Za darmo

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Nautilus

Kapitan Nemo powstał, a ja poszedłszy za nim przez podwójne drzwi w głębi sali, wszedłem do pokoju takiej samej rozległości jak ten, który opuściłem.

Była to biblioteka. Wysokie, z czarnego palisandru77 szafy inkrustowane miedzią na szerokich swych półkach dźwigały znaczną liczbę książek jednostajnie oprawionych. Szafy te stały naokoło sali, odpowiednio do jej kształtu, a u stóp ich rozścielały się obszerne sofy pokryte ciemną skórą, powyginane bardzo wygodnie i ruchome pulpity w miarę potrzeby dające się zbliżyć lub oddalić. Na środku stał stół, a na nim mnóstwo broszur, pomiędzy którymi widać było kilka starych już dzienników. Światło elektryczne oblewało całość tę harmonijną, a padało z trzech kul na wpół wpuszczonych w ozdoby architektoniczne sufitu. Z prawdziwym zdziwieniem patrzyłem na tę salę tak dowcipnie urządzoną i zaledwiem uwierzył mym oczom.

– Kapitanie Nemo – rzekłem do mego gospodarza, który rozsiadł się na sofie – ta biblioteka przyniosłaby zaszczyt niejednemu z pałaców na lądzie stałym i prawdziwie jestem zachwycony, gdy pomyślę, że ona towarzyszy ci w największych głębiach oceanu.

– Gdzież można znaleźć większą samotność, głębsze milczenie, panie profesorze? – odpowiedział kapitan Nemo. – Czy pański gabinet w muzeum może ci zupełniejszy zapewnić wypoczynek?

– Nie, panie i muszę dodać, że mój gabinet jest bardzo ubogi w porównaniu z pańskim. Pan tu posiadasz sześć do siedmiu tysięcy tomów…

– Dwanaście tysięcy, panie Aronnax. Są to jedyne węzły, jakie mnie jeszcze łączą z ziemią. Lecz świat skończył się dla mnie w dniu, w którym mój „Nautilus” po raz pierwszy zanurzył się pod wodę. W tym dniu zakupiłem ostatnie tomy dzieł, ostatnie broszury, ostatnie dzienniki i od tej chwili pragnę wierzyć, że ludzkość ani myśleć, ani pisać nie umie. Te książki, panie profesorze, są na twoje usługi; możesz z nich korzystać, ile ci się podoba.

Podziękowałem kapitanowi i zbliżyłem się dla przejrzenia biblioteki. Obfitowała ona w książki traktujące we wszystkich językach o nauce, moralności i literaturze – lecz nie dostrzegłem nigdzie ani jednego dzieła o ekonomii politycznej, która, jak się zdawało, nie została dopuszczona. Na uwagę zasługuje ten ciekawy szczegół, że wszystkie te książki ustawione były bez względu na języki, w których je napisano, a ta mieszanina dowodziła, że kapitan „Nautilusa” musiał czytać zarówno biegle wszystko, co mu popadło w ręce.

Pomiędzy tymi dziełami zauważyłem arcydzieła mistrzów, starożytnych i nowoczesnych, to jest wszystko, co ludzkość najpiękniejszego stworzyła w historii, poezji, romansie i nauce, od Homera do Wiktora Hugo, od Ksenofonta do Micheleta, od Rabelais'ego aż do pani Sand. Nauka jednak przeważała; dzieła o mechanice, balistyce, hydrografii, meteorologii, geografii, geologii itp., zajmowały nie mniej miejsca niż dzieła dotyczące historii naturalnej; zrozumiałem, że się nimi głównie kapitan zajmował. Widziałem tam kompletne dzieła takich pisarzy jak Humboldt, Arago, Foucault, Henryk Sainte-Claire-Deville, Chasles, Milne Edwards, Quatrefages, Tyndall, Faraday, Berthelot, ksiądz Secchi, Petermann, kapitan Maury, Agassis itd., pamiętniki akademii nauk, biuletyny różnych towarzystw geograficznych itp. Pomiędzy dziełami Józefa Bertranda jego książka Założyciele astronomii wskazała mi jedną datę bardzo pewną. Ponieważ widziałem, że wyszła w ciągu 1865 roku, mogłem stąd wnosić, że instalacja „Nautilusa” nie dalszej sięgała epoki. Tak więc od trzech lat dopiero najwyżej kapitan Nemo zaczął swój byt podwodny. Spodziewałem się zresztą, że jeszcze inne dzieła pozwolą bardziej stanowczo określić tę epokę; lecz miałem mieć dość czasu na to poszukiwanie, a nie chciałem opóźniać dalszej przechadzki po cudownym „Nautilusie”.

– Dziękuję panu – rzekłem do kapitana – że mi pozwalasz używać tej biblioteki. Są to skarby wiedzy, a ja nie zaniedbam z nich korzystać.

– Ta sala nie samą jest tylko biblioteką; służy ona także i do palenia – rzekł kapitan.

– Do palenia? – zawołałem – więc można palić na tym okręcie?

– A naturalnie!

– To mnie skłania do mniemania, że pan zachowałeś stosunki z Hawaną.

– Bynajmniej – odparł kapitan – przyjmij pan to cygaro, panie Aronnax, a chociaż ono nie pochodzi z Hawany, będziesz z niego zadowolony, jeśli jesteś znawcą.

Przyjąłem podane mi cygaro, kształtem przypominające londressy; ale zdawało się być wyrobione z liści złotych. Zapaliłem je i wciągałem w siebie pierwsze jego dymki z namiętnością amatora, który nie palił od dwu dni.

– To wyborne – rzekłem – ale to nie tytoń.

– Nie – odpowiedział kapitan – ten tytoń nie pochodzi ani z Hawany ani ze Wschodu. Jest to rodzaj porostu wodnego bogatego w nikotynę, którego mi trochę skąpo morze udziela. Ale nie zatęsknisz Pan za swoimi londressami.

– O kapitanie! Gardzę nimi od dnia dzisiejszego.

– Pal więc do woli i nie myśl o pochodzeniu tych cygar. Choć ich monopol państwowy nie kontrolował, nie mniej przeto są dobre, jak mi się zdaje.

– Tym lepsze.

W tej chwili kapitan Nemo otworzył drzwi znajdujące się naprzeciw tych, którymi wszedłem do biblioteki i weszliśmy do salonu bardzo dużego i oświetlonego wspaniale. Był to obszerny czworobok długości dziesięciu, szerokości sześciu, a wysokości pięciu metrów. Świetlny sufit, lekkimi przyozdobiony arabeskami, rozrzucał jasne i łagodne światło na wszystkie cuda nagromadzone w tym muzeum. Było to rzeczywiście muzeum, w którym ręka rozumna, hojna zgromadziła wszystkie skarby natury i sztuki z tym nieładem artystycznym, jakim się odznaczają pracownie malarzy.

Z trzydzieści obrazów mistrzowskich w ramach jednostajnych, przedzielonych tylko połyskującymi tarczami z okazami broni, zdobiło ściany okryte tkaniną, mającą desenie w stylu surowym. Były tam płótna co najwyższej wartości, które po większej części podziwiałem już dawniej w zbiorach prywatnych europejskich i na wystawach obrazów. Różne szkoły malarskie dawnych mistrzów były tu reprezentowane taką na przykład „Madonną” Rafaela, „Dziewicą” Leonarda da Vinci, „Nimfą” Corregia, „Kobietą” Tycjana, „Adoracją” Veronese'a, „Wniebowzięciem” Murilla, „Portretem” Holbeina, „Mnichem” Velasqueza, „Męczeństwem” Ribeiry, „Jarmarkiem” Rubensa. Były jeszcze dwa krajobrazy flamandzkie Teniersa, trzy niewielkie obrazki rodzajowe Gérarda Dow, Metsua, Pawła Pottera; dwa płótna Géricault i Prudhona, kilka widoków morskich Backuysena i Verneta. Z dzieł młodszego malarstwa odznaczały się obrazy podpisane przez Delacroix, Ingres, Decamp, Troyon, Meissonnier etc. Kilka zmniejszonych posągów z marmuru lub brązu, skopiowanych z najpiękniejszych wzorów starożytności wznosiło się na piedestałach po rogach tego wspaniałego muzeum. Oszołomienie, które mi przepowiedział dowódca „Nautilusa”, zaczęło już ogarniać mój umysł.

– Panie profesorze – rzekł wtedy ten niepojęty człowiek – wybacz mi pan, że tak bez ceremonii pana przyjmuję, i nieporządek, jaki panuje w tym salonie.

– Panie – odpowiedziałem – nie badając, kto jesteś, czy nie wolno mi w panu odgadnąć artystę?

– Co najwięcej, to amatora. Lubiłem kiedyś zbierać te piękne dzieła ręki ludzkiej; chciwie poszukiwałem, szperałem niestrudzony i zdołałem zgromadzić nieco przedmiotów wysokiej wartości. Są to ostatnie moje wspomnienia z tej ziemi, która umarła dla mnie. W moich oczach wasi artyści tegocześni są już starożytni, jakby istnieli przed dwoma lub trzema tysiącami lat. Mistrze nie mają wieku.

