Za darmo

Rebus

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Niewyjaśnione były fakta następujące: jakim sposobem sztylet, kapelusz i laska Fulgentego oraz jego bilety wizytowe znalazły się w mieszkaniu Sędziaka; jakim sposobem zabójca mógł pisać moim atramentem fioletowym, którego tu w kałamarzach nie było; jakim sposobem wypisały się tu zygzaki i słowa Fulgentego; jaka siła wreszcie sprowadziła Fulgentego pod dom Sędziaka.

– Rebus, rebus! – wołał zrozpaczony sędzia śledczy. – Chyba diabeł się tu wmieszał.

Powiedział to głosem tak poważnym i z takim przekonaniem, że nas mimowolny przeszedł dreszcz.

– Nikt inny, tylko diabeł przybrał postać oskarżonego – i on-to popełnił zbrodnię! A może jaka symulacja – dodał już bardziej fachowo.

Blisko miesiąc trwało śledztwo, które nie doprowadziło do żadnych wyników pozytywnych.

Tu nawiasowo zaznaczę, że niemal przypadkiem wpadł mi w rękę dokument, bardzo ciekawy, choć dla sprawy obecnej nie mający znaczenia. Oto na etażerce koło biurka denata, otworzywszy jakąś książkę (coś z technologii), natrafiłem na ćwiartkę papieru, na której był wyrysowany ten sam rebus, co to go nam wczoraj objaśniał Fulgenty. Był to jego „list” sprzed lat dwudziestu trzech. Niżej – pod malowanką – drobnym pismem kobiecym uwiecznione były następujące słowa: „To od tego barana!”.

Nigdy oczywiście tego dokumentu, który dość osobliwie świadczył o jego ubóstwianej Wandzie, nie pokazałem Fulgentemu.

Po miesiącu z górą przyjaciel nasz został wypuszczony z więzienia dla braku dowodów, dostatecznie stwierdzających winę.

Witaliśmy go jak ocalonego z wirów morskich.

Był strasznie przygnębiony. Jego lekka szpakowatość stała się gęstą siwizną; oczy zaś nabrały wyrazu skupionego i wodnistość ich przemieniła się w czysty szafir, nie można powiedzieć – ożywiony, lecz nie pozbawiony mocy. Wychudł i chodził pochylony.

– O mało co obłędu nie dostałem – mówił. A toż ja o tym zabójstwie myślałem dwadzieścia parę lat temu – i w gruncie nie brałem tej myśli nigdy na serio. Potem zapomniałem o niej tak, jak tylko można o czymś zapomnieć. Nie wiedziałem wcale, że Sędziak przyjechał do Warszawy – i dopiero na śledztwie dowiedziałem się szczególnej rzeczy. Oto Sędziak przybył z prowincji tegoż dnia i o tejże godzinie, kiedy ja znalazłem swój nóż bośniacki. Nóż był pordzewiały, oddałem go do wyostrzenia i dopiero po paru tygodniach – i to dnia 15 sierpnia – odebrałem go z naprawy. Pamiętacie, żem wam ten nóż pokazywał. Nie wiedziałem, że mi go ten drugi porwie i zabije nim Sędziaka.

– Co za ten drugi?

– No, ten, co zabił. Nie wiem, jak go nazwać. A przecież ja go widziałem.

– Jak to widziałeś?

– Widziałem – na chwilę, Był u mnie w więzieniu. Człowiek (a może nie człowiek), bardzo do mnie podobny, zjawił się u mnie i drwiąco patrzył się w moje oczy. Chciałem z nim porozmawiać, ale zniknął. Mówcie, co chcecie; ja wierzę, że jest jakiś drugi Fulgenty na świecie. Działa on poza mną i beze mnie, ale wykonywa moje czyny, te, których sam zapewne nigdy bym nie wykonał; zabiera mi kapelusze, laski i sztylety. W nim jest moja energia, moja pamięć, moja złowroga siła. To jest mój rebus. On to mnie zawiadomił, że Sędziak jest; on kazał mi sztylet wyostrzyć, on wyszedł ze mnie, kiedy byłem uśpiony; on zabił mego rywala. Kiedy we mnie i miłość dla Wandy i pragnienie zemsty dawno już zwietrzały, tamten był wiecznie świeży i wiecznie o tym pamiętał. Dlatego wszyscy mnie widzieli przy ul. Wielorakiej, bo to był on.

– A potem już go nie widziałeś?

– Nie widziałem – i nie chciałbym go zobaczyć, bo to moja zła wróżba.

––

Minęło parę miesięcy. Nadeszła wiosna roku następnego; nasze ostatnie posiedzenie domowe. Fulgenty się uspokoił.

Pewnego razu siedzieliśmy we dwóch – było to u mnie – i graliśmy w szachy; Fulgenty grał niefortunnie i dostał mata. Szymon przyniósł herbatę i rozmawialiśmy o różnych sprawach, gdy naraz, spojrzawszy w okno, w przeciwległym domu zobaczyliśmy w mieszkaniu Fulgentego zapaloną świecę.

– Patrz-no, ktoś tam jest u mnie.

Rzeczywiście, jakiś pan czarno ubrany – krążył po jego gabinecie.

– Kto to być może? Trzeba się dowiedzieć.

W kilka chwil potem byliśmy przed bramą domu Trzona. Koło furty stał stróż i ćmił fajkę.

– Wincenty, powiedźcie, kto to zachodził do mnie?

– A no, prócz pana dobrodzieja, nie widziałem nikogo.

– Co też wy mówicie? – niespokojnie odparł Fulgenty i szybko pobiegł na schody. Ja za nim.

Otworzyła nam posługaczka Janowa.

– Kto tu przychodził? – zapytał ją nieco zdławionym głosem.

– Dyć15 pan sam przychodził. Nikogo tu nie było.

Szybko wpadł do swego gabinetu. Nie było nikogo. I świeca się nie paliła. Musiał ulec jakiemuś złudzeniu.

Zapalił świecę i zaczął się rozglądać dokoła. Mimo woli spojrzał na biurko.

Na białym papierze – formy kancelaryjnej – znalazł, wypisane swoją własną ręką – następujące słowa:

15 sierpnia. Czeka Wanda. Fulg. Trz.

– Co to znaczy? 15 sierpnia! Czekajmy 15 sierpnia. Teraz mamy koniec marca. Za cztery i pół miesiąca. Urządzę większe zebranie. Będzie dużo osób. Zobaczymy.

Czas mija szybko. Nadszedł dzień, właściwie wieczór 15 sierpnia. Zebrało się u Fulgentego liczne towarzystwo. Byłem oczywiście i ja. Opisywać uczty nie będę, powiem tylko, że o godzinie dwunastej dał się słyszeć dzwonek i wszedł do sali człowiek jak dwie krople wody podobny do Fulgentego, ale jakby pewniejszy siebie. Nasz przyjaciel stał na środku pokoju. Ten drugi szedł ku niemu powoli, ale pewnym krokiem – i, zbliżywszy się, podał mu rękę.

15dyć (reg.) – przecież. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora