Za darmo

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Pomiędzy rybami tych wód, których nie miałem jeszcze sposobności poznać, zauważyłem rozmaite gatunki. Z chrząstkowatych: minogi podobne do węgorza, długości piętnastu cali, z zielonawą głową, fioletowymi płetwami, szaro-niebieskawym grzbietem, brunatno-srebrzystym brzuchem usianym żywego koloru plamami i złotawą tęczówką. Ciekawe te stworzenia unieść musiał do morza prąd Amazonki, gdyż żyją one w wodach słodkich. Dalej brodawkowate raje z długim i cienkim ogonem, uzbrojone długim, zębatym żądłem; małe, długości jednego metra żarłacze, o szarej i białawej skórze, których zęby, umieszczone kilku rzędami, ściągają się w tył, znane pospolicie pod nazwą pantoflarzy; żaboryby, rodzaj czerwonawych, równoramiennych trójkątów pół metra długości, których piersiowe płetwy, trzymając się za pomocą mięsistych wydłużeń, nadają im pozór nietoperzy – a z powodu rogowej narośli koło nozdrzy nazwane jednorożcami morskimi; nareszcie kilka gatunków rogatnic, kurasawczyka, którego nakrapiane boki połyskują złotem, i jasnofioletowego kapryska z mieniącymi się jak gardło gołębie odcieniami.

Zakończę tę nieco za suchą, choć jeszcze bardzo niedokładną nomenklaturę szeregiem ryb ościstych, jako to: passany z rodzaju gołogrzbietów, z nader krótkim, śnieżnej białości pyszczkiem, ciałem pięknego czarnego koloru, opatrzone mięsistym, bardzo długim i cienkim ogonem i dochodzące trzech decymetrów długości sardynki błyszczące żywym, srebrzystym połyskiem, skombry z dwiema podogonowymi płetwami, kolcogrzbiety czarne poławiane za pomocą pochodni długości dwu metrów, z tłustym, białym i twardym mięsem mającym, gdy świeże, smak węgorza, a po wyschnięciu wędzonego łososia. Wymienię jeszcze labroidy na pół czerwone, okryte łuską tylko przy obsadzie grzbietowych płetw, złotopłetwe, na których blask złota i srebra miesza się z połyskiem rubinu i topazu; złotoogoniaste skwary z niezmiernie delikatnym mięsem, posiadające własność świecenia, zdradzającą je w głębi wód, wreszcie pomarańczowe z ostrym językiem tęczaki, ścienice ze złocistą ogonową płetwą, cyruliki morskie, dwuoczki surynamskie itd.

To „itd.” nie przeszkodzi mi wspomnieć jeszcze o pewnej rybie, którą Conseil długo i nie bez racji popamięta.

W jednej z sieci znaleźliśmy rodzaj bardzo płaskiej rai, która po ucięciu ogona miałaby kształt foremnego koła, ważącej około dwudziestu kilogramów. Była z wierzchu biała, pod spodem czerwonawa z dużymi, okrągłymi, ciemnoniebieskimi z czarną obwódką plamami; skórę miała bardzo lśniącą i kończyła się podwójną płetwą. Rozciągnięta na platformie szamotała się, próbowała konwulsyjnymi ruchami obrócić się i robiła tyle wysileń, że za ostatnim podskokiem byłaby już wpadła do wody. Ale Conseil, któremu chodziło o rybę, rzucił się na nią i zanim zdołałem mu przeszkodzić, pochwycił obiema rękoma.

Lecz w mgnieniu oka padł na platformę i wywijając w górze nogami, sparaliżowany w połowie ciała, krzyczał:

– Ach! Panie, panie! Ratuj mnie pan!

Podnieśliśmy go z Kanadyjczykiem i natarliśmy pokurczone ramiona, po czym, odzyskawszy zmysły, ustawiczny ten klasyfikator wyszeptał przerywanym głosem:

– Gromada chrząstkowatych, rząd chrząstkopłetwych ze stałymi skrzelami, podrząd żarłaczy, rodzina rajów, rodzaj drętwików.

– Tak, mój przyjacielu – odpowiedziałem – to drętwik wprawił cię w stan tak smutny.

– Ach! Niech mi pan wierzy – odparł – zemszczę ja się na tym stworzeniu.