– A ci muzycy? – rzekłem, wskazując na partycje Webera, Rossiniego, Mozarta, Beethovena, Haydna, Meyerbeera, Herolda, Wagnera, Aubera, Gounoda i wielu innych rozrzuconych na wielkim rozmiarami fortepianie i organie zarazem, zajmującym jedną ścianę salonu.

– Ci muzycy – odpowiedział kapitan – są to współcześni Orfeusze, bo różnice chronologiczne zacierają się we wspomnieniu zmarłych, a ja zamarłem, panie profesorze, tak samo jak twoi przyjaciele, którzy spoczywają na sześć stóp pod ziemią.

Kapitan Nemo zamilkł i zdawał się głęboko pogrążony w zadumie; żywo wzruszony patrzyłem na niego, rozważając w milczeniu dziwne zmiany jego fizjonomii. Wsparty na łokciach o kosztowny stolik mozaikowy nie widział mnie albo też zapomniał o mojej obecności; szanowałem tę zadumę i przepatrywałem zbiór ciekawostek zdobiących salon.

Obok dzieł sztuki rzadkości przyrody zajmowały ważne miejsce. Były to głównie rośliny, muszle i inne produkcje oceanu, które zapewne poznajdywał kapitan osobiście. W pośrodku salonu wodotrysk oświecony światłem elektrycznym spadał do zbiornika utworzonego z olbrzymiej trydakny78. Muszla ta, należąca do największego z mięczaków bezgłowych, miała brzegi ślicznie ufalowane, a obwód jej wynosił około sześciu metrów, była większa niż piękne trydakny, które Rzeczpospolita Wenecka darowała Franciszkowi I, a które ten monarcha złożył w kościele świętego Sulpicjusza w Paryżu, gdzie z nich zrobiono dwie olbrzymie chrzcielnice.

Wokoło tego zbiornika, za szybami oprawnymi w okucie mosiężne były ustawione i opatrzone napisami najrzadsze płody morskie, jakie kiedykolwiek naturalista oglądał. Można pojąć mój profesorski zachwyt.

 

Dział zwierzokrzewów przedstawiał nadzwyczaj ciekawe okazy polipów i jeżokorów79. Z pierwszych tubipory80 (organki), wachlarzowate gorgonie81, miękkie gąbki syryjskie, członkowaty izys molucki, pannatula82 zwana piórem morskim, dziwna wirgularia83 z morza norweskiego; dalej przeróżne madrepory84, które mistrz mój, Milne Edwards, tak umiejętnie rozklasyfikował na sekcje, a pomiędzy którymi dostrzegłem śliczne flabeliny85, oczkowce86 zwane koralem białym, wreszcie wszystkie te ciekawe gatunki polipów, których nagromadzenie tworzy wyspy i z których znowu kiedyś powstaną całe lądy. Z jeżokorów, odznaczających się kolczastą swą powłoką, gwiazdy morskie87, pentakryny88, komatule89, jeżowce90, holuturie91 itd. tworzyły bogatą kolekcję tego działu gatunków.

Konchyliolog92 nieco nerwowy stanąłby niewątpliwie jak wryty przed liczniejszymi jeszcze okazami z działu mięczaków. Brakłoby mi czasu, gdybym chciał opisywać zbiór ten nieoszacowany. Wymienię tylko dla pamięci ozdobny młot królewski z Oceanu Indyjskiego, w regularne plamy, tak żywo odbijające od tła czerwono-brunatnego; spondylus cesarski93 świetnej barwy, cały najeżony długimi kolcami, rzadkość niesłychana w zbiorach europejskich. Ceniłem go na dwadzieścia tysięcy franków. Młot pospolity94 z mórz Nowej Holandii, o który także niełatwo; podzwrotnikową, senegalską skruszelkę – delikatną, białą muszlę dwuskorupną, co jak bańka mydlana od dmuchnięcia zdaje się pryśnie; kilka jawajskich gatunków kropideł sitkowych w kształcie rurki wapiennej o wywiniętym fryzowanym brzegu, zasklepionej wypukłym denkiem poprzebijanym dziurkami jak w koneweczce ogrodniczej. Dalej cały szereg wartołków (Trosus), to zielonawo-żółtych, z mórz amerykańskich, to różowo-brunatnych, z wód Nowej Holandii; to o skrętach dachówkowatych z Zatoki Meksykańskiej, to jeszcze inne australijskie. Wreszcie ze wszystkich najrzadszy wartołek ostrogowaty z Nowej Zelandii. Innych nawet rodzajów nie sposób wyliczyć; owe turbanki, littoryny, delfinule, jantyny, owula, olinsy, woluty, porcelanki95 używane za monetę w Afryce i Indiach, mitry, purpury, harfy, murezy, wieżyczki, wrzecionki, skrzydlacze, patelki, trąby Trytona, owe prześliczne wzorzyste stożki jak ów mało komu znany Cocnodulli i wszystkie odmiany porcelanowatych, a między nimi najdroższa z muszel Oceanu Indyjskiego Gloria maris (chwała morza).

