego, dziwniejsze, a mimo to bardziej należące do mnie. Jej ja nie wymykało się co chwilę – jak wówczas kiedyśmy rozmawiali – ujściami zatajonej myśli i spojrzenia. Wciągnęła w siebie wszystko co z niej było zewnątrz; schroniła się, zamknęła, streściła w swojem ciele. Trzymając ją w rękach pod swojem spojrzeniem, miałem wrażenie, że ją posiadam całą; wrażenie którego nie miałem, kiedy nie spała. Życie jej było mi podległe, wionęło ku mnie lekkim oddechem.

Słuchałem szeptu tej tajemniczej emanacji, którą był jej sen, łagodnej jak wietrzyk morski, czarodziejskiej jak blask księżyca. Póki trwał, mogłem marzyć o niej, a jednak na nią patrzeć; kiedy zaś sen stawał się głębszy, mogłem dotykać jej, całować ją. To czegom doznawał wówczas, to była miłość w obliczu czegoś tak czystego, tak niematerjalnego w odczuwaniu, tak tajemniczego, jak gdybym się znajdował wobec nieożywionych piękności natury. I w istocie, kiedy zasnęła nieco głębiej, przestawała być jedynie rośliną; sen jej, nad którego brzegiem marzyłem ze świeżą rozkoszą, nigdy nie zdolny się nią znużyć, mogąc się nią sycić nieskończenie, to był dla mnie cały krajobraz. Sen jej kładł koło mnie coś równie spokojnego, równie zmysłowo rozkosznego jak owe noce księżycowe w zatoce Balbec, spokojnej wówczas jak jezioro, kiedy gałęzie ledwie się poruszają, kiedy, wyciągnąwszy się na piasku, słuchałoby się bez końca łamiącej się fali.

Wchodząc do pokoju, zatrzymałem się w progu, nie śmiąc zakłócać ciszy; nie słyszałem też innego szmeru prócz oddechu zamierającego na jej wargach w regularnych odstępach, niby odpływ morza, ale bardziej senny i łagodny. I w chwili gdy moje ucho przejmowało ten boski szmer, miałem uczucie, że skupia się w nim cała osoba, całe życie uroczej branki, spoczywającej tu przede mną. Pojazdy mijały hałaśliwie ulicę, a czoło Albertyny pozostawało równie gładkie i czyste, oddech równie lekki, ograniczony do najprostszego wydechania koniecznego powietrza. Potem, widząc że nie zmącę jej snu, zbliżałem się ostrożnie, siadałem na krześle obok łóżka, potem na samem łóżku.

Spędzałem urocze wieczory na rozmowie i grach z Albertyną, ale nigdy nie były one równie słodkie, jak widok jej snu. Mimo iż gawędząc, grając w karty, miała jakąś naturalność, której żadna aktorka nie umiałaby naśladować, sen jej był dla mnie naturalnością wyższego rzędu. Włosy jej, opadłszy wzdłuż różowej twarzy, rozsypały się na łóżku; czasem jakiś odosobniony i prosty kosmyk dawał ten sam efekt malarski, co owe szczupłe i blade księżycowe drzewa, wznoszące się w głębi rafaelowskich obrazów Elstira. O ile wargi Albertyny były zamknięte, w zamian za to, z punktu z którego patrzyłem, powieki jej zdawały się tak nieszczelne, że mógłbym niemal zadać sobie pytanie czy ona naprawdę śpi. Ale i tak, te spuszczone powieki dawały twarzy ową doskonałą ciągłość, nieprzerwaną oczami. Są istoty, których twarz nabiera niezwykłej piękności i majestatu wówczas gdy jest pozbawiona spojrzenia.

Mierzyłem oczami Albertynę leżącą przede mną. Chwilami przebiegał ją lekki i niewytłumaczony dreszcz, niby owe liście, któremi wstrząśnie przez chwilę niespodziany wietrzyk. Dotykała swoich włosów, poczem, nie trafiwszy widocznie tam gdzie chciała, sięgała jeszcze do nich ruchami tak celowemi i rozmyślnemi, iż byłem pewien że się obudzi. Nie; uspokajała się we śnie, który się nie przerwał. Odtąd pozostawała nieruchoma. Złożyła rękę na piersi gestem tak naiwnie dziecięcym, że patrząc na nią, musiałem zdławić uśmiech, o jaki swoją powagą, niewinnością i wdziękiem, przyprawiają nas małe dzieci.