– A to jak?

– Zjem je.

Nieborak Conseil trafił na najniebezpieczniejszy gatunek drętwika – kumanę. Dziwne to zwierzę pośród takiego przewodnika jak woda powala ryby w odległości wielu metrów; taką siłę posiada jego organ elektryczny, którego obie główne powierzchnie wynoszą nie mniej niż dwadzieścia siedem stóp kwadratowych.

Nazajutrz, 12 kwietnia, „Nautilus” zbliżył się w ciągu dnia do wybrzeży Gujany holenderskiej około ujścia Maroni. Żyły tam rodzinami liczne gromady manatów202, należących jak dugonie i stellery do rzędu syreneidów. Piękne te zwierzęta, spokojne i niedrapieżne, długości sześciu do siedmiu metrów, musiały ważyć przynajmniej po cztery tysiące kilogramów. Powiedziałem Nedowi Landowi, że przezorna przyroda wyznaczyła tym ssącym ważną rolę. One to bowiem, pasąc się również jak foki na podmorskich łąkach, niszczą zbyteczny rozrost traw, zawalających ujścia rzek zwrotnikowych.

– A wiecież203 – dodałem – co się stało, odkąd człowiek wytępił prawie do szczętu te użyteczne stworzenia? Oto zgniłe trawy zatruły powietrze, a zgniłe powietrze to żółta gorączka pustosząca te przecudne krainy. Trująca roślinność wzmogła się pod morzami gorącej strefy i klęska rozwinęła się nieodparcie od ujścia Rio de la Plata aż do Florydy.

Jeżeli wierzyć Toussenelowi, to owa klęska jest jeszcze niczym w porównaniu z tą, jaka czeka naszych potomków po wytępieniu w morzach fok i wielorybów. Wówczas to przepełnione mątwami, meduzami, kałamarnicami morza te staną się niezmiernym ogniskiem zarazy, bo fale nie będą już posiadały szerokich żołądków, którym Bóg poruczył zbierać szumowiska204 morskich obszarów.

Na przekór jednak tym teoriom, osada „Nautilusa” upolowała z pół tuzina manatów; chodziło bowiem o zaopatrzenie śpiżarni w wyborne mięso, daleko lepsze od wołowego i cielęcego. Polowanie to nie było wcale zajmujące. Manaty dawały się zabijać, nie broniąc się. Zapakowano na statek kilka tysięcy kilogramów mięsa przeznaczonego do suszenia.

Tegoż dnia także niezwykle obfity połów ryb powiększył zapasy „Nautilusa” – gdyż morza te okazały się pełnymi żyjących stworzeń. W oczkach sieci znaleźliśmy pewną ilość ryb z głową zakończoną owalną tarczą o mięsistych brzegach. Były to trzymonawy z trzeciej rodziny miękkopromiennych gardłopłetwych. Płaska na głowie ich tarcza składa się z ruchomych, ukośnych, chrząstkowatych listewek, pomiędzy którymi zwierzę może wytwarzać próżnię, co mu pozwala przylegać do przedmiotów jak bańka.

Trzymonaw (podnawka), którego zauważyłem w Morzu Śródziemnym, należy także do tego gatunku. Ryba jednak, o której mowa, był to trzymonaw kostogłowy właściwy tym morzom. Marynarze nasi, wybierając je z sieci, składali w cebry napełnione wodą.

Ukończywszy połów, „Nautilus” zbliżył się do brzegu. W tym miejscu pewna ilość żółwi morskich spała na powierzchni fali. Trudno byłoby zagarnąć te szacowne płazy, bo najmniejszy szelest je budzi, a twardy pancerz broni od oszczepu. Ale trzymonaw dokonać miał tego pojmania z nadzwyczajną pewnością i dokładnością. Zwierzę to jest w istocie żywym haczykiem, który by stał się szczęściem i majątkiem naiwnego rybaka łowiącego na wędkę.

Majtkowie „Nautilusa ”założyli tym rybom na ogon obrączki dosyć szerokie, by nie przeszkadzać im w ruchach – i uwiązali je do długiego sznura przymocowanego drugim końcem do statku. Rzucone w morze trzymonawy rozpoczęły natychmiast swą czynność, czepiając się skorupy żółwi tak zawzięcie, że dałyby się raczej rozszarpać niż oderwać od swej zdobyczy. Ściągnięto tedy je na statek, a z nimi i żółwie, do których przylgnęły.