Obok w osobnych przedziałach rozwijały się sznury najpiękniejszych pereł w świetle elektrycznym ognistymi migocących iskrami; pereł różowych, znajdowanych w skrzelicy (pinna) z Morza Czarnego, pereł zielonych ze ślimaka haliotis inis, pereł żółtych, niebieskich, czarnych – rzadkości dostarczanych przez różne mięczaki wszystkich oceanów; na koniec kilka okazów pereł nieocenionej wartości, wysączanych przez najrzadsze muszle perłowe. Niektóre były większe od gołębiego jaja i warte były tyleż, a może więcej niż ta, którą podróżnik Tavernier sprzedał szachowi perskiemu za trzy miliony – a miały pierwszeństwo przed ową perłą Imana Maskatu, którą uważałem dotąd za niezrównaną.

Tak więc niepodobna było oznaczyć cyfrą wartości tego zbioru. Kapitan Nemo musiał wydać miliony na nabycie tych różnych okazów i pytałem się sam siebie, skąd on czerpał możność zadowalania swej fantazji zbieracza, gdy nagle przerwały mi te jego wyrazy:

– Rozpatrujesz się pan w moich muszlach, panie profesorze; rzeczywiście mogą one zainteresować naturalistę. Lecz dla mnie mają one jeden powab więcej, bom je zebrał wszystkie własną ręką, a nie ma morza na kuli ziemskiej, w którym bym nie czynił poszukiwań.

– Rozumiem, kapitanie, rozumiem tę rozkosz przebywania wpośród tylu bogactw. Jesteś pan z liczby tych, którzy sami swoje skarby zgromadzili. Żadne muzeum w Europie nie posiada podobnego zbioru tworów oceanu. Ale jeśli wyczerpię mój cały podziw dla tych zbiorów, to nie pozostanie mi sił do podziwiania okrętu, który je unosi! Nie chcę bynajmniej przenikać tajemnic pańskich; przyznam się jednak, żem ciekawy niezmiernie poznać siłę poruszającą „Nautilusa”, przyrządy pozwalające nim kierować, potężny czynnik, który go ożywia. Na ścianach tego salonu widzę porozwieszane narzędzia, których przeznaczenia nie znam jeszcze: czy mogę wiedzieć?…

– Panie Aronnax – odrzekł kapitan Nemo – mówiłem panu, że będziesz zupełnie swobodny na moim okręcie, żadna przeto część „Nautilusa” nie jest panu wzbroniona. Możesz go więc rozpatrywać we wszystkich szczegółach, a ja chętnie dam panu wszelkie objaśnienia.

– Nie wiem, jak mam panu podziękować, ale nie myślę nadużywać grzeczności pańskiej. Chciałbym tylko wiedzieć, do czego służą te narzędzia fizyczne.

– Takie same narzędzia znajdują się w moim pokoju i tam to właśnie będę miał zaszczyt wyjaśnić panu ich użycie. Lecz najpierw chodź pan obejrzeć przygotowaną dla siebie kajutę; powinieneś pan przecie widzieć, jak będziesz mieszkał na „Nautilusie”.

Poszedłem za kapitanem przez jedne z drzwi, w każdej ścianie salonu będących, na korytarz okrętowy. W stronie przodu okrętowego znalazłem nie kajutę, ale pokoik elegancki z łóżkiem, toaletą i różnymi innymi meblami. Było za co podziękować mojemu gospodarzowi.

– Pański pokój przytyka do mojego – rzekł, otwierając drzwi – a mój prowadzi do salonu, któryśmy tylko co opuścili.

Wszedłem do pokoju kapitana. Miał on pozór bardzo surowy, prawie klasztorny. Stało tam łóżko żelazne, stolik do pracy, kilka sprzętów toaletowych – wszystko oświetlone półświatłem. Nic, co by ku wygodzie służyło. Tylko co koniecznie potrzebne.

Kapitan Nemo wskazał mi krzesło.

– Racz pan usiąść – rzekł do mnie.

