Za darmo

Strona Guermantes

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Skoro księżna Parmy podniosła i uściskała przybyłą, siadała z powrotem i wracała do swojego pasjansa; o ile nowoprzybyła była wielką figurą, Jej Wysokość rozmawiała z nią chwilę, posadziwszy gościa na fotelu.

Kiedy w salonie robiło się za pełno, dama dworu, mająca za zadanie utrzymywanie porządku, robiła trochę luzu, prowadząc stałych gości do sąsiadującego z salonem ogromnego hallu, pełnego portretów i osobliwości związanych z rodem Burbonów. Stali goście księżnej Parmy pełnili wówczas chętnie rolę przewodników i mówili rzeczy interesujące, niecierpliwie słuchane przez młodych ludzi, bardziej łakomych oglądania żywych Wysokości (a w potrzebie przedstawienia się im za pośrednictwem dam i panien dworu), niż podziwiania relikwij zmarłych królowych. Zbyt pochłonięci możliwością stosunków i zaproszeń, jakie spodziewali się złowić, nie mieli, nawet po latach, najmniejszego pojęcia, co się mieściło w tem szacownem muzeum monarchii; przypominali sobie jedynie mglisto, że było ono strojne kaktusami i olbrzymiemi palmami, czyniącemi to centrum elegancji podobnem do palmarjum w Ogrodzie zoologicznym.

Zapewne, księżna Oriana zachodziła czasami, dla umartwienia, na te wieczory księżnej Parmy z t. zw. diżestją. Jej Wysokość trzymała księżnę Orianę cały czas przy sobie, żartując równocześnie z jej mężem. Ale kiedy pani de Guermantes przychodziła na obiad, księżna Parmy strzegła się zapraszać swoich zwykłych gości i kasowała poobiednie przyjęcie, z obawy że jej goście, nie dość przesiani przez sito, nie przypadną do smaku wymagającej Orianie. W te wieczory, jeżeli jaki nieświadomy wierny zjawił się u bram księżnej Parmy, odźwierny odpowiadał: „Jej Królewska Wysokość nie przyjmuje dziś wieczór” i gość zabierał się skąd przyszedł. Wielu przyjaciół księżnej wiedziało zresztą zgóry, że tego dnia nie będą proszeni. Była to specjalna serja – zamknięta dla tylu osób, które pragnęłyby się w niej znaleźć! Wykluczeni mogli z zupełną niemal pewnością wyliczyć wybranych i mówili kwaśno między sobą: „Wiecie przecie, że Oriana nie rusza się bez swojego sztabu”. Przy pomocy tego sztabu, księżna Parmy starała się odgrodzić panią de Guermantes niby murem ochronnym od osób które mniejby jej mogły przypaść do smaku. Ale, w stosunku do wielu wybranych przyjaciół Oriany, do wielu członków tego świetnego „sztabu”, z pewną trudnością przychodziło księżnej Parmy stosować ten specjalny ceremoniał, ile że te osoby traktowały ją dosyć bezceremonialnie. Bezwątpienia, księżna Parmy rozumiała doskonale, że ktoś może woleć towarzystwo pani de Guermantes niż jej własne. Musiała widzieć, że się tłoczono na „żurach” Oriany i że ona sama spotykała tam często kilka królewskich Wysokości, poprzestających na rzucaniu biletów jej samej. Próżno notowała sobie w pamięci powiedzonka Oriany, próżno naśladowała jej suknie, i podawała u siebie na herbacie ten sam torcik z truskawkami; bywały dnie, że siedziała cały wieczór sama z damą dworu i z jakimś radcą zagranicznej ambasady. Toteż, kiedy ktoś (jak niegdyś Swann) nie umiał skończyć dnia nie spędziwszy dwóch godzin u pani de Guermantes, a raz na dwa lata składał wizytę księżnej Parmy, ta nie miała zbytniej ochoty, nawet dla przyjemności Oriany, robić temu jakiemuś Swannowi „awansów”, zapraszając go na obiad.

