Za darmo

Sodoma i Gomora

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Cytowałem – rzekł Brichot – słówko – zna je pan z pewnością – tego, który jest, mojem zdaniem, pierwszym schyłkowcem (ze schyłku wieku XVIII, rozumie się), rzeczonego Charles Maurice, abbe de Perigord. Zaczął od tego, że się zapowiadał na pierwszorzędnego dziennikarza. Ale wykoleił się; chcę powiedzieć, że został ministrem! Życie miewa takie katastrofy. Polityk zresztą mało skrupulatny, który z dezinwolturą urodzonego arystokraty, nie wahał się pracować chwilami dla króla Prus – to przysłowie nadaje się tu idealnie – i skończył w skórze lewego centrowca.

W Saint-Pierre-des-Ifs wsiadła wspaniała młoda dziewczyna, która niestety nie należała do naszej gromadki. Nie mogłem oderwać oczu od jej magnoljowego ciała, czarnych oczu, od wspaniałej i dumnej postaci. Po sekundzie chciała otworzyć okno, bo było trochę gorąco w przedziale; nie chcąc zaś prosić o pozwolenie wszystkich, ponieważ ja jeden byłem bez płaszcza, rzekła do mnie szybkim, świeżym i roześmianym głosem: „Czy nie zaszkodzi panu trochę powietrza?” Miałem ochotę odpowiedzieć: „Niech pani jedzie z nami do Verdurinów”. Albo: Niech mi pani powie swoje nazwisko i adres”. Odpowiedziałem: „Nie, pani, powietrze mi nie szkodzi”. Poczem, nie ruszając się z miejsca, rzekła: „A czy dym nie szkodzi pańskiemu towarzystwu?” I zapaliła papierosa. Na trzeciej stacji wysiadła jednym susem. Nazajutrz, spytałem Albertyny, ktoby to mógł być. Bo, w swojej głupocie, sądząc że można kochać tylko jedno, zazdrosny o zachowanie się Albertyny z Robertem, uspokoiłem się co do kobiet. Albertyna odpowiedziała – zdaje się bardzo szczerze – że nie wie. „Tak bym ją chciał odnaleźć! – wykrzyknąłem. – Uspokój się, ludzie się zawsze odnajdują” – odparła Albertyna. W tym wypadku myliła się, nigdy nie odnalazłem ładnej dziewczyny z papierosem, ani nie dowiedziałem się o niej. Pokaże się zresztą, czemu przez długi czas musiałem przestać jej szukać. Ale nie zapomniałem. Zdarza mi się często, myśląc o niej, odczuwać szaloną tęsknotę. Ale te nawroty pragnień uprzytomniają nam, że gdyby się chciało odnaleźć taką młodą dziewczynę z równą przyjemnością, trzebaby również cofnąć się w rok, od którego upłynęło dziesięć innych lat, w czasie których dziewczyna miała czas zwiędnąć. Można niekiedy odnaleźć jakąś istotę, ale nie zniweczyć czas. Wszystko to, aż do nieprzewidzianego dnia, smutnego jak noc zimowa, kiedy się już nie szuka tej, ani żadnej innej, kiedy znalezienie jej przeraziłoby nas może! Bo nie czujemy w sobie dość powabów aby się podobać, ani dość siły aby kochać. Nie dlatego, rozumie się, aby się było w ścisłem znaczeniu słowa „impotentem”. A co się tyczy kochania, kochałoby się bardziej niż kiedykolwiek. Ale czuje się, że to za wielkie przedsięwzięcie na tych niewiele sił, jakie nam zostało. Wiekuisty spokój narzucił nam już okresy, w których nie podobna nam wyjść z domu ani mówić. Postawić nogę na właściwym schodzie, to sukces taki, jak nie chybić salto mortale. Pokazać się w tym stanie dziewczynie którą się kocha, nawet jeśli się zachowało dawną twarz i wszystkie blond włosy młodzieńca! Nie sposób już podjąć fatygi dotrzymywania kroku młodości. Tem gorzej, jeżeli fizyczne pożądanie zdwaja się zamiast słabnąć! Sprowadza się dla jego zaspokojenia kobietę, której nie silimy się podobać, która podzieli przez jeden wieczór nasze loże i której nie ujrzymy już nigdy.

– Wciąż nie ma nowin o naszym skrzypku – rzekł Cottard. Zdarzeniem dnia w „paczce” było w istocie zniknięcie ulubionego skrzypka pani Verdurin. Ów, odbywając służbę wojskową koło Doncières, przybywał trzy razy w tygodniu na obiad do Raspelière, bo miał stałą przepustkę do północy. Otóż, przedwczoraj, pierwszy raz wierni nie zdołali go odszukać w kolejce. Przypuszczano że się spóźnił. Ale daremnie pani Verdurin posyłała na następny pociąg, w końcu na ostatni, powóz wrócił próżny.