Ja, który znałem kilka Albertyn w jednej, miałem wrażenie, że widzę jeszcze ich wiele, wszystkie spoczywające koło mnie. Brwi jej, sklepione jakoś inaczej niż zwykle, okalały gałki powiek niby zaciszne gniazdo alcjona. Rasy, atawizmy, skażenia drzemały w jej twarzy. Ilekroć przesunęła głowę, stwarzała nową kobietę, często nie podejrzewaną przezemnie. Zdawało mi się, że posiadam nie jedną, ale niezliczone młode dziewczyny. Oddech jej, coraz to głębszy, podnosił teraz regularnie pierś, a na piersi skrzyżowane ręce, perły przesuwane rozmaicie choć tym samym ruchem, niby owe łodzie, owe cumujące łańcuchy, które potrąca fala. Wówczas, czując że zasnęła całkiem, że nie obiję się o rafy świadomości pokryte teraz pełnem morzem głębokiego snu, śmiało i cicho rzucałem się na łóżko, kładłem się koło niej, obejmowałem ją ramieniem, kładłem wargi na jej twarzy i na jej sercu, dotykałem jej ciała ręką która została wolna i którą, tak samo jak perły, podnosił oddech Albertyny; ja sam poruszałem się lekko od jej regularnego ruchu: płynąłem na śnie Albertyny.

Czasem dawał mi jej sen kosztować rozkoszy mniej czystej. Nie potrzebowałem na to żadnego ruchu, wyciągałem nogę wzdłuż jej nogi niby wiosło które się puszcza wolno i które od czasu do czasu wprawia się w lekkie drganie, podobne do przerywanego uderzenia skrzydeł u ptaków śpiących w powietrzu.

Patrząc na nią, wybierałem tę perspektywę jej twarzy, której się nie widywało nigdy, a która była tak piękna. Można ostatecznie pojąć, że listy które ktoś do nas pisze, są mniejwięcej podobne do siebie i rysują obraz natyle różny od znajomej osoby, że stanowią drugą osobowość. Ale o ileż dziwniejsze jest, aby kobieta była zrośnięta, niby Rosita i Doodica, z drugą kobietą, której odmienna piękność każe wnosić o innym charakterze, i że, dla ujrzenia jednej, trzeba było stanąć z profilu, a dla drugiej en face!

Szmer jej oddechu, stając się silniejszy, mógł dać iluzję zdyszenia rozkoszą, i kiedy moja rozkosz dobiegła kresu; mogłem ucałować Albertynę nie przerwawszy jej snu. Zdawało mi się w tych chwilach, że ją posiadałem pełniej, jak bezświadomą i pozbawioną oporu cząstkę niemej przyrody. Nie troszczyłem się o słowa, jakie się jej czasami wydzierały przez sen, znaczenie ich umykało mi się; jakąkolwiek zresztą oznaczałyby nieznaną osobę, na mojej to ręce, na mojej twarzy, ręka jej, niekiedy ożywiona lekkim dreszczem, zaciskała się na chwilę. Syciłem się jej snem z miłością bezinteresowną, kojącą, tak jak słuchałem przez godziny całe plusku fali.

Może trzeba aby jakaś istota zdolna nam była zadać wiele cierpienia, na to aby w godzinach pauzy dawała nam ten sam kojący spokój jaki daje natura. Nie potrzebowałem odpowiadać Albertynie jak wówczas kiedyśmy rozmawiali; a gdybym nawet mógł milczeć, jak czyniłem również gdy ona mówiła, jednak, słuchając jej, nie zstępowałem w nią równie głęboko. Wciąż słysząc, chwytając chwila po chwili, niby ledwie wyczuwalny wietrzyk, kojący szmer jej czystego oddechu, miałem przed sobą, dla siebie, całe fizjologiczne istnienie; i byłbym tak trwał, patrząc na nią, słuchając jej, równie długo jak długo niegdyś leżałem wyciągnięty na plaży, przy blasku księżyca.