Krótko mówiąc, zaprosić panią de Guermantes było dla księżnej Parmy emocjonującem przejściem, tak ją dręczyła myśl, że Orianie wszystko się może nie podobać. Ale w zamian – z tej samej przyczyny – kiedy księżna Parmy przychodziła na obiad do pani de Guermantes, z góry była pewna, że wszystko będzie dobrze, rozkosznie; bała się tylko o jedno: że nie potrafi wszystkiego zrozumieć, zapamiętać, być dość miłą, że nie potrafi przyswoić sobie myśli i ludzi. Z tego tytułu, moja obecność podsycała jej uwagę i jej zachłanność, tak jakby to sprawił nowy sposób strojenia stołu girlandami owoców; niepewna który szczegół – dekoracja stołu czy moja obecność – stanowi specjalnie jeden z uroków, sukces przyjęć Oriany, i w wątpliwości tej zdecydowana na swoim najbliższym obiedzie spróbować jednego i drugiego. Zachwyconą ciekawość, jaką księżna Parmy wnosiła do pani de Guermantes, usprawiedliwiał zresztą w całej pełni ów element komiczny, niebezpieczny, podniecający, w którym Wysokość ta zanurzała się z odcieniem obawy, wzruszenia i rozkoszy (jak nad morzem w czasie mocnej fali, której niebezpieczeństwa sygnalizują kąpielowi poprostu dlatego, że żaden z nich nie umie pływać); skąd wychodziła zelektryzowana, szczęśliwa, odmłodzona. Element ów zwał się „dowcipem Guermantów”. Dowcip Guermantów (wedle księżnej – uważającej się za jedyną Guermantes, która go posiada – istność równie nieistniejąca jak kwadratura koła) był kwestją reputacji, jak paszteciki z Tours lub biszkopty z Reims. Że jednak właściwość duchowa nie udziela się temi samemi sposobami co farba na włosy lub szminka, niektórzy bliscy pani de Guermantes, ale nie krewni, posiadali niewątpliwie dowcip, który w zamian nie zdołał nawiedzić pewnych Guermantów, zbyt opornych dla wszelkiego dowcipu. Nie spokrewnieni z Orianą dzierżawcy „dowcipu Guermantów” mieli zazwyczaj tę cechę, że byli to niegdyś ludzie świetni, mający widoki karjery, nad którą – czy to była sztuka, dyplomacja, polityka, wojskowość – przełożyli życie salonowej koterji. Wybór ten dałoby się może wytłumaczyć jakimś brakiem indywidualności, lub inicjatywy, lub woli, lub zdrowia, lub szczęścia – albo też snobizmem.

U niektórych (trzeba zresztą przyznać, że to były wyjątki), jeżeli salon Guermantów stał się grobem ich karjery, to wbrew ich woli. I tak, pewien lekarz, pewien malarz i pewien dyplomata – wszystko ludzie z wielką przyszłością – nie zrobili karjery, mimo iż wyjątkowo uzdolnieni, dlatego że, dzięki swojej zażyłości z Guermantami, dwaj pierwsi zyskali opinję bawidamków a trzeci wstecznika, co ich zgubiło w oczach kolegów po fachu. Starodawna toga i czerwony biret, strojące jeszcze ciała Fakultetu, nie są – lub przynajmniej nie były jeszcze do niedawna – jedynie czystym przeżytkiem zacofanej i ciasnej kastowości. Pod biretem ze złotemi gałkami, jak arcykapłani żydowscy pod wysoką czapką, „profesorowie” tkwili jeszcze – mówię tu o latach z przed sprawy Dreyfusa – w pojęciach ściśle faryzejskich. Du Boulbon był w gruncie artystą, ale ocaliło go to, że nie lubił „świata”. Cottard bywał u Verdurinów: ale pani Verdurin była pacjentką; przy tem ratowała Cottarda jego pospolitość; wreszcie u siebie w domu przyjmował wyłącznie Fakultet, biesiadami, nad któremi unosił się opar karbolu. Ale w silnych organizacjach, gdzie zresztą ostracyzm przesądów wynagrodzony jest nieskazitelną uczciwością, wysokiemi pojęciami moralnemi, bardziej nieugiętemi niż w środowiskach liberalnych – swobodniejszych i rychło ulegających rozkładowi, profesor, w swojej szkarłatnej atłasowej czerwonej szacie podbitej gronostajami jak u weneckiego doży (doża – diuk), rezydującego w pałacu dożów, był równie cnotliwy, równie oddychający szlachetnemi zasadami, ale równie nieubłagany dla wszelkiego obcego elementu, jak ów inny diuk, zacny ale groźny – Saint-Simon. Obcy – to dla nich był lekarz światowy, mający inny sposób bycia, inne stosunki. Aby z tego wybrnąć, nieszczęśliwiec o którym tutaj mowa, bojąc się ściągnąć podejrzenie kolegów że nimi gardzi (cóż za światowy punkt widzenia!), gdyby przed nimi taił księżnę de Guermantes, miał nadzieję rozbroić ich, wyprawiając obiady „mieszane”, na których element lekarski rozpuszczony był w elemencie światowym. Nie wiedział że podpisał tem swoją zgubę, a raczej dowiedział się o tem, kiedy Rada dziesięciu (trochę liczniejsza niż dziesięciu) miała obsadzić wakującą katedrę i kiedy zawsze nazwisko „normalniejszego” (choćby mierniejszego) lekarza wychodziło z fatalnej urny, a w starożytnym Fakultecie rozlegało się „veto”, równie uroczyste, równie śmieszne, równie straszliwe, jak „juro”, przy którem umarł Molier. To samo było z malarzem na zawsze opatrzonym etykietą światowca, podczas gdy światowcy uprawiający sztukę zdołali uzyskać etykietkę artystów; toż samo wreszcie z dyplomatą, mającym za wiele reakcyjnych stosunków.