– Z pewnością musiał załapać areszt, niema innego wytłumaczenia. Ba, wiadomo, w wojsku wystarczy złego humoru sierżanta.

– Jeżeli Morel skrewi jeszcze tym razem – rzekł Brichot – to będzie bardzo przykre dla pani Verdurin. Nasza miła gosposia ma właśnie pierwszy raz na obiedzie sąsiadów, od których wynajęła la Raspelière: margrabiostwo de Cambremer.

– Dziś wieczór margrabiostwo de Cambremer! – wykrzyknął Cottard. Ależ ja nic nie wiedziałem. Oczywiście, wiedziałem, jak i wy, że mają być kiedyś, ale nie wiedziałem że tak prędko. Do paralusza – rzekł zwracając się do mnie – cóż ja panu mówiłem: księżna Szerbatow, margrabiostwo de Cambremer! – I, powtórzywszy parę razy te nazwiska, upajając się ich melodją, doktór dodał:

– Widzi pan, że my tu sobie nie odmawiamy niczego. Niema co, jak na pierwszą wizytę, dobrześ pan trafił. To będzie zebrańko szczególnie udane.

I, obracając się do Brichota, dodał:

– Pryncypałka musi być wściekła. Ostatni czas, żebyśmy jej przybyli z odsieczą.

Od czasu jak pani Verdurin bawiła w la Raspelière, udawała wobec wiernych, że jest istotnie zmuszona, ku swojej rozpaczy, zaprosić jeden raz właścicieli tej posiadłości. Uzyska w ten sposób lepsze warunki na przyszły rok (mówiła); robi to wyłącznie z interesu. Ale twierdziła, że tak się tego boi, że tak przerażające dla niej jest mieć na obiedzie ludzi z poza swojej „paczki”, że wciąż to odkłada. Przerażało ją to zresztą trochę z pobudek jakie głosiła przesadnie; z drugiej strony, zachwycało ją z racji snobistycznych, które wolała zataić. Była tedy nawpół szczera; wierzyła, że jej paczka jest czemś tak jedynem, zespołem na którego stworzenie trzeba było wieków, że drżała na myśl wprowadzenia w nią mieszkańców prowincji, nieznających Tetralogji ani Norymberskich nie zdolnych odegrać swojej partji w koncercie ogólnej rozmowy i mogących, przybyciem swojem do pani Verdurin, zniweczyć jedną ze sławnych śród, nieporównanych i kruchych arcydzieł, podobnych do owych weneckich szkieł, które jedna fałszywa nuta może strzaskać.

– Co więcej, to muszą być ludzie jak tylko może być anty (antydreyfusiści, oczywiście) i militaryści – rzekł p. Verdurin.

– Och, co to, to mi wszystko jedno, za długo już zajmuje się świat tą historją – odparła pani Verdurin, która, będąc szczerą dreyfusistką, byłaby jednak rada w sławie swego dreyfusistowskiego salonu znaleźć światową rekompensatę. Otóż, dreyfusizm tryumfował politycznie, ale nie światowo. Labori, Reinach, Picquart, Zola, to wciąż byli dla ludzi światowych „zdrajcy” i mogli ich jedynie odstręczyć. Toteż po tym wypadzie w politykę, pani Verdurin pragnęła wrócić do sztuki. Zresztą d’Indy, Debussy, czy nie byli nieprawomyślni w tej sprawie?

– Co się tyczy Sprawy, wystarczy ich poprostu posadzić koło Brichota – rzekła (profesor – jedyny z wiernych – trzymał stronę generalnego sztabu, co go bardzo zdeprecjonowało w oczach pani Verdurin). Nie musi się wiecznie mówić o Dreyfusie. Nie, doprawdy, nudzą mnie te Cambremery!

Co się tyczy „wiernych”, równie podnieconych skrytą żądzą poznania Cambremerów, jak oszukanych udanem znudzeniem pani Verdurin tą wizytą, ci, rozmawiając z nią, powtarzali codziennie płaskie argumenty, jakiemi ona sama tłumaczyła to zaproszenie. I powtarzając te argumenty, starali się zwiększyć ich wagę.