Czasami możnaby rzec że morze się wzdyma od wichru, że burza daje się czuć aż w zatoce, i zaczynałem jak ona słuchać tego chrapliwego oddechu. Czasem, kiedy Albertynie było zbyt gorąco, zdejmowała, już prawie śpiąc, kimono i rzucała je na fotel. Spała, a ja powiadałem sobie, że wszystkie jej listy znajdują się w kieszonce tego kimona, kładła je tam zawsze. Podpis, ślad umówionej schadzki, wystarczyłyby, aby dowieść kłamstwa lub rozprószyć podejrzenie. Kiedy czułem, że Albertyna śpi głęboko, wówczas, oddalając się od łóżka, na którem oddawna oglądałem ją bez ruchu, posuwałem się, zdjęty żarliwą ciekawością; czułem, że sekret jej życia, wiotki i bezbronny na tym fotelu, jest tuż. Może czyniłem to i dlatego, że patrzeć bez ruchu na to jak ktoś śpi, nuży w końcu. I tak, wciąż odwracając się aby sprawdzić czy się Albertyna nie budzi, posuwałem się na palcach aż do fotela. Przystawałem, długo patrzyłem na kimono, jak wprzód na Albertynę. Ale (może to był błąd) nigdy nie ruszyłem kimona, nie sięgnąłem do kieszeni, nie spojrzałem na listy. W końcu, widząc że się nie zdecyduję, wracałem, wciąż na palcach, do łóżka, i znów patrzałem na śpiącą, na tę, która nie powiedziałaby mi nic, podczas gdy na poręczy fotela widziałem kimono, które może powiedziałoby mi wiele. I tak jak ludzie wynajmują za sto franków dziennie pokój w Hotêl de Balbec aby oddychać morskiem powietrzem, tak ja uważałem za naturalne wydawać więcej jeszcze na Albertynę, skoro miałem jej oddech tuż koło twarzy, w jej ustach które rozchylałem mojemi, dokąd przez mój język wnikało jej życie.

Ale tej rozkoszy patrzenia jak Albertyna śpi, rozkoszy równie słodkiej jak czuć jej życie, kładła kres inna przyjemność: mianowicie patrzeć jak się budzi. Rozkosz ta streszczała w głębszym i bardziej tajemniczym stopniu przyjemność, że ona mieszka u mnie. Nieraz popołudniu, kiedy Albertyna wysiadała z powozu, słodko mi było myśleć, że ona wraca do mojego mieszkania. Kiedy z głębin snu przebywała ostatnie stopnie sennych marzeń, było mi jeszcze milej, że to w moim pokoju budzi się do świadomości i życia, że pyta przez chwilę samej siebie: „gdzie ja jestem” i że gdy widzi otaczające ją przedmioty, lampę której blask przyprawia ją o lekkie mruganie, stwierdzając że się budzi u mnie, może sobie odpowiedzieć, że jest u siebie. W owej pierwszej rozkosznej chwili niepewności, miałem wrażenie, że ją tem pełniej biorę w posiadanie, skoro (zamiast żeby po wyjściu na miasto wracała do swojego pokoju) mój pokój – z chwilą gdy go Albertyna pozna – miał ją objąć, zawrzeć, bez żadnego śladu zmieszania w jej oczach, tak spokojnych jak gdyby wcale nie spała.

 

Wahania pierwszych chwil przebudzenia wyrażające się w milczeniu Albertyny, nie odbijały się w jej spojrzeniu. Z chwilą gdy odzyskiwała mowę, powiadała: „mój” albo „drogi mój”, poczem następowało moje imię, co, w razie gdybym opowiadającemu dał imię autora tej książki, brzmiałoby „mój Marcel” albo „drogi mój Marcel”. Odtąd nie pozwalałem już, aby ktoś w rodzinie, nazywając mnie też „drogim” odbierał rozkosznym słówkom Albertyny ich jedność. Mówiąc tak, robiła minkę, którą sama z siebie zmieniała w pocałunek. I równie szybko jak niedawno zasnęła, tak szybko też budziła się.

Tak jak moje przemieszczenie w czasie, jak fakt patrzenia na młodą dziewczynę, siedzącą koło mnie, przy lampie oświecającej ją inaczej niż słońce wówczas gdy się posuwała nad morzem, tak samo ten realny przyrost wartości, samoistny rozwój Albertyny nie stanowiły ważnej przyczyny, różnicy między mojem patrzeniem na nią teraz a niegdyś w Balbec. Więcej lat mogłoby oddzielić te dwa obrazy, nie sprowadzając równie kompletnej zmiany; owa zmiana – zasadnicza i nagła – powstała w chwili, kiedym się dowiedział, że Albertyna chowała się niemal u przyjaciółki panny Vinteuil. O ile niegdyś podniecała mnie tajemnica kryjąca się w oczach Albertyny, obecnie byłem szczęśliwy jedynie w chwilach, kiedy z tych oczu, nawet z tych policzków wyrazistych jak oczy, dopieroco tak słodkich ale wnet nachmurzonych, zdołałem wygnać wszelką tajemnicę.