Ale to były najrzadsze wypadki. Typem dystyngowanych ludzi składających salon Guermantów byli ci, którzy dobrowolnie (bodaj we własnem mniemaniu) wyrzekli się reszty, wyrzekli się wszystkiego nie dającego się pogodzić z duchem Guermantów, grzecznością Guermantów, z tym nieokreślonym czarem, wstrętem dla wszelkiego „ciała”, bodaj trochę scentralizowanego.

I ci co wiedzieli, że niegdyś jeden z tych stałych gości księżnej dostał złoty medal w Salonie; że drugi, sekretarz kongresu adwokatów, zabłysnął swego czasu w parlamencie; że trzeci oddał usługi Francji jako dyplomata, mogliby uważać za skrachowanych owych ludzi, którzy nie działali już nic od dwudziestu lat. Ale ci „poinformowani” byli nieliczni; samym zaś zainteresowanym nie postałoby w głowie przypominać o tem, ile że – właśnie na zasadzie ducha Guermantów – uważali te dawne tytuły za bezwartościowe; czyż ten duch nie mienił „piłą”, „belfrem”, lub przeciwnie „komiwojażerem”, wybitnych ministrów z których jeden był trochę uroczysty, a drugi miał słabość do kalamburów? Dzienniki śpiewały ich chwałę, ale pani de Guermantes ziewała i okazywała zniecierpliwienie, o ile nieuwaga gospodyni domu dała jej którego z nich za sąsiada. Skoro być wybitnym mężem Stanu nie stanowiło dla księżnej żadnej rekomendacji, ci z pośród jej przyjaciół, którzy zrezygnowali z dyplomacji lub z armji, którzy poniechali ubiegania się o mandat poselski, przychodząc codzień na śniadanie i na gawędy ze swoją dostojną przyjaciółką, odnajdując ją w salonie Królewskich Wysokości (mało zresztą przez nich cenionych, przynajmniej tak powiadali), sądzili że wybrali lepszą cząstkę, mimo że ich wyraz twarzy – melancholijny nawet wśród wesołości – przeczył nieco słuszności tego sądu.

Bądź co bądź, trzeba przyznać, że subtelności towarzyskie, finezja rozmowy, były u Guermantów czemś realnem – mimo iż wątłem. Żaden oficjalny tytuł nie był tam wart tyle co uznanie niektórych ulubieńców pani de Guermantes, których najpotężniejsi ministrowie nie zdołaliby ściągnąć do siebie. Jeżeli w tym salonie pogrzebano na zawsze tyle ambicyj intelektualnych, a nawet tyle szlachetnych aspiracyj, z pyłu ich zrodził się bodaj najpiękniejszy kwiat światowości. Niewątpliwie, ludzie dowcipni, jak naprzykład Swann, uważali się za coś wyższego od wartościowych ludzi którymi gardzili; dlatego że wartością, którą księżna de Guermantes ceniła ponad wszystko, była nie inteligencja, ale to, co, wedle niej, było wyższą, wyborniejszą formą inteligencji, wzniesionej aż do słownej odmiany talentu – dowcip. I kiedy niegdyś u Verdurinów Swann uznał Brichota i Elstira jednego pedantem drugiego bufonem, mimo całej wiedzy jednego a geniuszu drugiego, klasyfikacja ta płynęła z ducha Guermantów. Nigdy Swann nie ośmieliłby się przedstawić żadnego z nich księżnej, czując z jaką miną przyjęłaby tyrady Brichota i kalambury Elstira, ile że „duch Guermantów” mieścił pretensjonalne i przydługie popisy serjo lub buffo w kategorji najnieznośniejszego kretyństwa.

 

Co się tyczy Guermantów z krwi i kości, o ile „duch Guermantów” nie opanował ich tak zupełnie jak się to zdarza naprzykład w kółkach literackich, gdzie wszyscy mają wspólną manierę dykcji, stylu, a w następstwie i myśli, nie znaczy to z pewnością, aby oryginalność była w kołach światowych silniejsza i aby przeszkadzała tam naśladownictwu. Ale warunkiem naśladownictwa jest nietylko brak bezwzględnej oryginalności, lecz także pewna subtelność ucha, pozwalająca najpierw rozpoznać to, co się imituje potem. Otóż niektórym Guermantom brakło tego zmysłu muzycznego w równym stopniu co Courvoisierom.

Weźmy za przykład ćwiczenie, które się zwie w innem znaczeniu słowa imitacja – „robieniem imitacyj” (co u Guermantów nazywało się „parodją”). Mimo iż pani de Guermantes robiła je cudownie, Courvoisierowie równie byli niezdolni ocenić tego, co gdyby byli gromadą królików; poprostu dlatego, że nigdy nie umieli zauważyć wady lub akcentu, które księżna starała się parodjować. Kiedy „imitowała” księcia de Limoges, Courvoisierowie protestowali: „Och, nie, przecież on tak nie mówi; byłem z nim wczoraj na obiedzie u Bebetki, rozmawiał ze mną cały czas, nie mówił wcale w ten sposób”; podczas gdy nieco bardziej wyrobieni Guermantowie wykrzykiwali: „Boże, jaka ta Oriana jest cudowna! Najlepsze jest, że, kiedy go udaje, robi się do niego podobna! Zdaje mi się, ależ tak, że go słyszę! Oriano, jeszcze trochę Limoges!” Otóż ci Guermantowie (nie sięgając nawet do najwybitniejszych, którzy, kiedy księżna imitowała księcia de Limoges, wykrzykiwali z podziwem: „Och, można powiedzieć, że pani go chwyciła” albo że „tyś go chwyciła”), mimo iż nie grzeszyli dowcipem wedle pani de Guermantes (w czem miała słuszność), przez osłuchanie się z powiedzeniami księżnej i powtarzanie ich, nauczyli się, lepiej lub gorzej, naśladować jej sposób mówienia, formowania myśli, tego co Swann, zarówno jak książę Błażej, nazwaliby jej sposobem „redagowania”. W rezultacie, mieli w swojej rozmowie coś, co Courvoisierom wydawało się okropnie pokrewne z dowcipem Oriany i co stało się dla nich mitycznym „dowcipem Guermantów”. Ponieważ ci Guermantowie byli nietylko jej krewnymi ale i wielbicielami, Oriana – która bardzo trzymała resztę rodziny na uboczu, mszcząc się obecną wzgardą za dokuczliwości, jakie od niej cierpiała będąc panną – odwiedzała ich od czasu do czasu, zazwyczaj z mężem, korzystając z pięknego dnia. Te wizyty stanowiły ewenement. Serce biło szybciej księżnej d’Epinay, przyjmującej gości w wielkim parterowym salonie, kiedy spostrzegała zdaleka, niby pierwsze blaski niegroźnego pożaru lub rekonesans niespodzianego najazdu, Orianę, mijającą wolno dziedziniec, w czarującym kapeluszu, z pochyloną umbrelką z której ociekał zapach lata. „O! Oriana” – wołała niby „baczność”, mające przezornie ostrzec gości, iżby mieli czas wyjść w ordynku i bez paniki ewakuować salony. Połowa obecnych nie ważyła się zostać, zrywała się „Ale nie, czemu? niechże pani siada, bardzo mi będzie miło, mówiła pani domu swobodnym i niedbałym tonem (aby robić wielką damę), ale głosem mającym coś sztucznego. – Nie, nie, z pewnością macie do pomówienia ze sobą. – Doprawdy, spieszysz się, kochanie? odwiedzę cię niedługo”, odpowiadała pani domu tym, których wolałaby widzieć za drzwiami.

Księstwo Błażejowie kłaniali się bardzo grzecznie osobom które widywali tam od lat nie dopuszczając do bliższych stosunków, a które ledwo się z niemi witały przez delikatność. Zaledwie ci goście wyszli, książę wypytywał się o nich uprzejmie, aby się wydawało, że on się żywo interesuje temi osobami, mimo że ich nie zaprasza do siebie wskutek niegodziwości losu lub nerwów Oriany.

– Kto to była ta mała w różowym kapelusiku?

– Ależ, kuzynie, widziałeś ją nieraz; to wicehrabina de Tours, z domu Lamarzelle.

– Wiecie państwo, że ona jest ładna, wygląda bardzo inteligentnie; gdyby nie drobna wada w górnej wardze, byłaby poprostu czarująca. Jeżeli istnieje wicehrabia de Tours, można mu powinszować. Oriano, wiesz kogo mi przypominają te brwi i ta linia czoła? Twoją kuzynkę, Jadzię de Ligne.

Księżna de Guermantes, która więdła z chwilą gdy się mówiło o piękności innej kobiety, nie podejmowała tego tematu. Nie doceniała dobrej woli swego małżonka w okazywaniu że się bardzo interesuje osobami które u niego nie bywają, przez co, jak sądził, robił wrażenie człowieka bardziej serjo niż jego żona. „Kuzynko – wykrzykiwał nagle z siłą – powiedziała kuzynka: Lamarzelle. Przypominam sobie, kiedy byłem posłem, bardzo niepospolitą mowę którą wygłosił…

– To był właśnie wuj tej młodej kobietki. – A, co za talent! Nie, kochanie – rzekł książę do wicehrabiny d’Egremont, której pani de Guermantes nie mogła znosić, ale która, nie ruszając się z domu księżnej d’Epinay, gdzie zniżała się dobrowolnie do roli subretki (wynagradzała to sobie biciem własnej subretki za powrotem do domu), tkwiła tam zmieszana, zafrasowana, ale siedziała kiedy książęca para wkraczała do salonu, zdejmowała płaszcze, starała się być użyteczną, przez dyskrecję proponowała że przejdzie do sąsiedniego pokoju – nie trzeba dla nas robić herbaty, rozmawiajmy sobie spokojnie, my jesteśmy ludzie prości, bez pretensyj. Zresztą – dodawał, zwracając się do księżnej d’Epinay a opuszczając panią d’Egremont, zarumienioną, pokorną, ambitną i gorliwą – mamy tylko kwadrans czasu”. Ten kwadransik wypełniało całkowicie cytowanie dowcipów, które Oriana popełniła w ciągu ubiegłego tygodnia; ona sama nie byłaby ich z pewnością cytowała, ale książę, niby to łając żonę z powodu wydarzeń które je wywołały, bardzo zręcznie doprowadzał ją do powtórzenia konceptu.

Księżna d’Epinay, która lubiła kuzynkę i wiedziała że Oriana ma słabość do komplementów, rozpływała się nad jej kapeluszem, parasolką, dowcipem. „Niech kuzynka chwali jej toaletę ile się kuzynce podoba – rzekł książę niby to opryskliwym tonem, który łagodził figlarnym uśmiechem, iżby nie wzięto poważnie jego niezadowolenia – ale na miłość boską nie jej dowcip; obszedłbym się chętnie bez posiadania tak dowcipnej żony. Kuzynka myśli zapewne o lichym kalamburze Oriany na mojego brata Palameda – dodał, wiedząc doskonale, że księżna d’Epinay, wraz z resztą rodziny, nie znała jeszcze tego kalamburu i ciesząc się że może zareklamować żonę. – Po pierwsze, uważam za niegodne osoby, której, przyznaję, udało się nieraz powiedzieć coś bardzo ładnego, popełniać liche kalambury, zwłaszcza na mego brata, który jest bardzo drażliwy. Jeżeli to ma mieć ten skutek, że nas poróżni z Palamedem, to w istocie piękny rezultat!

– Ależ my nic nie wiemy! Kalambur Oriany? To musi być coś uroczego. Och, niech kuzyn powie.

– Ale nie, ale nie, odparł książę jeszcze nadąsany, mimo iż bardziej uśmiechnięty; niezmiernie się cieszę, żeście tego nie słyszeli. Serjo, ja bardzo kocham mojego brata.

– Słuchaj, Błażeju, rzekła księżna, na którą przyszedł moment wmieszania się do djalogu; nie wiem czemu ty mówisz, że to może pogniewać Palameda; wiesz doskonale, że wcale nie. On jest zbyt inteligentny, aby się obrazić o ten niemądry żarcik, w którym niema nic przynoszącego ujmę. Gotów kto uwierzyć, że ja powiedziałam coś złośliwego; odpowiedziałam poprostu coś, w czem niema nic zabawnego, ale czemu ty nadajesz wagę przez swoje oburzenie. Nie rozumiem cię.

– Intrygujecie nas, o cóż więc chodzi?

– Och, oczywiście o nic poważnego, wykrzyknął pan de Guermantes. Słyszeliście może, że mój brat chciał darować Brézé, zamek który ma po żonie, swojej siostrze Marsantes.

– Tak, ale mówiono nam, że ona nie pragnie tego prezentu, że nie lubi tych stron, że jej klimat nie odpowiada.