– Niech się pani raz zdecyduje – powtarzał Cottard – a zyska pani opust na komornem; zapłacą ogrodnika, będzie pani miała używalność łąki. Wszystko to warte jest aby się przenudzić jeden wieczór. Mówię tylko dla pani – dodał, mimo że serce zabiło mu kiedy raz, jadąc powozem pani Verdurin, minął landarę starej pani de Cambremer, a zwłaszcza że się czuł upokorzony wobec funkcjonarjuszy kolejowych, kiedy się znalazł na stacji w pobliżu margrabiego. Cambremerowie znowuż byli zbyt daleko od prawdziwego „świata” aby móc się nawet domyślać, że niektóre eleganckie kobiety mówiły z uznaniem o pani Verdurin; toteż wyobrażali sobie, że to jest kobieta żyjąca w towarzystwie samych cyganów (może nawet „nieślubna”) i, co się tyczy ludzi „urodzonych”, nie mająca nadziei oglądania nikogo prócz nich, państwa de Cambremer. Zdecydowali się na ten obiad jedynie dla zachowania dobrych stosunków z lokatorami, których spodziewali się zatrzymać na szereg lat, zwłaszcza dowiedziawszy się przed miesiącem, że Verdurinowie odziedziczyli tyle miljonów. W milczeniu tedy i bez niesmacznych żarcików, gotowali się na nieszczęsny dzień. „Wierni” nie spodziewali się już aby ten dzień przyszedł kiedy, tyle razy pani Verdurin oznajmiała im wciąż przesuwaną datę. Wahania te miały na celu nietylko popisanie się wstrętem do owego obiadu, ale trzymanie w gotowości tych członków paczki, którzy mieszkali w sąsiedztwie a którzy lubili czasem „chodzić na wagary”. Nie iżby pryncypałka zgadywała, że ów wielki dzień jest dla nich równie upragniony jak dla niej samej, ale dlatego, że przekonawszy ich iż ten obiad jest dla niej najokropniejszą piłą, mogła się odwołać do ich poświęcenia:

– Nie zostawicie mnie przecie samą z tymi chińczykami! – mówiła. – Przeciwnie, trzeba nam być jak najliczniej, aby znieść te nudy. Oczywiście, nie będziemy mogli mówić o niczem co nas interesuje. Ot, jedna środa zmarnowana, cóż robić!

– W istocie – odparł Brichot, zwracając się do mnie – sądzę, iż pani Verdurin, która jest bardzo inteligentna i lubi wypieścić każdą ze swoich śród, nie miała zbytniej ochoty zapraszać tych szlachciurów wysokiego rodu ale skąpego dowcipu. Nie mogła się zdobyć na zaproszenie starej margrabiny, ale pogodziła się z wizytą młodszych państwa.

– A, ujrzymy młodą markizę de Cambremer? – rzekł Cottard z uśmiechem, który czuł się w obowiązku zabarwić jurnością i mariwodażem, mimo iż nie wiedział, czy pani de Cambremer jest ładna czy nie. Ale sam tytuł markizy budził w nim ponętne i frywolne obrazy.

– A! ja ją znam – rzekł Ski, który spotkał raz panią de Cambremer towarzysząc na spacerze pani Verdurin.

– Nie zna jej pan w sensie biblijnym – rzekł, rzucając z pod binokli dwuznaczne spojrzenie, doktór (był to jego ulubiony żarcik).

 

– Inteligentna jest – rzekł do mnie Ski. – Oczywiście – rzekł, widząc że ja nic nie mówię i podkreślając uśmiechem każde słowo – jest inteligentna i nie jest, brakuje jej wykształcenia; jest pusta, ale ma pewien zmysł artystyczny. Może milczeć, ale nie powie żadnego głupstwa. A przytem ładna jest w kolorze. To byłby zajmujący portret do zrobienia – dodał przymykając oczy, jakgdyby ją widział pozującą.

Ponieważ miałem poglądy wręcz przeciwne tym, które Ski wyrażał z takiem bogactwem odcieni, ograniczyłem się do nadmienienia, że margrabina jest siostrą wybitnego inżyniera, pana Legrandin.

– Hehe, no i widzi pan, będzie pan przedstawiony ładnej kobiecie – rzekł do mnie Brichot; a nigdy nie wiadomo, co z tego może wyniknąć. Kleopatra nie była nawet wielką damą, to była mała kobietka, niepoczytalna i groźna mała kobietka w stylu naszego Meilhaca, a widzi pan, co z tego wynikło nietylko dla tego dudka Antonjusza, ale dla całej starożytności.

– Byłem już przedstawiony pani de Cambremer – odparłem.

– Och, w takim razie znajdzie się pan w swojem kółku.

– Tem bardziej się cieszę na to spotkanie – odparłem – że pani de Cambremer obiecała mi dziełko dawnego proboszcza z Combray, traktujące o nazwach miejscowości w tych stronach, i będę mógł jej przypomnieć obietnicę. Bardzo mnie interesuje ten ksiądz, a także etymologje.