 

Wszystko za pomocą elektryczności

– Panie – rzekł kapitan, wskazując narzędzia porozwieszane na ścianach swojego pokoju – oto przyrządy niezbędne „Nautilusowi” do żeglugi. Tu, jak i w salonie, mam je zawsze pod okiem; wskazują mi one dokładnie położenie moje i kierunek wśród oceanu. Jedne są panu znane, jak termometr, wskazujący temperaturę wewnętrzną „Nautilusa”, barometr, który wskazuje ciśnienie powietrza i przepowiada zmianę pogody, higrometr, pokazujący stopień suchości atmosfery, stormglass, którego mieszanina, rozkładając się, zapowiada nadejście burzy, busola, wedle której kieruję mą drogę, sekstant, który wedle wysokości słońca na niebie uczy mnie poznawać, pod jaką jestem szerokością, chronometry, pozwalające mi obliczyć długość geograficzną, i na koniec lunety dzienne i nocne, które mi służą do sprawdzenia wszystkich punktów widnokręgu, gdy „Nautilus” wypłynie na powierzchnię wód.

– To są narzędzia zwyczajne, każdemu żeglarzowi potrzebne – odpowiedziałem – a znam zarówno ich potrzebę, jak i pożytek. Lecz tu są inne, odpowiadające zapewne szczególnym potrzebom „Nautilusa”. Ten kompas oto, po którym przebiegła igła ruchoma, nie jestże to96 manometr?

– Jest to rzeczywiście manometr. Gdy wprowadzę go w związek z wodą, której wskazuje ciśnienie zewnętrzne, pokazuje mi tym samym głębokość, w jakiej się mój statek znajduje.

– A te sondy nowego gatunku?

– To sondy termometryczne wskazujące temperaturę różnych warstw wody.

– Ale inne narzędzia, których użytku nie pojmuję?

– Tutaj, panie profesorze, muszę ci dać kilka objaśnień – rzekł Nemo – racz mię pan posłuchać.

Milczał przez chwilę, potem mówił.

– Jest czynnik potężny, posłuszny, szybki, łatwy do dyrygowania, który nadaje się do wszystkich użytków i który panuje na moim statku. Wszystko się tu robi przez niego. On mnie oświeca i ogrzewa. On jest duszą moich przyrządów mechanicznych. Czynnikiem tym jest elektryczność.

– Elektryczność! – zawołałem dość zdziwiony.

– Tak jest, panie.

– Jednakże, kapitanie, pański statek posiada nadzwyczajną szybkość ruchu, która nie zgadza się z siłą elektryczności. Dotychczas siła jej dynamiczna (podtrzymująca ruch) okazała się niewielka i mogła wywierać bardzo małe skutki.

– Panie profesorze – odpowiedział kapitan Nemo – moja elektryczność nie jest elektrycznością pospolitą; ale otóż i wszystko, co w tym przedmiocie powiedzieć mogę.

– Nie będę zatem nastawał na odkrycie mi przyczyn; dosyć mi będzie podziwiać skutki. Jedno tylko pytanie zadam panu, na które możesz mi pan nie odpowiedzieć, jeśli jest niedyskretne. Pierwiastki, których pan używasz do wywoływania tego czynnika cudownego, muszą się zużywać bardzo prędko. Cynk na przykład czymże pan zastąpisz, nie mając żadnych z ziemią stosunków?

– Pańskie pytanie nie pozostanie bez odpowiedzi – odrzekł kapitan. – Powiem panu na pewno, że w głębi mórz są kopalnie cynku, żelaza, srebra, złota, których eksploatacja byłaby może korzystna. Ale nic nie biorę od tych metali; morze tylko samo dostarcza mi środków wyprodukowania mojej elektryczności.

– Morze?

– Tak, panie Aronnax, morze; a środków mi nie zabrakło. Mógłbym przecież przez zetknięcie drutów zanurzonych w różnych głębokościach otrzymać prąd elektryczny wywołany przez różnicę temperatur, jakiej te druty podlegają97. Wolałem jednak użyć systemu praktyczniejszego.

– Jakiegoż tedy?

– Pan znasz skład wody morskiej. Na tysiąc jej gramów znajduje się w niej 965 gramów wody a 27 gramów chlorku sody; prócz tego mała ilość chlorków: magnezu i potasu, bromku magnezu, siarczanu magnezji, siarczanu i węglanu wapna. Widzisz pan więc, że chlorek sodu występuje w niej w znacznej ilości. Otóż ja wydobywam sód z wody morskiej i używam go do stosów.

– Jak to, sód?

– Tak, panie. Sód z rtęcią tworzą amalgamat, który zastępuje miejsce cynku w ogniwach stosu Bunsena. Tylko sód się zużywa, a morze samo dostarcza mi go. Przy tym dodać muszę, iż stosy sodowe muszą być uważane za najsilniejsze i że siła ich elektroporuszająca jest dwa razy większa niż stosów cynkowych.