Tym sposobem złowiono mnóstwo żółwi szylkretowych szerokości jednego metra, ważących po dwieście kilogramów. Pancerz ich, pokryty dwiema cienkimi, przezroczystymi, rogowymi łuskami brunatnego koloru, biało i żółto nakrapianych czynił je wielce szacownymi. Prócz tego dały one wyborne mięso nieustępujące właściwym żółwiom jadalnym mającym, jak wiadomo, smak wyśmienity.

Połowem tym zakończył się nasz pobyt w okolicach Amazonki i z nadejściem nocy „Nautilus” powrócił na pełne morze.

Mątwy

W ciągu kilku dni „Nautilus” oddalił się znacznie od brzegów amerykańskich. Nie chciał widocznie nawiedzać fal Zatoki Meksykańskiej lub morza Antyli. Jednakże nie zabrakłoby mu tam wody, bo średnia głębokość owych mórz wynosi tysiąc osiemset metrów; prawdopodobnie atoli205 obszary te, usiane wyspami i uczęszczane przez liczne parowce, nie przypadały do smaku kapitanowi Nemo.

Szesnastego kwietnia ujrzeliśmy Martynikę i Gwadelupę w odległości około trzydziestu mil. Dostrzegłem ledwie na chwilę wyniosłe ich cyple.

Kanadyjczyk, który zamierzał urzeczywistnić swe projekty w tej zatoce, bądź to dostając się na ląd, bądź też na który z przewozowych statków krążących pomiędzy jedną wyspą a drugą, doznał tym sposobem wielkiego zawodu. Ucieczka byłaby nader łatwa, gdyby Ned Land zdołał zawładnąć łodzią bez wiedzy kapitana; ale na pełnym oceanie nie było nawet co o tym myśleć.

 

Kanadyjczyk, Conseil i ja mieliśmy w tym przedmiocie dość długą rozmowę. Od sześciu miesięcy byliśmy więźniami na „Nautilusie”, zrobiliśmy siedemnaście tysięcy mil i, jak mówił Ned Land, nie zanosiło się na to, aby wędrówka ta miała się już skończyć. Chodziło tedy o postawienie kapitanowi Nemo kategorycznego pytania: czy myślał bez końca trzymać nas na statku?

Miałem wstręt do tego kroku, gdyż, według mojego zdania, nie mógł on do niczego doprowadzić. Nie należało spodziewać się niczego od dowódcy „Nautilusa”, ale liczyć tylko na nas samych. Zresztą od pewnego czasu człowiek ten stawał się coraz bardziej ponury, odosobniony, coraz mniej towarzyski. Zdawał się unikać mnie. Spotykałem go bardzo rzadko. Dawniej znajdował przyjemność w tłumaczeniu mi cudów podmorskich; obecnie pozostawił mnie własnym badaniom i nie przychodził do salonu.

Jaka zmiana w nim zaszła? Z jakiej przyczyny? Nie miałem sobie nic do wyrzucenia. Może zawadzała mu nasza obecność na statku? W każdym razie nie mogłem przypuszczać, żeby się zgodził na przywrócenie nam wolności.

Prosiłem więc Neda, aby pozwolił mi zastanowić się, nim zacznę działać. Gdyby ten krok miał pozostać bez skutku, w takim razie mógłbym tylko wzbudzić podejrzenie kapitana, pogorszyć nasze położenie i zaszkodzić projektom Kanadyjczyka. Dodam tu jeszcze, że nie mogłem powołać się żadną miarą na nasze zdrowie. Z wyjątkiem owej ciężkiej biedy w lodowisku południowego bieguna, ani Ned, ani Conseil, ani ja nigdy nie mieliśmy się lepiej. To zdrowe pożywienie, zdrowe powietrze, ta regularność życia, jednostajność temperatury nie dawały wcale powodu do chorób i w zupełności mogły wystarczać takiemu człowiekowi jak kapitan Nemo, w którym wspomnienie ziemi nie budziło żadnego żalu, który był u siebie, udawał się, dokąd chciał, który drogami skrytymi dla innych, lecz wiadomymi sobie, dążył do swego celu. My jednak nie zerwaliśmy z ludzkością. Co do mnie, nie chciałem zagrzebać wraz z sobą tych nowych i ciekawych studiów. Miałem teraz prawo napisać prawdziwą książkę o morzu i pragnąłem, żeby ta książka rychlej206 czy później wyjrzała na świat.