– Niech pan zanadto nie polega na tych, które on podaje – odparł Brichot. Dziełko, które znajduje się w la Raspelière i które przeglądałem potrosze dla zabawy, niewiele budzi we mnie zaufania, roi się od błędów. Dam panu przykład. Słowo Bricq wchodzi w formację mnóstwa nazw miejscowości w tych stronach. Zacny ksiądz wpadł na dosyć dziki pomysł, że ono pochodzi od Briga, wyżyna, miejsce warowne. Widzi je już u starodawnych ludów celtyckich, u Latobrigów, Nemetobrigów; doszukuje się go zgoła w nazwiskach takich jak Briand, Brion, etc… Aby wrócić do miejscowości, którą mam przyjemność mijać w tej chwili wraz z panem, Bricquebose znaczyłoby lasek na wzgórzu, Bricqueville osadę na wzgórzu, Bricquebec, gdzie się zatrzymamy na chwilę przed Maineville, wyżynę w pobliżu strumienia. Otóż to wcale nie jest tak, z tej przyczyny że bricq to jest stare słowo normandzkie, oznaczające poprostu most. To samo słowo fleur, które protegowany pani de Cambremer łączy z nieskończonym trudem to ze skandynawskiemi floi, flo, to z irlandzkiem ae, aer, jest przeciwnie, bez żadnej wątpliwości, duńskim fiordem i znaczy port. Tak samo przezacny ksiądz sądzi, że stacja Saint-Martin-le-Vêtu, sąsiadująca z la Raspelière, znaczy święty Marcin stary (vetus). To pewna że słowo vieux odegrało wielką rolę w toponymji tej okolicy. Vieux pochodzi naogół od vadum i oznacza bród, jak w miejscu zwanem Les Vieux. To jest to, co Anglicy nazywali ford (Oxford, Hereford). Ale w danym wypadku vieux nie pochodzi od vetus, ale od vastatus, miejsce ogołocone, nagie. Ma pan niedaleko stąd Sottevast, czyli vast Setolda, Brillevast czyli vast Berolda. Jestem tem pewniejszy omyłki proboszcza, ile że Saint-Martin-Le-Vieux nazywało się niegdyś Saint-Martin-du-Gast a nawet Saint-Martin-de-Terregate. Otóż vg w tych słowach, to jest ta sama litera. Mówi się déuaster – niszczyć – ale także gacher. Jâchères (ugór) i gatine (od hochdeutsch: wastinna) mają to samo znaczenie: za tem Terregate, to jest terra vasta. Co do Saint-Mars, niegdyś (uczciwszy uszy) Saint-Merd, to jest Sanctus Medardus który jest kolejno Saint-Médard, Saint-Mard, Saint-Marc, Cirq-Mars, a nawet zgoła Dammas. Nie trzeba zresztą zapominać, że bardzo blisko stąd, miejscowości noszące to samo imię Marsa stwierdzają poprostu pochodzenie pogańskie (bóg Mars), które pozostało żywe w tej okolicy, ale którego ów świątobliwy człowiek wzbrania się uznać. Wyniosłości poświęcone bogom są specjalnie bardzo liczne, jak góra Jowisza (Jeumont). Proboszcz nie chce tego widzieć; w zamian za to, wszędzie gdzie chrystianizm zostawił ślady, przeocza je również. Dotarł w swoich wyprawach do Loctudy: nazwa barbarzyńska (powiada), podczas gdy to jest Locus sancti Tudeni; toż samo w Sammarcoles nie odgadł Sanctus Martialis. Pański proboszcz – ciągnął Brichot, widząc że mnie zajął – wyprowadza słowa na hon, home, holm, od holi (hullus), pagórek, (colline), podczas gdy one pochodzą od normandzkiego holm, wyspa, które pan odnajdzie łatwo w Stockholm, a które w całej tej okolicy jest tak rozpowszechnione: la Houlme, Engohomme, Tahoume, Robehomme, Néhomme, Quettehon, etc.

Te nazwy przypomniały mi dzień, w którym Albertyna chciała jechać do Amfreville-la-Bigot (od nazwiska dwóch kolejnych dziedziców, objaśnił mnie Brichot), poczem, jak mi proponowała, mieliśmy zjeść obiad w Robehomme. Co się tyczy Montmartin, mieliśmy tamtędy przejeżdżać za chwilę.

– Czy Néhomme – spytałem – nie leży blisko Carquehuit i Clitourps?

– Oczywiście; Néhomme to jest holm, wyspa lub półwysep sławnego wicehrabiego Nigela, którego nazwisko przetrwało także w Néville. Carquethuit i Clitourps, które pan wspomniał, są dla protegowanego pani de Cambremer okazją do nowych błędów. Bez wątpienia, on rozumie, że Carque to kościół, niemieckie Kirche. Zna pan Querqueville, nie mówiąc o Dunkerque. Bo lepiej byłoby w takim razie zatrzymać się przy tem sławnem słowie Dun, które dla Celtów oznaczało wyżynę. I to odnajdzie pan po całej Francji. Pańskiego księdza urzekło Duneville, powtarzające się w departamencie Eureet-Loire; znalazłby Châteaudun, Dun-le-Roi w departamencie Cher, Duneau w Sarthe, Dun w Ariège, Dune-les-Places w Nièvre, etc, etc. To Dun nasuwa mu ciekawy błąd w tem co dotyczy Douville, gdzie zaraz wysiądziemy i gdzie nas czekają wygodne pojazdy pani Verdurin. Douville, po łacinie don villa – powiada ksiądz. W istocie, Douville znajduje się u stóp znacznych wyniosłości. Pański proboszcz, który wie wszystko, czuje jednak że strzelił bąka. Przeczytał w istocie w jakimś starym regestrze beneficjów: Domvilla. Zatem cofa się; Douville, wedle niego, to jest lenno opata – Domino Abbati z Mont-Saint-Michel. Ucieszył się z tego, co jest dosyć dziwne, kiedy się pomyśli o skandalicznem życiu, jakie od czasu Kapitularza Sainte-Claire prowadzono w Mont-Saint-Michel i byłoby nie bardziej dziwne, niż widzieć króla duńskiego suzerenem całego tego wybrzeża, gdzie o wiele gorliwiej szerzył kult Odina niż kult Chrystusa. Z drugiej strony, przypuszczenie że n zmieniło się w m nie razi mnie i jest mniejszą deformacją niż bardzo poprawny Lyon, który również pochodzi od Dun (Lugdunum). Ale koniec końców, ksiądz się myli. Douville nigdy nie zwało się Douville, ale Doville, Eudonis Villa, wioska Eudesa. Douville nazywało się niegdyś Escalecliff, schody zbocza. Około r. 1223 Eudes Piwniczny, pan na Escalecliff, wybrał się do Ziemi Świętej; w chwili wyjazdu przekazał kościół opactwu Blanchelande. Przez wzajemną kurtuazję, wioska przybrała jego imię, stąd obecnie Douville. Ale dodam, że toponymia, w której jestem zresztą bardzo ciemny, nie jest wiedzą ścisłą; gdybyśmy nie mieli tego historycznego świadectwa, Douville mogłoby bardzo dobrze pochodzić od wody: Ouville, to znaczy Les Eaux. Formy na ai (Aigues-Mortes) od aqua, woda, zmieniają się bardzo często na eu albo na ou. Otóż w pobliżu Douville były słynne wody Carquebut. Wyobraża pan sobie, jak proboszcz był uszczęśliwiony, że znalazł tam ślad chrześcijański, mimo że ten kraj musiał być dość oporny dla ewangelji, trzeba było aby się nad nim męczyli kolejno święty Ursal, święty Gofroi, święty Barsanore, święty Wawrzyniec z Brevedent, który w końcu „puścił passę” na rzecz mnichów z Beaubec. Ale co do tuit, autor się myli, widzi w tem formę toft, rudera, jak w Criquetot, Ectot, Yvetot, podczas gdy to jest thveit, karczowisko, jak w Braquetuit, Thuit, Regnetuit, etc. Tak samo, o ile poznaje w Clitourps normandzkie thorp, co znaczy wioskę, chce aby pierwsza część nazwy pochodziła od clivus, spadek, podczas gdy pochodzi od cliff, skała. Ale najgrubsze bąki proboszcza wynikają nietyle z jego niewiedzy, ile z jego uprzedzeń. Choćby się było najlepszym Francuzem, czyż można przeczyć oczywistości i brać Saint-Laurent en Bray za tak znanego księdza rzymskiego, wówczas gdy chodzi o Saint-Lawrence ’Toot, arcybiskupa Dublina. Ale bardziej jeszcze od uczuć patrjotycznych, uprzedzenia religijne pańskiego przyjaciela popychają go do grubych błędów. I tak, niedaleko od naszych gospodarzy z la Raspelière masz pan dwa Montmartin: Montmartin-sur-Mer i Montmartin-en-Graignes. Co do Graignes, zacny ksiądz nie popełnił błędu; zgadł że Graignes, po łacinie Grania, po grecku Krene, znaczy stawy, bagna; ileż możnaby zacytować Cresmays, Croen, Gremeville, Lengronne? Ale co do Montmartin, pański rzekomy lingwista uparł się, że to chodzi o parafie poświęcone świętemu Marcinowi. Opiera się na tem, że ów święty jest ich patronem; ale nie zdaje sobie sprawy, że wzięto go za patrona dopiero ex post; lub raczej zaślepiony jest nienawiścią do pogaństwa; nie chce widzieć, że gdyby chodziło o świętego Marcina, mówionoby Mont-Saint-Martin, jak się mówi Mont-Saint-Michel; podczas gdy nazwa Montmartin odnosi się w sposób o wiele bardziej pogański – do świątyń poświęconych bogowi Marsowi, świątyń których nie posiadamy to prawda innych śladów, ale którym ich niezaprzeczona obecność w sąsiedztwie rozległych obozów rzymskich dawałaby wszelkie prawdopodobieństwo nawet bez nazwy Montmartin, rozstrzygającej wątpliwość. Widzi pan, że ta książeczka, którą pan znajdzie w la Raspelière, nie należy do najlepszych.