– Pojmuję dobrze, panie kapitanie, wyższość sodu w warunkach, w jakich się pan znajdujesz. Morze zawiera go w sobie, to dobrze. Ale trzeba go wyrabiać, słowem, wytwarzać go. Jakże to pan robisz? Stosy pańskie widocznie służyć mogą do tego celu; lecz jeśli się nie mylę, to ilość sodu zużywanego przez przyrządy elektryczne przewyższa ilość sodu, jaką się otrzymuje z wody morskiej; a zatem więcej pan zużywa sodu dla otrzymania go, aniżeli go pan wydobywa z wody.

– Tak, panie profesorze, ale ja go nie otrzymuję za pomocą stosu, tylko w tym celu używam po prostu ciepła węgla ziemnego.

– Węgla ziemnego? – pytałem z naciskiem.

– Albo węgla morskiego, jeśli pan wolisz – odrzekł kapitan Nemo.

– Jak to! Więc pan możesz eksploatować kopalnie podmorskie węgla kamiennego?

– Będziesz mnie pan widział przy tej czynności, panie Aronnax. Proszę tylko o chwilę cierpliwości, ponieważ masz czas być cierpliwym. Pamiętaj pan to tylko, żem winien wszystko oceanowi; on wydaje elektryczność, daje „Nautilusowi” ciepło, światło, ruch, życie jednym słowem.

– Ale nie powietrze, którym oddychacie?

– O! Mógłbym wyrabiać i powietrze potrzebne na moją konsumpcję, lecz mi to niepotrzebne, gdyż mogę wypłynąć na powierzchnię morza, kiedy mi się podoba. Jednakże, jeśli mi elektryczność nie daje powietrza do oddychania, to porusza pompy potężne, nagromadzające je w zbiornikach właściwych, co mi pozwala przedłużyć w potrzebie mój pobyt w głębi morza, a nawet pozostać tam, gdy chcę, bardzo długo.

– Kapitanie! – odpowiedziałem – Poprzestaję na dziwieniu się. Widocznie znalazłeś to, co ludzie znajdą kiedyś niezawodnie, Prawdziwą siłę dynamiczną elektryczności.

– Nie wiem, czy ją znajdą – zimno odpowiedział kapitan Nemo – bądź co bądź, znasz pan już pierwsze zastosowania mego czynnika nieoszacowanego. On to nam daje ową jednostajną i ciągłą światłość, której nie daje światło słoneczne. Teraz przypatrz się pan temu zegarowi. Jest on elektryczny, a idzie tak dokładnie jakby najlepszy chronometr. Wskazuje mi on 24 godziny jak zegary włoskie, bo dla mnie nie ma nocy ani dnia, słońca ani księżyca, tylko światło sztuczne, które sprowadzam aż do głębi morza. Patrz pan, w tej chwili jest dziesiąta rano.

– Wybornie.

– A tu oto inne zastosowanie elektryczności. Ta tarcza, zawieszona przed naszymi oczyma, wskazuje prędkość „Nautilusa”. Drut elektryczny łączy ją ze śrubą, a igła wskazuje mi rzeczywisty pochód statku. Patrz pan, w tej chwili płyniemy z umiarkowaną prędkością piętnastu mil na godzinę.

– Ależ to cudowne, kapitanie! – odpowiedziałem. – Widzę, że miałeś pan słuszność, używając tego czynnika, który ma z czasem zastąpić wodę, wiatr i parę.

– Nie skończyliśmy jeszcze, panie Aronnax – rzekł kapitan, powstając – jeśli pan chcesz iść za mną, zwiedzimy tył „Nautilusa”.

W rzeczy samej znałem bardzo dobrze całą przednią część tego statku podmorskiego, którego części dokładnie tu powtarzam, w kierunku od środka do ostrogi: sala jadalna długości pięciu metrów, oddzielona od biblioteki nieprzepuszczalną przegrodą, przez którą woda przejść nie mogła; biblioteka pięć metrów; wielki salon dziesięć metrów, oddzielony od pokoju kapitana inną przegrodą nieprzepuszczalną; wspomniany pokój kapitana, pięć metrów; mój, dwa metry pięćdziesiąt centymetrów; nareszcie rezerwuar powietrza mający siedem metrów pięćdziesiąt centymetrów, ciągnący się aż do belki środkowej. Wszystko razem miało trzydzieści pięć metrów długości. Przegrody nieprzepuszczalne opatrzone były drzwiami hermetycznie się zamykającymi na wyłogi kauczukowe, co zabezpieczało od zalania statek, na przypadek, gdyby się woda którędyś przedostała.

Poszedłem za kapitanem przez boczne korytarze i doszliśmy do środka okrętu. Tam był rodzaj studni zawierającej dwie przegrody nieprzepuszczalne. Do wyższej jej części prowadziła drabinka żelazna, przyczepiona do ściany. Spytałem kapitana, do jakiego użytku służyła ta drabinka.