Obrazem, którego szukałem, w którym odpoczywałem, z którym byłbym chciał umrzeć, nie była już Albertyna mająca nieznane życie, ale Albertyna znana mi tak dobrze jak tylko możliwe (i dlatego ta miłość nie mogła być trwała, chyba żeby została nieszczęśliwa, zasadniczo bowiem nie zaspokajała potrzeby tajemnicy); Albertyna nie odbijająca dalekiego świata, ale nie pragnąca – były chwile, w których w istocie tak się zdawało – niczego innego jak być ze mną, całkiem podobna do mnie, Albertyna stanowiąca obraz tego, co właśnie było moje, nie zaś czegoś nieznanego. Kiedy miłość urodziła się tak z godziny trwogi w stosunku do jakiejś istoty; kiedy się urodziła z niepewności czy się ją da zatrzymać lub czy się wymknie, wówczas miłość ta nosi znamię wstrząsu który ją stworzył i bardzo mało przypomina to, cośmy widzieli dotąd w tej istocie. Moje pierwsze wrażenia wobec Albertyny na brzegu fal mogły potrosze przetrwać w mojej miłości do niej; w rzeczywistości jednak, owe dawniejsze wrażenie zajmują jedynie skąpo miejsca w tego rodzaju miłości; taka miłość w swojej sile, cierpieniu, w swojej potrzebie słodyczy i ucieczce ku spokojnemu i kojącemu wspomnieniu, gdzie chciałoby się trwać i niczego już więcej nie dowiedzieć się o ukochanej, nawet gdyby było można dowiedzieć się czegoś wstrętnego – więcej nawet, chciałoby się ufać jedynie owym dawniejszym wrażeniom – taka miłość stworzona jest z całkiem czego innego!

Czasem gasiłem światło, zanim Albertyna weszła. Wówczas, w ciemności, ledwie prowadzona blaskiem żarzącego się polana, kładła się koło mnie. Rozpoznawały ją tylko moje ręce, moje policzki; oczy moje nie widziały jej, te oczy, które często bały się ją ujrzeć odmienioną. Tak iż dzięki temu oślepieniu mojej miłości, Albertyna czuła się może bardziej zanurzona w tkliwości niż zazwyczaj. Innym razem rozbierałem się, kładłem, Albertyna siadała na łóżku, i podejmowaliśmy partyjkę lub rozmowę przerywaną pocałunkami. Jedynie pożądanie każe się nam interesować życiem i charakterem danej osoby; w pożądaniu zaś pozostajemy wierni własnej naturze, mimo iż porzucając przytem kolejno rozmaite kochane przez nas osoby. Tak więc, kiedy raz, w chwili gdym całował Albertynę, nazywając ją swoją dziewczynką, spostrzegłem w lustrze smutny i namiętny wyraz własnej twarzy, podobnej do tej jaką byłaby niegdyś przy Gilbercie o której już nie pamiętałem, podobnej do twarzy jaką miałbym może kiedyś przy innej kobiecie, gdybym miał kiedy zapomnieć Albertynę, uczułem, że ponad kwestją osoby (instynkt chce, abyśmy uważali „tę obecną” za jedynie prawdziwą), dopełniam w tej chwili rytuału żarliwej i bolesnej dewocji, kultu młodości i piękności Kobiety. A mimo to, z tem pragnieniem, składającem swoje „ex voto” młodości, a także ze wspomnieniami Balbec, mieszało się, w tej mojej potrzebie trzymania tak co wieczór Albertyny przy sobie, coś, co – o ile nie było całkowicie nowe w mojem życiu – było dotychczas obce bodaj mojemu życiu miłosnemu.

Była to moc ukojenia, taka jakiej nie doznałem od odległych wieczorów w Combray, kiedy, pochylona nad mojem łóżkiem, matka przynosiła mi spokój w pocałunku. Z pewnością, dziwiłbym się bardzo w owym czasie, gdyby mi powiedziano, że nie jestem całkiem dobry, a zwłaszcza że będę się kiedykolwiek starał pozbawić kogoś przyjemności. Widocznie licho znałem wówczas samego siebie, bo przyjemność trwałego posiadania Albertyny u siebie w domu była dla mnie o wiele wątpliwsza, niż przyjemność odcięcia jej od świata, gdzie każdy mógł się nią cieszyć z kolei, przyjemność spętania kwitnącej młodej dziewczyny, która, jeżeli nie dawała mi wiele szczęścia, pozbawiała go bodaj innych. Ambicja, sława, zostawiłyby mnie obojętnym. Jeszcze mniej byłem zdolny odczuwać nienawiść. A jednak, bądź jak bądź, miłość fizyczna była dla mnie tryumfem nad szeregiem współzawodników. Wciąż muszę to podkreślać: to było przedewszystkiem ukojenie.