Nadmieniłem, że jednak proboszcz z Combray często podawał nam ciekawe etymologje.

– Był może bardziej na swoim gruncie, podróż do Normandji wykoleiła go.

– A nie wyleczyła – dodałem – bo przybył tu z neurastenią, a wrócił z reumatyzmem.

– A! więc to wina neurastenji! Popadł z neurastenji w filologję, jakby powiedział mój dobry mistrz Pocquelin, zwany Molierem. Powiedz pan, profesorze Cottard, czy pan sądzi, że neurastenja może mieć ujemny wpływ na filologję, filologja kojący wpływ na neurastenję, a wyleczenie z neurastenji czy może prowadzić do reumatyzmu?

– Najzupełniej, reumatyzm i neurastenja to są dwie zastępcze formy neuroartrytyzmu. Można przejść z jednego w drugie w drodze metastazy.

– Nasz znakomity profesor – rzekł Brichot – wyraża się, niech mi Bóg odpuści, we francuzczyźnie równie zaprawnej łaciną i greką, jakby to mógł uczynić sam molierowskiej pamięci pan Czyściel! Przybywaj, wujaszku, chcę powiedzieć nasz Sarceyu narodowy…

Ale nie mógł dokończyć. Profesor podskoczył i wydał ryk:

– Do stu kaduków – wykrzyknął, przechodząc wreszcie do artykułowanej mowy – przepuściliśmy Maineville (he! he!) a nawet Renneville.

Spostrzegł w tej chwili, że pociąg zatrzymuje się w Saint-Mars-le-Vieux, gdzie prawie wszyscy pasażerowie wysiadali.

– Nie mógł przecież przejechać stacji. Musieliśmy nie zauważyć, rozmawiając o Cambremerach.

– Słuchaj mnie, Ski, zaczekaj pan, powiem panu „dobrą nowinę”; – rzekł Cottard, który upodobał sobie to wyrażenie, używane w niektórych kołach lekarskich. – Księżna musi być w pociągu, nie zauważyła nas i wsiadła do innego wagonu. Chodźmy jej szukać. Byle to wszystko nie sprowadziło jakiejś kalaputryny.

I profesor pociągnął nas na poszukiwanie księżnej Szerbatow. Znalazł ją w kącie pustego wagonu, czytającą „Revue des Deux Mondes”. Księżna przyjęła od wielu lat, z obawy afrontów, zwyczaj siedzenia na swojem miejscu, trzymania się w kącie – tak w życiu jak w pociągu – i czekania z podaniem ręki aż ją ktoś pierwszy przywita. Czytała ciągle, kiedy wierni weszli do wagonu. Poznałem ją natychmiast: ta kobieta, która straciła może dawną sytuację, ale która była bądź co bądź osobą wysokiego rodu, a w każdym razie perłą salonu Verdurinów, była damą, którą w tym samym pociągu wziąłem przedwczoraj za gospodynię domu publicznego. Jej tak niepewna osobowość stała mi się natychmiast zrozumiała, kiedym usłyszał nazwisko, tak jak, namęczywszy się nad zagadką, dowiadujemy się wreszcie słowa, które czyni jasnem wszystko przedtem ciemne. Tem słowem jest nazwisko. Dowiedzieć się na trzeci dzień, kim była osoba, z którą się jechało w pociągu, nie mogąc ustalić jej światowej rangi, stanowi niespodziankę o wiele zabawniejszą, niż wyczytać w świeżym numerze tygodnika rozwiązanie zagadki z poprzedniego numeru. Wielkie restauracje, kasyna, kolejki lokalne, są istnem muzeum tych towarzyskich zagadek.

 

– Księżno, nie spostrzegliśmy księżnej w Maineville! Pozwoli księżna, abyśmy zajęli miejsce w tym przedziale?