– Ona prowadzi do czółna – odpowiedział.

– A więc macie i czółno? – zapytałem zdziwiony.

– A jakże. Statek to wyborny, lekki, nietonący; służy nam do spaceru i do połowu.

– Więc gdy kto chce użyć czółna, to musi powrócić na powierzchnię morza?

– Bynajmniej. To czółno przylega szczelnie do wyższej części „Nautilusa” i zajmuje wklęsłość umyślnie tam dla niego przygotowaną. Jest ono zupełnie zamknięte i nie przepuszcza wody; przytwierdzone zaś jest mocno. Ta drabina prowadzi do otworu, którym się człowiek przeciśnie, zrobionego w szkielecie „Nautilusa”. Otwór ten odpowiada podobnemuż otworowi w boku czółna. Przez ten to podwójny otwór wchodzę do czółna. Zamykają za mną otwór w okręcie, ja zamykam otwór w czółnie za pomocą śruby naciskającej, uwalniam czółno od przytrzymujących je sztab i wypływam z nadzwyczajną szybkością na powierzchnię morza. Wtedy otwieram starannie aż dotąd zamknięty pomost, ustawiam maszt, zaciągam żagle lub biorę się do wiosła i płynę.

– Ale jakże pan powracasz?

– Ja już nie powracam, panie Aronnax, to „Nautilus” powraca.

– Na pańskie rozkazy?

– Na moje rozkazy. Drut elektryczny łączy mnie z nim. Telegrafuję i tyle.

– W rzeczy samej – rzekłem oszołomiony tymi cudami – nic prostszego i łatwiejszego.

Minąwszy klatkę ze schodami dotykającymi górnego pokładu, spostrzegłem kajutę długości dwu metrów, w której Conseil i Ned Land zachwyceni jadłem spożywali je ze smakiem. Następne drzwi wiodły do kuchni długości trzech metrów, a położonej pomiędzy obszernymi spiżarniami.

Tam elektryczność, energiczniejsza i posłuszniejsza nawet od gazu, zastosowana była do gotowania. Druty dochodzące aż pod kociołki udzielały gąbkom platynowym ciepła, wszędzie jednakowo utrzymywanego i rozdzielanego. Elektryczność ogrzewała także przyrządy destylacyjne, które przez odparowanie dostarczały wody wybornej do picia. Przy tej kuchni urządzono wygodną łazienkę, do której dowolna ilość wody ciepłej lub zimnej spływała za odkręceniem kurków. Za kuchnią znajdowała się izba dla załogi długości pięć metrów; lecz że drzwi były zamknięte, nie mogłem widzieć jej urządzenia, z którego bym mógł wnieść o liczbie osób potrzebnych do obsłużenia „Nautilusa”. W głębi wznosiła się czwarta przegroda nieprzepuszczalna, oddzielająca tę izbę od komory maszyn. Otworzyły się drzwi i weszliśmy do tego przedziału, w którym kapitan Nemo – widocznie wyborny inżynier – ustawił swoje przyrządy ruchu. Izba ta, jasno oświetlona, miała najmniej dwadzieścia metrów długości. Jak to łatwo zrozumieć, dzieliła się ona na dwie części: w pierwszej były żywioły wytwarzające elektryczność, w drugiej mechanizm nadający ruch śrubie.

Od razu uderzyła mnie szczególnego rodzaju woń zapełniająca ten przedział. Kapitan Nemo spostrzegł to moje wrażenie.

– To gaz wydobywający się z sodu; ale to mała niedogodność. Zresztą co rano czyścimy z tej woni okręt, otwierając go dostępowi świeżego powietrza.

Ciekawie przyglądałem się maszynie „Nautilusa”.

– Widzisz pan – rzekł kapitan – używam stosu Bunsena a nie cewki Ruhmkorffa, bo jest ona za słaba. Stosy Bunsena nie są liczne, ale wielkie i mocne, co jest lepsze, jak uczy doświadczenie. Elektryczność wydobyta przechodzi na tył, gdzie za pomocą elektromagnesów dużego rozmiaru działa na właściwy system drążków i trybów, które nadają ruch śrubie. Jej średnica wynosi sześć metrów, a krok siedem metrów i pół; może więc robić do stu dwudziestu obrotów na sekundę.

– Przy tylu obrotach można mieć szybkość?…

– Pięćdziesiąt mil na godzinę.

Była w tym jakaś tajemnica, ale nie chciałem żądać jej wyjaśnienia. Jakim sposobem elektryczność mogła działać z taką potęgą? Gdzie powstała ta siła prawie nieograniczona? Czy z nadzwyczajnego ciśnienia otrzymywanego za pomocą cewek nowego rodzaju? Czy leżała w transmisji, którą system drążków nieznany98 mógł podnieść do nieskończoności? Tego nie mogłem rozstrzygnąć.