– No więc, właśnie ktoś mówił to wszystko mojej żonie, dodając, że jeżeli brat darowuje ten zamek naszej siostrze, to nie poto aby jej zrobić przyjemność, ale żeby ją „takinować”. „Charlus jest taki sprzyka”, mówił ów ktoś. Otóż wiecie państwo, Bréze to jest kąsek królewski, to może być warte kilka milionów, dawna siedziba królewska, jeden z najpiękniejszych lasów we Francji. Jest wiele osób, któreby się zgodziły aby je „takinować” w podobny sposób. Toteż, słysząc to wyrażenie w zastosowaniu do Charlusa, dlatego że chciał darować tak wspaniały zamek, Oriana nie mogła się wstrzymać, aby nie wykrzyknąć – mimowoli, przyznaję, bez złej myśli, bo jej to przyszło nagle jak błyskawica. „Takinować, takinować… w takim razie, to jest Takiniusz pyszny!” Rozumiecie – dodał książę przybierając z powrotem nadąsaną minę a zarazem spoglądając w koło aby ocenić wrażenie dowcipu żony (przyczem książę był raczej sceptyczny co do biegłości pani d’Epinay w historji starożytnej); rozumie kuzynka, to aluzja do Tarkwiniusza Pysznego, króla rzymskiego; idjotyczna zresztą, licha gra słów, niegodna Oriany. A przytem ja, który, mniej wprawdzie dowcipny od Oriany jestem taktowniejszy od niej, ja myślę o następstwach; jeżeli fatalność zechce, aby to ktoś powtórzył bratu, będzie cała historia! Tem więcej – dodał – że ponieważ właśnie Palamed jest bardzo wyniosły, bardzo dumny i drażliwy, skłonny do komerażów, trzeba przyznać, że – nawet pomijając kwestję zamku – „Takiniusz Pyszny” wcale dobrze go maluje. To ratuje powiedzonka mojej pani, że nawet kiedy się chce zniżyć do dość pospolitej gry słów, pozostaje „inteligentna mimowoli” i niezgorzej charakteryzuje ludzi.

Tak więc, raz Takiniuszem pysznym, drugi raz innym dowcipem, owe familijne wizyty państwa de Guermantes odnawiały repertuar anegdot, a wzruszenie jakie wnosiły trwało długo po odejściu dowcipnej pani i jej impresaria. Najpierw dzielono się powiedzonkami Oriany z wybranemi osobami, które zostawszy w salonie, brały udział w tej biesiadzie.

– Pani nie znała „Takiniusza pysznego”? pytała księżna d’Epinay.

– Owszem, – odpowiadała rumieniąc się margrabina de Baveno; księżna de Sarsina (La Rochefoucald) mówiła mi o tem, mimo iż trochę w innej formie. Ale to musiało być o wiele zabawniejsze opowiedziane przy samej Orianie – dodała tak, jakby mówiła: „z akompanjamentem autora”.

– Mówiliśmy o ostatnim dowcipie Oriany, która była tu przed chwilą – powiadano jakiejś damie, zrozpaczonej że nie przyszła o godzinę wcześniej.

– Jakto, Oriana była tutaj?

– Ależ tak, gdybyś była przyszła trochę wcześniej! – odpowiadała księżna d’Epinay bez wyrzutu, ale dając do zrozumienia ile niezręczna straciła. To jej wina, jeżeli nie była świadkiem stworzenia świata lub ostatniego występu pani Carvalho.

– Co powiadacie o ostatnim dowcipie Oriany? Wyznaję, że bardzo mi się podoba Takiniusz pyszny! – powtarzano, podając dowcip jeszcze na zimno nazajutrz przy śniadaniu specjalnie na to zaproszonym gościom i odgrzewając go w różnych sosach przez cały tydzień. Nawet księżna d’Epinay, będąc w tym tygodniu z doroczną wizytą u księżnej Parmy, skorzystała z tego, aby spytać Jej Wysokość, czy znała już ten kalambur, poczem opowiadała go.