Nic to, że, zanim Albertyna wróciła, wątpiłem o niej, wyobrażałem ją sobie w pokoju w Montjouvain; kiedy siadła w peniuarze nawprost mego fotela, lub kiedy (najczęściej) wyciągnąłem się na łóżku, składałem moje wątpienia w niej, oddawałem je jej aby mnie od nich uwolniła, z poddaniem wierzącego człowieka, który odmawia pacierz. Przez cały wieczór mogła, zwinięta psotnie w kłębek na łóżku, bawić się ze mną niby duża kotka; różowy nosek, który kurczyła jeszcze zalotnem spojrzeniem, filuternem jak bywa u tłuścioszek, dawał jej mince coś kapryśnego, podnieconego; kiedy strząsnęła pukiel długich czarnych włosów na policzek niby z różowego wosku i kiedy, przymknąwszy oczy, rozkładając ramiona, mówiła spojrzeniem: „Rób ze mną co zechcesz”; kiedy w chwili gdy miała mnie opuścić, zbliżała się aby mi rzec dobranoc, całowałem rodzinną niemal słodycz tych policzków po obu stronach jej pełnej szyi, która wówczas nigdy nie wydawała mi się dość ciemna ani dość gładka, jakgdyby te materjalne przymioty miały u Albertyny związek z lojalnością i dobrocią.

Teraz z kolei Albertyna mówiła mi dobranoc. Całowała mnie z dwóch stron w szyję, przyczem włosy jej pieściły mnie jak skrzydło o ostrych i miękkich piórach. Mimo iż te dwa pocałunki pokoju – matki i Albertyny – były od siebie tak różne, kiedy Albertyna wsuwała język w moje usta – czyniąc mi dar ze swego języka, niby dar Ducha świętego – dawała mi jakby wiatyk, zostawiała mi zapas spokoju, prawie równie słodki, jak kiedy matka kładła wieczorem w Combray wargi na mojem czole.

– Czy wybierzesz się z nami jutro, złośniku? – pytała przed rozstaniem.

– Dokąd jedziecie?

– To będzie zależało od pogody i od ciebie. Czy napisałeś bodaj coś dzisiaj, kochanie? Nie? No, w takim razie czy warto było wyrzekać się spaceru! Powiedz, prawda, kiedy wróciłam, poznałeś moje kroki, domyśliłeś się że to ja?

– Naturalnie. Czy możnaby się omylić, czy możnaby nie poznać, wśród tysiąca, kroków swojej kuropatewki? Niech mi pozwoli rozzuć się, zanim się położy, to mi sprawi taką przyjemność. Jesteś taka milusia i taka różowa w tej bieli koronek.

Taka była moja odpowiedź: pośród zwrotów zmysłowych, łatwo poznać inne, właściwe matce i babce, bo stopniowo stawałem się podobny do wszystkich krewnych, do ojca, który – wprawdzie na inny sposób, bo jeżeli się pewne rzeczy powtarzają, to z wielkiemi odmianami – tak bardzo się interesował pogodą danego dnia; i nietylko do ojca, ale coraz więcej do cioci Leonji. Inaczej, Albertyna mogłaby być dla mnie jedynie racją do spacerów, dlatego aby jej nie puszczać samej, bez kontroli. Z zamarynowaną w dewocji ciocią Leonją nie miałem w swojem mniemaniu ani jednego punktu wspólnego, ja tak spragniony rozkoszy, djametralnie różny napozór od tej maniaczki, nie zdolnej zaznać żadnej przyjemności i odmawiającej przez cały dzień różaniec; ja tak gryzący się tem, że nie mogę zostać literatem, podczas gdy ona była jedyną osobą w rodzinie, nie zdolną jeszcze zrozumieć, że czytać to jest coś innego niż spędzać czas „na zabawie”; dzięki czemu nawet około Wielkiej Nocy lektura była dozwolona w niedzielę, kiedy wszelkie poważne zajęcie jest wzbronione, iżby ten dzień był całkowicie uświęcony modlitwą. Otóż, mimo iż codzień czerpałem racje w specjalnem niedomaganiu, które mnie tak często więziło w łóżku, jakaś istota (nie Albertyna, nie osoba którą kochałem), ale jakaś istota mająca nademną większą władzę od istoty kochanej, przeniosła się we mnie, tak despotyczna że czasem kazała zmilknąć moim zazdrosnym podejrzeniom lub bodaj wzbraniała mi sprawdzić w jakim stopniu są usprawiedliwione; a istotą tą była ciocia Leonja. I nietylko stawałem się przesadnie podobny do ojca, tak dalece, że nie poprzestawałem jak on na sprawdzaniu barometru, ale sam się stawałem żywym barometrem; nietylko ciocia Leonja zmuszała mnie do obserwowania pogody z pokoju lub nawet z łóżka; oto teraz mówiłem do Albertyny czasem jak dziecko jakiem byłem w Combray mówiąc do matki, to znów tak jak mówiła do mnie babka.