– Kapitanie Nemo, zgadzam się na rezultaty i nie szukam ich objaśnienia. Widziałem „Nautilusa” manewrującego wobec „Abrahama Lincolna”, wiem, co mam sądzić o jego szybkości. Lecz iść, to jeszcze nie dosyć, trzeba wiedzieć, dokąd się idzie! Trzeba mieć możność kierowania się na prawo, na lewo, do góry, na dół! Jakim sposobem zapuszczacie się do wielkich głębin, skoro spotykacie opór rosnący, znaczący tyle, co ciśnienie setek atmosfer? Jak powracacie na powierzchnię oceanu? Na koniec, jak utrzymujecie się na żądanej głębokości? Może to niedelikatnie z mej strony, że zadaję te pytania?

– Bynajmniej, panie profesorze – odpowiedział kapitan po krótkim wahaniu – bynajmniej, skoro pan nigdy już nie masz opuścić tego statku podmorskiego. Chodź pan do salonu. Tam jest nasza prawdziwa pracownia i tam dowiesz się pan wszystkiego, co możesz wiedzieć o „Nautilusie”.

77palisander – drewno z tropikalnych drzew, należących do rodzaju Dalbergia. [przypis edytorski]
78trydakna – inaczej tridakna lub przydacznica; rodzaj dużych małży morskich. [przypis edytorski]
79jeżokory – obecna nazwa to szkarłupnie; typ wtóroustych zwierząt bezkręgowych, wykazujących promienistą symetrię ciała. [przypis edytorski]
80tubipora – gatunek miękkiego koralowca, występującego w Oceanie Indyjskim i Spokojnym. [przypis edytorski]
81gorgonie – rodzaj ośmiopromiennych koralowców. [przypis edytorski]
82pannatula – inaczej piórówka lub pióro morskie; rodzaj półosiadłych koralowców, których kolonie przypominają pokrojem pióra. [przypis edytorski]
83wirgularia (łac. Virgularia) – ośmiopromienny koralowiec, którego kolonie przypominają wyglądem pióra. [przypis edytorski]
84madrepory – inaczej korale madreporowe; wytwarzają masywny szkielet wapienny. [przypis edytorski]
85flabeliny – rodzaj wielobarwnych ślimaków morskich. [przypis edytorski]
86oczkowiec – koralowiec sześciopromienny. [przypis edytorski]
87gwiazdy morskie – szkarłupnie należące do gromady rozgwiazd; przypominają gwiazdy. [przypis edytorski]
88pentakryny – rodzaj liliowców należących do szkarłupni. [przypis edytorski]
89komatule – rodzaj morskich bezkręgowców należących do szkarłupni, pokrojem przypominających gwiazdy. [przypis edytorski]
90jeżowce – rodzaj morskich bezkręgowców należących do szkarłupni; charakteryzują się kulistym kształtem i wapiennymi kolcami pokrywającymi ciało. [przypis edytorski]
91holuturie – rodzaj morskich zwierząt bezkręgowych o miękkim, wydłużonym ciele. [przypis edytorski]
92konchyliologia – inaczej konchiologia; nauka badająca muszle mięczaków. [przypis edytorski]
93spondylus cesarski – gatunek małży charakteryzujący się długimi kolcami. [przypis edytorski]
94młot pospolity – obecnie głowomłot pospolity, inaczej rekin młot; ryba z charakterystyczną budową głowy, przypominającą młot. [przypis edytorski]
95porcelanki – ślimaki morskie, charakteryzujące się muszlami przypominającymi porcelanowy wyrób; wbrew pozorom nazwa nie pochodzi od porcelany, a wywodzi się od słowa porceletta (mała świnka), gdyż wygląd głowy ślimaka przypomina świński ryjek; porcelana wzięła nazwę od porcelanek. [przypis edytorski]
96nie jestże to – konstrukcja z partykułą -że; znaczenie: czy nie jest to. [przypis edytorski]
97przez zetknięcie drutów zanurzonych w różnych głębokościach (…) przez różnicę temperatur, jakiej te druty podlegają – słowa powyższe stanowią jedną z najciekawszych wizji przyszłości Juliusza Verne'a, wizji, która dopiero teraz zaczyna się urzeczywistniać. [przypis tłumacza]
98system drążków – w rzeczy samej mówiono o odkryciu tego rodzaju; nowa pomyślna gra drążków ma wytwarzać siłę bardzo znaczną. Może wynalazca trafił na to samo, co i kapitan Nemo. [przypis autorski]