– A! Takiniusz pyszny, powiadała księżna Parmy z oczami z góry rozszerzonemi podziwem, błagając o dodatkowe wyjaśnienia, których nie odmawiała jej pani d’Epinay. „Przyznaję, że Takiniusz pyszny nieskończenie mi się podoba jako redakcja” – konkludowała księżna, ściśle biorąc, słowo redakcja nie nadawało się wcale do tego kalamburu, ale pani d’Epinay, która miała pretensję do dowcipu Guermantów, przejęła od Oriany wyrażenia „redakcja, redagować” i używała ich trochę poomacku. Otóż, księżna Parmy, która niebardzo lubiła panią d’Epinay, znajdując że jest brzydka, wiedząc że jest skąpa i sądząc – na wiarę Courvoisierów – że jest zła, poznała to słowo „redakcja”, które słyszała w ustach pani de Guermantes, a którego nie umiałaby zastosować sama. Miała wrażenie, że to w istocie „redakcja” stanowi wdzięk Takiniusza pysznego i nie zapominając całkowicie swojej antypatji do brzydkiej i skąpej damy, nie mogła się obronić uczuciu podziwu dla kobiety, posiadającej w tym stopniu ducha Guermantów. Posunęła się tak daleko, że chciała zaprosić panią d’Epinay do Opery: powstrzymała ją jedynie myśl, że wypadałoby się może poradzić wprzód Oriany. Co do pani d’Epinay, która – bardzo w tem różna od Courvoisierów – umizgała się na tysiąc sposobów do Oriany i lubiła ją, ale była zazdrosna o jej stosunki i nieco podrażniona publicznemi żarcikami księżnej na temat jej skąpstwa, opowiadała za powrotem do domu, z jakim trudem przyszło księżnej Parmy zrozumieć Takiniusza pysznego i jaka Oriana musi być snobka, aby wciąż przestawać z podobną gęsią. „Nie mogłabym bywać u księżnej Parmy, choćbym chciała – mówiła pani d’Epinay do osób będących u niej na obiedzie; mąż nie pozwoliłby mi z powodu jej życia (dodała, czyniąc aluzję do pewnych najzupełniej urojonych wybryków księżnej Parmy). Ale nawet gdybym miała męża mniej surowego, wyznaję żebym nie mogła. Nie rozumiem, jak Oriana może z nią wytrzymać. Ja tam chodzę raz na rok, i z trudem mogę dotrwać do końca wizyty”.

 

Co się tyczy Courvoisierów, którzy się znajdowali u Wiktoryny d’Epinay w chwili wizyty pani de Guermantes, przybycie pani de Guermantes dawało im naogół hasło da ucieczki, bo ich drażniły przesadne „salamaleki”, wyprawiane dla Oriany. Jeden jedyny Courvoisier został tam w dniu Takiniusza pysznego. Nie zrozumiał żartu całkowicie, ale zrozumiał go bądź co bądź w połowie, bo był wykształcony. I Courvoisierowie opowiadali wszędzie, że Oriana nazwała wuja Palameda „Tarkwiniuszem pysznym”, co go malowało, ich zdaniem, dosyć dobrze, ale poco robić tyle historji z Orianą? – dodawali. Nie robiono by więcej hec z królową! „Ostatecznie, co to jest Oriana? Nie powiadam, aby Guermantes nie było stare nazwisko, ale Courvoisier nie ustępuje mu w niczem, ani jako znakomitość, ani jako dawność, ani jako parantele. Nie trzeba zapominać, że kiedy raz w obozie król angielski spytał Franciszka I, który z obecnych panów jest najszlachetniejszy rodem, ów odpowiedział: „Courvoisier, Sire”. Zresztą, choćby wszyscy Courvoisierowie zostali w salonie, dowcipy Oriany zrobiłyby na nich niewielkie wrażenie, ile że wydarzenia, które je zazwyczaj rodziły, przedstawiały się ich oczom zgoła odmiennie. Jeżeli naprzykład którejś Courvoisierce zbrakło krzeseł na jej przyjęciu, lub jeśli się pomyliła w nazwisku gościa którego nie poznała, albo jeżeli ktoś ze służby głupio się do niej odezwał, Courvoisierka, zrozpaczona, pąsowa, trzęsąc się z emocji, bolała nad tym wypadkiem. I kiedy miała u siebie jakiegoś gościa, a Oriana miała przyjść, mówiła niespokojnie, trwożliwie i rozkazująco pytającym tonem: „Czy pan ją zna?” obawiając się – o ile gość jej nie zna – aby jego obecność nie sprawiła na Orianie złego wrażenia. Pani de Guermantes natomiast czerpała z takich wypadków temat do opowiastek, które śmieszyły Guermantów do łez, tak iż trzeba było jej zazdrościć że jej zbrakło krzeseł, że sama strzeliła lub pozwoliła swemu służącemu strzelić bąka, że miała u siebie kogoś kogo nikt nie znał, tak jak trzeba się cieszyć, że wielkiego pisarza upokarzali mężczyźni a zdradzały kobiety, skoro ich upokorzenie i cierpienia stały się, jeżeli nie źródłem ich geniuszu, to bodaj tematem ich dzieł.