Kiedyśmy przekroczyli pewien wiek, dusza dziecka którem byliśmy niegdyś i dusza zmarłych z których się wiedziemy, rzucają nam garściami swoje bogactwa i swoje złe uroki, pragnąc mieć udział w naszych nowych uczuciach, w które, zacierając dawny obraz, przetapiamy wszystko tamto. I tak, cała moja przeszłość od najdawniejszych lat, i poprzez owe lata przeszłość rodziców, wlewały w moją nieczystą miłość do Albertyny słodycz synowskiej i macierzyńskiej zarazem czułości. Począwszy od pewnej godziny, przeznaczone nam jest przyjmować wszystkich naszych krewnych, przybyłych z tak daleka i skupionych dokoła nas.

Zanim mnie Albertyna usłuchała i pozwoliła mi zdjąć sobie trzewiki, rozchyliłem jej koszulę. Dwie drobne wysoko osadzone piersi były tak okrągłe, że robiły nietyle wrażenie integralnej części jej ciała ile dojrzewających w tem miejscu owoców; a jej brzuch (kryjąc miejsce, które mężczyznę szpeci niby hacel tkwiący jeszcze w odpakowanym posągu) zamykał się u spojenia ud dwiema bruzdami o krzywiźnie łagodnej, kojącej i zacisznej, niby linja horyzontu, gdy słońce znikło.

Zdejmowała buciki i kładła się koło mnie.

O, wzniosłe gesty Mężczyzny i Kobiety, w których to, co stwórca rozdzielił, sili się połączyć, w niewinności pierwszych dni i z pokorą gliny; Ewa zdziwiona i uległa wobec Mężczyzny, przy którego boku się budzi, jak on sam, jeszcze samotny, zdziwiony i uległy był wobec Boga który go ulepił. Albertyna zaplatała ręce za czarnemi włosami, wyprężając biodro, opuszczając nogę podobną do łabędziej szyi gdy się wyciąga i wygina. Jedynie kiedy leżała całkiem na boku, widać było pewien profil jej twarzy (tak dobrej i ładnej en face); profil którego nie mogłem znosić, haczykowaty jak na pewnych karykaturach Leonarda, wyrażających jak gdyby złość, chciwość, chytrość szpiega, którego obecność w domu przejęłaby mnie zgrozą, a który demaskował się niejako w tym profilu. Natychmiast ujmowałem twarz Albertyny w dłonie i ustalałem ją en face.

– Bądź dobry, przyrzeknij mi, że jeśli nie pojedziesz jutro, będziesz pracował – mówiła zdejmując koszulę.

– Tak, ale nie kładź jeszcze peniuaru.

Czasami zasypiałem wkońcu koło niej. Pokój wyziąbł, trzeba było drzewa. Próbowałem znaleźć dzwonek za plecami, nie mogłem znaleźć, obmacywałem wszystkie pręty mosiężne między któremi nie było dzwonka, i mówiłem do Albertyny, która wyskakiwała nie chcąc żeby Franciszka widziała nas razem w łóżku:

– Nie, wróć jeszcze trochę, nie mogę znaleźć dzwonka.

Słodkie, wesołe, niewinne napozór chwile, w których gromadzi się jednak niepodejrzewana w nas możliwość nieszczęścia, co sprawia iż życie miłosne najwięcej mieści kontrastów; nieprzewidziany deszcz siarki i smoły spada w niem po najpogodniejszych momentach, poczem, niezdolni wyciągnąć nauki z nieszczęścia, wnet odbudowujemy się na stokach krateru, z którego może wyjść jedynie katastrofa. Miałem beztroskę ludzi, co wierzą w trwałość swojego szczęścia. Ta słodycz potrzebna jest aby zrodzić cierpienie; i wróci zresztą, aby koić je od czasu do czasu. I dlatego człowiek może być szczery z drugimi, nawet z samym sobą, kiedy się szczyci miłością danej kobiety, mimo że, razem wziąwszy, w ich stosunku stale krąży bolesny niepokój – krąży tajemnie, niewyznany nikomu lub zdradzony mimowoli pytaniami, śledztwem, bolesnym niepokojem. Że jednak niepokój ten nie mógłby się zrodzić bez uprzedniej słodyczy, że nawet potem chwilowa słodycz potrzebna jest aby pozwolić znosić mękę i zapobiec zerwaniu, skrywanie tajnego piekła, jakiem jest pożycie z tą kobietą, komedja posuwająca się aż do popisu rzekomą harmonią, zawierają coś prawdy, pewien związek między przyczyną a skutkiem, jeden z warunków umożliwiających produkcję cierpienia.

 

Nie dziwiłem się już, że Albertyna jest tutaj i że ma jutro wyjść jedynie ze mną lub pod opieką Anny. Te nawyki wspólnego życia, te wielkie linje ograniczające moją egzystencję, nieprzebyte dla nikogo poza Albertyną, a także (w przyszłym, nieznanym mi jeszcze planie mego późniejszego życia, niby wykreślony przez architekta plan budowli, które powstaną aż znacznie później) dalekie, równoległe do nich i obszerniejsze linje szkicujące we mnie, niby samotną pustynię, sztywną i monotonną nieco formułę moich przyszłych miłości – to wszystko wykreśliła w istocie owa noc w Balbec, kiedy w kolejce, skoro mi Albertyna wyznała kto ją wychował, zapragnąłem ją za wszelką cenę uchronić od pewnych wpływów i nie puszczać jej od siebie przez kilka dni. Dnie następowały po dniach, przyzwyczajenia te stały się machinalne; ale na podobieństwo owych obrzędów których sens próbuje odczytać historja, komuś, ktoby mnie spytał, co znaczy to odludne życie, w którem zamykałem się do tego stopnia żem przestał chodzić nawet do teatru; mógłbym (a nie chciałbym) powiedzieć, że zrodziło się ono z trwogi jednego wieczoru i z potrzeby dowiedzenia samemu sobie (w dniach, które nastąpiły po owym wieczorze), że ta, której opłakane dzieciństwo poznałem, nie miałaby możności narażenia się na dawne pokusy – w razie gdyby chciała to uczynić. Dość rzadko już myślałem o tych możliwościach; mimo to, musiały one wciąż żyć mglisto w mojej świadomości. Fakt niszczenia ich dzień po dniu – lub próby w tej mierze – stały się z pewnością przyczyną, czemum lubił całować te policzki, nie piękniejsze od wielu innych; pod wszelką głębszą nieco fizyczną rozkoszą, istnieje ciągłe niebezpieczeństwo.

*

Przyrzekłem Albertynie, że o ile z nią się nie wybiorę, wezmę się do pracy. Ale nazajutrz, jakgdyby, korzystając z naszego snu, dom w cudowny sposób odbył podróż, budziłem się w odmienną pogodę w innym klimacie. Nie sposób pracować w chwili gdy się ląduje w nowym kraju, do którego warunków trzeba się dostosować. Otóż, każdy dzień był dla mnie odmiennym krajem. Jakimż cudem poznałbym nawet swoje lenistwo w jego wciąż nowych formach?

Czasami, w dnie beznadziejnie słotne (jak twierdzono), już samo siedzenie w domu, zanurzonym w równym i ciągłym deszczu, posiadało gładką słodycz, kojącą ciszę, urok morskiej podróży; innym razem, w pogodny dzień, leżąc nieruchomo w łóżku, pozwalałem się kręcić cieniom dokoła siebie, niby dokoła pnia drzewa.