– Ależ jakże! – rzekła księżna, która słysząc że Cottard mówi do niej, podniosła dopiero wzrok z nad Revue. Oczy jej, podobnie jak oczy pana de Charlus – mimo iż łagodniejsze od nich – widziały bardzo dobrze osoby, których obecności księżna zdawała się nie spostrzegać. Cottard, uznawszy fakt że jestem zaproszony razem z Cambremerami za wystarczającą rekomendację, zdecydował się po chwili przedstawić mnie księżnej; ukłoniła się bardzo grzecznie, ale tak jakby pierwszy raz słyszała moje nazwisko. „Kroć djasków – krzyknął doktór – żona zapomniała zmienić mi guzików przy białej kamizelce. Och, te kobiety, nie myśli to nigdy o niczem. Nie żeń się nigdy, młody człowieku!” – rzekł do mnie. Że zaś był to jeden z dowcipów, które uważał za właściwe stosować, kiedy się nie miało nic do powiedzenia, doktór zerknął na księżnę i na innych wiernych, którzy, ponieważ był profesorem i Akademikiem, uśmiechnęli się podziwiając jego wesołość i naturalność. Księżna poinformowała nas, że młody skrzypek odnalazł się. Leżał w łóżku poprzedniego dnia z powodu migreny, ale przybędzie dziś wieczór i przyprowadzi starego przyjaciela rodziny, którego spotkał w Doncières. Księżna dowiedziała się o tem od pani Verdurin, u której była rano na śniadaniu, jak nam to oznajmiła pospiesznym głosem, w którym spółgłoska r z rosyjska łagodnie szemrała w jej gardzieli, jakby to było nie r ale l.

– A, jadła dziś z nią pani śniadanie – rzekł Cottard do księżnej, ale patrząc na mnie, bo słowa jego miały zwrócić uwagę, jak księżna jest blisko z „pryncypałką”. – Pani jest naprawdę wierna!

– Tak, lubię to małe kółko inteligentne, miłe, nie złośliwe, prloste, bez snobizmu i trlyskające dowcipem.

– Tam do licha, musiałem zgubić bilet, muszę go znaleźć – wykrzyknął Cottard, nie zbyt zresztą zaniepokojony. Wiedział, że w Douville, gdzie miały na nas czekać dwa landa, urzędnik przepuści go bez biletu i ukłoni mu się tem niżej, aby wytłumaczyć tym ukłonem swoją pobłażliwość, świadczącą iż poznał w panu Cottard stałego gościa Verdurinów. – Nie wsadzą mnie do aresztu – zakonkludował Cottard.

– Mówił pan – spytałem Brichota – że niedaleko stąd były słynne wody: skąd to wiadomo?

– Nazwa sąsiedniej stacji dowodzi tego, obok wielu innych świadectw. Zowie się Fervaches.

– Nie rlozumiem, co on chce powiedzieć – zaszemrała księżna tonem takim, jakby mi mówiła przymilnie: „Nudzi nas, prawda?”

– Ależ księżno, Fervaches znaczy gorące wody, Fervidae aquae. – Ale, à propos młodego skrzypka – ciągnął Brichot – zapomniałem panu, profesorze, oznajmić wielką nowinę. Czy pan wie, że nasz biedny przyjaciel Dechambre, dawny ulubiony pianista pani Verdurin, umarł. To okropne.

– Jeszcze był młody – odparł Cottard – ale musiał mieć jakiś mankament w wątrobie, musiał mieć jakieś świństwo w tym interesie, fatalną fizys miał od jakiegoś czasu.

– Ależ on nie był taki młody – rzekł Brichot; – w czasie kiedy Elstir i Swann bywali u pani Verdurin, Dechambre był już paryską sławą i rzecz zadziwiająca, nie przywiózł swego sukcesu z zagranicy. Tak, ten Dechambre nie był wyznawcą Ewangelji wedle świętego Barnuma.

– Myli pan; nie mógł bywać w owym czasie u pani Verdurin, był jeszcze na mamkach.

– Ależ, o ile mnie moja stara pamięć nie zawodzi, zdaje mi się, że Dechambre grywał sonatę Vinteuila dla Swanna, wówczas, gdy ten klubowiec, wycofawszy się z arystokracji, nie przeczuwał iż będzie pewnego dnia zmieszczanionym księciem-małżonkiem naszej narodowej Odety.

– To niemożliwe, sonatę Vinteuila grano u pani Verdurin w długi czas po zniknięciu stamtąd Swanna – rzekł doktór (doktór był jak wielu ludzi, którzy pracując dużo i sądząc iż zachowują w pamięci wiele rzeczy rzekomo użytecznych, zapominają wielu innych, co im pozwala zachwycać się pamięcią ludzi nie mających nic do roboty). – Ujmę czyni pan swojej wiedzy, a nie jest pan przecie zramolizowany – dodał z uśmiechem doktór.

Brichot uznał swój błąd. Pociąg zatrzymał się. Była to la Sogne. Ta nazwa intrygowała mnie. „Jak jabym lubił wiedzieć, co znaczą wszystkie te nazwy – rzekłem do Cottarda. – Niechże się pan spyta pana Brichota, on może wie. – Ależ la Sogne, to Cicogne, Siconia, – odparł Brichot, budząc we mnie szaloną ochotę pytania o inne nazwy.