Courvoisierowie nie byli również zdolni wzbić się do nowatorstwa, które pani de Guermantes wnosiła w życie światowe i które – stosując je nieomylnym instynktem do potrzeb chwili – czyniła czemś artystycznem, tam gdzie sztywne zastosowanie reguł dałoby równie złe rezultaty, co gdyby ktoś, chcąc osiągnąć sukcesy w miłości lub w polityce, skopiował dosłownie własnem życiem czyny jakiegoś Bussy d’Amboise. Jeżeli Courvoisierowie wydawali obiad familijny lub obiad dla koronowanej głowy, zaproszenie jakiegoś utalentowanego człowieka, przyjaciela ich syna, zdawało się im anomalją zdolną wywrzeć najgorsze wrażenie. Jedna Courvoisierka, której ojciec był za Cesarstwa ministrem, mając wydać herbatkę na cześć księżniczki Matyldy, wyciągnęła stąd matematyczny wniosek, że może zaprosić jedynie samych bonapartystów. Otóż nie znała prawie żadnego. Wszystkie eleganckie kobiety z jej świata, wszyscy mili mężczyźni, zostali bezlitośnie wykluczeni, ponieważ – jako legitymiści z przekonań lub z tradycji – musieliby, wedle logiki Courvoisierów, razić Jej Cesarską Wysokość. Księżniczka Matylda, która przyjmowała u siebie kwiat faubourg Saint-Germain, zdziwiła się, zastając u pani de Courvoisier jedynie słynną pieczeniarkę, wdową po ex-prefekcie Cesarstwa, dalej wdowę po dyrektorze poczty, oraz kilka osób, znanych zarówno ze swej wierności dla Napoleona, jak ze swej głupoty i nudy. Nie mniej, księżniczka Matylda rozlała szczodry i łaskawy strumień swego monarszego wdzięku na tych żałosnych brzydulów, których pani de Guermantes ani w głowie było prosić, kiedy jej z kolei przyszło gościć księżniczkę Matyldę. Zamiast nich, nie wdając się w bonapartystyczne dociekania, uwiła najbogatszy bukiet wszystkich piękności, talentów, sław, w których swoisty węch, takt i spryt księżnej Oriany pozwolił jej odgadnąć, że sprawią przyjemność bratanicy Cesarza, nawet gdy należały bodaj do rodziny króla. Nie brakowało nawet księcia d’Aumale, a kiedy księżniczka Matylda podnosząc panią de Guermantes – która, pochylając się głęboko, chciała ją pocałować w rękę ucałowała ją w oba policzki, mogła z głębi serca zapewnić Orianę, że nigdy nie spędziła milszego dnia, ani nie oglądała udatniejszej fety.

Księżna Panny była Courvoisierką przez swój brak inwencji towarzyskiej; ale, w przeciwieństwie do Courvoisierów, niespodzianka, jaką jej bez ustanku sprawiała pani de Guermantes, rodziła w niej nie, jak w Courvoisierach, antypatję – lecz zachwyt. Zdumienie owo pogłębiał jeszcze fakt niezmiernie zaniedbanej kultury księżnej Parmy. Sama pani de Guermantes była o wiele mniej „awangardowa” niż przypuszczała. Ale wystarczało jej być nią więcej od księżnej Parmy, aby zdumieć tę Królewską Wysokość; że zaś każde pokolenie krytyków poprzestaje na postawieniu na głowie prawd poprzedników, wystarczało Orianie powiedzieć, że Flaubert, ten wróg mieszczaństwa, sam był na wskroś mieszczuchem, lub że w Wagnerze jest dużo włoszczyzny, aby otworzyć księżnej Parmy – za cenę wciąż nowego zmęczenia, podobnego uczuciu człowieka pływającego w czasie burzy – horyzonty, które się jej wydawały niesłychane i pozostawały dla niej mgliste. Odczuwała zdumienie wobec tych paradoksów, rzucanych nietylko na temat dzieł sztuki, ale i na temat znajomych osób i wydarzeń towarzyskich. Bezwątpienia, księżniczka Parmy niezdolna była odróżnić ducha Guermantów od prymitywnie przyswojonych form tego ducha, co rodziło jej wiarę w wysoką wartość intelektualną pewnych Guermantów, a zwłaszcza Guermantek, o których ku własnemu zdumieniu słyszała później z ust Oriany, że są proste gęsi; i to było jedną z przyczyn zdumienia, w jakie wprawiały zawsze Jej Wysokość sądy Oriany o ludziach. Była jeszcze inna przyczyna, którą ja, znając w owej epoce więcej książek niż ludzi i lepiej literaturę niż świat, tłumaczyłem sobie na swój sposób. Sądziłem, że księżna Oriana – żyjąc owem światowem życiem, którego czczość i próżniactwo są w stosunku do życia czynu tem czem w sztuce krytyka wobec tworzenia – rozciąga na swoje otoczenie zmienność perspektyw, niezdrowe pragnienie mędrka, który, aby napoić swój oschły umysł, szuka jakiegokolwiek niezbyt jeszcze zużytego paradoksu, gotów chwycić się orzeźwiającego poglądu, że najpiękniejszą Ifigenią jest Ifigenia Picciniego a nie Glucka, a w potrzebie iż prawdziwą Fedrą jest Fedra Pradona.