Kiedyindziej znów, przy pierwszych dzwonach bliskiego klasztoru, nielicznych jak poranne dewotki, poznawałem jeden z owych burzliwych, nerwowych i słodkich dni, ledwie bielących ciemne niebo mokrym szronem, roztapianym i rozpraszanym przez ciepły wiatr, kiedy dachy zwilżone ulewą, którą suszy podmuch wiatru lub promień słońca, z gruchaniem pozwalają ściekać kroplom deszczu i czekając aż wiatr znów się zerwie, gładzą swoje dachówki mieniące się w błysku słońca jak gardziołko gołębia; jeden z dni, wypełnionych tyloma odmianami pogody, powietrznych zdarzeń, burz, dni nie straconych dla leniucha, ożywionego energją, jaką za niego, poniekąd w jego zastępstwie, rozwinęła atmosfera; dni podobne dniom rozruchów lub wojny, które nie wydają się puste uczniakowi wymykającemu się z klasy, ponieważ, wałęsając się koło Pałacu sprawiedliwości lub czytając dzienniki, ma złudzenie, że w wydarzeniach które się działy, w miejsce zadań których nie odrobił, znalazł korzyść dla swojej inteligencji i wymówkę dla próżniactwa; dni dające się porównać z temi, w których się spełnia w naszem życiu jakiś wyjątkowy przełom, dając komuś, kto nigdy nic nie robił, złudzenie, że – jeżeli się skończy szczęśliwie – zaszczepi w nim skłonność do pracy. Naprzykład ranek, kiedy człowiek wychodzi z domu na pojedynek o szczególnie niebezpiecznych warunkach; wówczas, w chwili gdy może stracić życie, objawia mu się nagle cena życia, z którego mógł był skorzystać aby podjąć jakieś dzieło, lub bodaj kosztować przyjemności, a z którego nie umiał wydobyć nic.

– Gdybym nie zginął – powiada sobie – jakżebym się zaraz zabrał do pracy! I jakbym się bawił!

Życie nabrało nagle w jego oczach większej wartości, ponieważ wkłada w nie wszystko co mu się zdaje że ono może dać, a nie to niewiele które ma z niego zazwyczaj. Widzi je wedle swoich pragnień, nie zaś takiem, jakiem – wie to z doświadczenia – umie je uczynić, to znaczy tak miernem! Życie to wypełniło się w jednej chwili pracami, podróżami, wycieczkami w góry, wszystkiemi pięknemi rzeczami, które (powiada sobie) nieszczęśliwy wynik pojedynku może unicestwi; podczas gdy, zanim jeszcze była mowa o pojedynku, wszystko unicestwiały jego złe nawyki, które nawet bez pojedynku trwałyby nadal. Wraca do domu nawet nie ranny, ale odnajduje te same przeszkody dla przyjemności, dla wycieczek, podróży, dla wszystkiego tego, z czego wiekuistem wyzuciem groziła mu przez chwilę śmierć: wystarcza na to życie! Co się tyczy pracy, daje sobie urlop, ile że wyjątkowe okoliczności podsycają w człowieku to co w nim już istniało: w pracowitym pracę a w próżniaku lenistwo.

Robiłem tak jak ów człowiek i tak jak zawsze robiłem od czasu dawnych postanowień żeby się wziąć do pisania. Postanowienie to powziąłem niegdyś, ale zdawało mi się nie dawniejsze niż wczoraj, bo każdy z kolei dzień stawał się dla mnie niebyły. Tak samo poczynałem sobie i z tym dniem, pozwalając bezczynnie mijać jego ulewom i przebłyskom pogody, obiecując sobie pracować jutro. Ale stawałem się inny pod niebem bez chmurki; złocony dźwięk dzwonów zawierał nietylko – jak miód – światło, ale wrażenie światła, a także mdły smak konfitur (ponieważ w Combray wałęsał się często jak osa po sprzątniętym stole). W taki słoneczny dzień lenić się z zamkniętemi oczami, to była rzecz dozwolona, praktykowana, zbawienna, miła, właściwa, tak jak zamknąć żaluzje od upału.

W taki to czas, w początkach drugiego pobytu w Balbec, usłyszałem smyczki orkiestry pośród sinych fal przypływu. O ileż więcej posiadałem Albertynę dziś! Były dnie, kiedy dzwon bijący godzinę miał na kręgu swojej dźwięczności tarczę tak świeżą, tak mocno nasyconą wilgocią lub światłem, że stawała się jakgdyby transpozycją dla ślepych, lub, jeśli kto woli, muzycznym przekładem uroków deszczu lub czaru słońca. Tak iż w tej chwili, leżąc z zamkniętemi oczami w łóżku, powiadałem sobie, że wszystko da się przetrasponować, i że wszechświat jedynie słyszalny mógłby być równie urozmaicony. Płynąc leniwo z powrotem od dnia do dnia, niby na łodzi, i widząc jawiące się przedemną wciąż nowe zaczarowane wspomnienia, nie wybierane przezemnie, niewidzialne na chwilę przedtem i ukazywane mi przez pamięć, kolejno, bez możności wyboru, ciągnąłem leniwo po tych równych przestrzeniach przechadzkę w słońcu.

Inne książki tego autora