Zapominając że lubi swój „kącik”, pani Szerbatow ofiarowała się uprzejmie zamienić ze mną miejsce, abym mógł lepiej rozmawiać z Brichotem, którego chciałem spytać o inne intrygujące mnie etymologje. Księżna zapewniła, że jej jest wszystko jedno, jechać przodem, tyłem, stojąc, etc… Trzymała się w pozycji obronnej, dopóki nie znała intencyj nowoprzybyłych; ale kiedy zrozumiała że są przyjazne, starała się na wszelki sposób zrobić każdemu przyjemność. Wkońcu pociąg zatrzymał się na stacji Doville-Féterne, która, położona mniejwięcej w równej odległości od Féterne i od Doville, nosiła z powodu tej właściwości obie nazwy. „A, do licha – wykrzyknął doktór Cottard, kiedyśmy się znaleźli w przejściu gdzie odbierano bilety, udając że dopiero teraz się spostrzegł – nie mogę odnaleźć biletu, musiałem go gdzieś zgubić”. Ale funkcjonarjusz, zdejmując kaszkiet, upewnił że to nic i uśmiechnął się z szacunkiem. Księżna (dając wyjaśnienia stangretowi, tak jakby to czyniła jakaś dama dworu pani Verdurin, bo sama pani Verdurin z powodu Cambremerów nie mogła przybyć na stację, co zresztą czyniła rzadko) zabrała mnie, zarówno jak Brichota, do jednego z powozów. W drugi wsiedli doktór, Saniette i Ski.

Stangret, mimo że bardzo młody, był „starszym stangretem” Verdurinów, jedynym prawdziwym ich stangretem z urzędu; woził ich zawsze w ciągu dnia na spacer, bo znał wszystkie drogi, a wieczór przywoził i odwoził „wiernych”. Towarzyszyli mu donajęci stangreci (których dobierał w razie potrzeby). Był to dzielny chłopiec, trzeźwy i zręczny, ale jego smutna twarz i skupione spojrzenie świadczyły o skłonności do irytacji a nawet do melancholji. Ale w tej chwili był bardzo szczęśliwy, bo udało mu się ulokować u Verdurinów brata, również poczciwego chłopca.

Najpierw przebyliśmy Doville. Porosłe trawą pagórki schodziły do morza dużemi zwałami, którym nasycenie wilgocią i solą daje gęstość, miękkość i szczególną żywość koloru. Wysepki i wyzębienia Rivebelle, o wiele bliższe tutaj niż w Balbec, dawały tej partji morza nowy dla mnie wygląd plastycznej mapy. Minęliśmy domki, zajęte prawie wszystkie przez malarzy, skręciliśmy w dróżkę, gdzie pasące się wolno krowy, równie przestraszone jak nasze konie, zatarasowały nam na dziesięć minut przejazd, poczem skręciliśmy w drogę wśród skał.

– Ale na bogów nieśmiertelnych – spytał nagle Brichot – wróćmy do biednego Dechambre; czy sądzicie, że pani Verdurin wie? czy powiedziano jej?

Pani Verdurin, jak prawie wszyscy ludzie światowi, właśnie dlatego że potrzebowała towarzystwa drugich, nie myślała już o nich ani dnia z chwilą gdy, wyzionąwszy ducha, nie mogli już przychodzić na środy ani na soboty ani na obiadek w małem kółku. I nie można było powiedzieć o „paczce”, będącej w tem obrazem wszystkich salonów, że składa ją więcej umarłych niż żywych, ile że, z chwilą śmierci, było tak jakby się nigdy nie istniało. Ale, aby uniknąć obowiązkowej nudy mówienia o nieboszczykach, a nawet może – rzecz niemożliwa dla pryncypałki – przerwania obiadów z powodu żałoby, p. Verdurin udawał, iż śmierć wiernych tak wzrusza jego żonę, że przez wzgląd na jej zdrowie nie trzeba o tem mówić. Zresztą, może właśnie dlatego że śmierć drugich zdawała mu się tak definitywnym i pospolitym wypadkiem, myśl o własnej śmierci przejmowała go grozą, unikał też wszelkich refleksyj w tej mierze. Brichot, dobry człowiek i ściśle wierzący w to co Verdurin mówił o żonie, bał się dla przyjaciółki tych bolesnych wzruszeń.

– Tak, wie wszystko od dziś rana – rzekła księżna – nie można jej było ukryć.

– Och, tysiąc gromów Zeusa – wykrzyknął Brichot – och, to musiał być straszliwy cios: przyjaciel od dwudziestu pięciu lat! Człowiek tak zrośnięty z naszą paczką!