Tam nawet, w tych wodach antylskich, gdym zanurzony o dziesięć metrów pod falą patrzał przez odsłonięte szyby, ileż ciekawych okazów wzbogaciło moje codzienne notatki! Były tam, pośród innych zwierzokrzewów: galery znane pod nazwą bąbelnic morskich, rodzaj podłużnych pęcherzy z odblaskiem perłowej muszli, z błoną wydętą wiatrem i rozpuszczonymi jak nitki jedwabne niebieskimi mackami oraz meduzy śliczne dla oka, a w dotknięciu prawdziwe pokrzywy wydzielające gryzącą ciecz. Były tam pomiędzy stawowymi pierścienice półtora metra długości, uzbrojone różową trąbą i opatrzone tysiącem siedmiuset organami ruchu, wijące się w wodach i rzucające przy swym ruchu wszystkie blaski słonecznego widma. Były w gromadzie ryb raje malabarskie, ogromne chrząstkowate dziesięciu stóp długości i ważące sześćset funtów, z trójkątną piersiową płetwą, grzbietem w pośrodku nieco wypukłym, oczami umieszczonymi w końcu przedniej części głowy. Raje te, błąkając się jak szczątki rozbitego statku, zasłaniały niekiedy niby ciemną okiennicą szyby salonu. Były rogatnice amerykańskie, dla których przyroda miała tylko biały i czarny kolor, płetwiaste babki mięsiste i wydłużone, z wydatną paszczęką i żółtymi płetwami, skombry długości szesnastu centymetrów, o krótkich, ostrych zębach, pokryte drobniutką łuską. Dalej zjawiły się chmarami barweny strojne od głowy do ogona złotymi prążkami, poruszając błyszczącymi płetwami, prawdziwe arcydzieła jubilerstwa, poświęcone niegdyś Dianie i poszukiwane szczególniej przez bogatych Rzymian, u których przysłowie o nich mówiło: „Niech ten je jada, kto łowi”. Na koniec kolcolice złociste, zdobne szmaragdowymi opaskami, odziane w aksamit i jedwab, przesuwały się nam przed okiem jak paziowie z portretów Veronese'a; tęczaki kolczaste kryły się pod swą zwinną piersiową płetwą; piętnastocalowe zębatki tonęły w fosforycznym świetle; mugile207 rozbijały wodę grubym, mięsistym ogonem; czerwone głębiele zdawały się kosić fale ostrymi płetwami, a godne swej nazwy srebrzyste miesięczniki połyskiwały na poziomie wód jak księżyce z białawym odblaskiem.

Ileż to jeszcze przecudnych a nieznanych okazów byłbym mógł zauważyć, gdyby „Nautilus” nie opuścił się z wolna w głębokie warstwy! Pochylone jego płaszczyzny zanurzały go na dwa do półtrzecia208 tysiąca metrów. Wtedy cały świat zwierzęcy przedstawiały już tylko lilie morskie, gwiazdy morskie, prześliczne pentakryny, głowy meduz, których prosta łodyga unosiła maleńki kielich, stożki i wreszcie fisurelle – duży gatunek nadbrzeżnych mięczaków.

Dwudziestego kwietnia podnieśliśmy się do średniej wysokości tysiąca pięciuset metrów. Najbliższą wówczas ziemią były Wyspy Lukajskie209 rozsiane na powierzchni wód jak gromada brukowców. Sterczały tam wysokie, podmorskie ławice, prostopadłe ściany utworzone z wygładzonych brył rozstawionych na obszernych podwalinach; a pośród nich czerniały głębokie szczeliny, do których dna nasze promienie elektryczne nie mogły dotrzeć.

Skały te pokryte były dużymi trawami; ogromne blaszecznice, olbrzymie fukusy tworzyły prawdziwy szpaler wodorośli godzien świata Tytanów.

Rozmawiając z Conseilem i Nedem o tych olbrzymich roślinach, przeszliśmy naturalnym porządkiem do olbrzymich zwierząt morskich. Pierwsze widocznie są przeznaczone na pokarm dla drugich. Dotąd jednakże przez szyby „Nautilusa” stojącego prawie nieruchomo dostrzegałem tylko wśród owych długich porostów główniejsze stawowe z oddziału krótkoogonowych, długonogie lambry, fioletowe kraby i właściwe antylskim morzom skrzydłopławki.

Było około jedenastej, kiedy Ned Land zwrócił moją uwagę na jakiś gwałtowny ruch w gęstwinie wielkich wodorostów.

– Wodorosty te – rzekłem – są prawdziwymi jaskiniami mątw i nie zdziwiłbym się, ujrzawszy kilka tych potworów.

– Jak to! – zawołał Conseil. – Kałamarnice, proste kałamarnice z gromady głowonogich?

– Nie – odparłem – lecz mątwy potężnych rozmiarów. Ale przyjaciel Land musiał się omylić, bo nic nie widzę.

– Szkoda – odezwał się Conseil – bo rad bym przypatrzeć się z bliska jednej z owych mątw, o których słyszałem, że zdolne są nawet pociągnąć okręt na dno otchłani. Zwierzęta te nazywają się krak…

– Krak będzie dosyć – wtrącił szyderczo Kanadyjczyk.

– Krakeny – dokończył Conseil, nie zważając na żart towarzysza.

– Nigdy nie uwierzę – rzekł Ned Land – żeby istniały takie zwierzęta.

– Czemu nie – odparł Conseil. – Wszak wierzyliśmy w pańskiego narwala.

– Byliśmy w błędzie, panie Conseil.

– Zapewne, lecz tylu innych dotychczas jeszcze w niego wierzy.

– To prawda. Ale co do mnie, postanowiłem nie przypuszczać istnienia tych potworów, chyba wtedy, gdy sam je wezmę pod skalpel.

– A więc – zapytał Conseil – pan nie wierzy w olbrzymie mątwy?

– A któż u diabła kiedy w nie wierzył! – krzyknął Kanadyjczyk.

– Bardzo wielu, przyjacielu Nedzie.

– Ale nie rybacy. Uczeni… może.

– Przepraszam, Nedzie, rybacy i uczeni.

– Ależ ja, który teraz do ciebie mówię – rzekł Conseil z najpoważniejszą w świecie miną – pamiętam doskonale, żem widział duży okręt ściągnięty pod fale ramionami głowonoga.

– Widziałeś to? – zapytał Kanadyjczyk.

– Tak, Nedzie.

– Własnymi oczami?

– Na własne oczy.

– I gdzież to, jeśli łaska?

– W Saint-Malo – odpowiedział bez zmieszania się Conseil.

– W porcie? – rzekł szyderczo Ned Land.

– Nie, w kościele – odparł Conseil.

– W kościele! – krzyknął Kanadyjczyk.

– Tak, przyjacielu Nedzie. Był to obraz wyobrażający właśnie taką mątwę.

– Brawo! – zawołał Ned Land, wybuchając śmiechem. – Wybornyś, Conseil'u!

– W istocie, Conseil ma słuszność – rzekłem. – Słyszałem o tym obrazie; ale przedmiot jego wzięty jest z legendy, a wiecie, co trzymać należy o legendach ze stanowiska historii naturalnej. Zresztą gdy idzie o potwory, imaginacja tak łatwo się błąka! Utrzymywano niekiedy, że te mątwy zdolne są pociągnąć okręt, ale niejaki Olaus Magnus mówi o głowonogu długości mili, podobnym raczej do wyspy niż do zwierzęcia. Opowiadają także, że biskup z Nidrosu wystawił raz ołtarz na ogromnej skale; po skończeniu mszy skała zaczęła się ruszać i wróciła do morza. Tą skałą była mątwa.

– I to już wszystko? – zapytał Kanadyjczyk.

– Nie – odrzekłem. – Inny biskup, Pontoppidam z Berghem, mówi również o mątwie, po której cały pułk kawalerii mógł defilować.

– Nieźle jednak przesadzali ci dawni biskupi – mruknął Ned Land.

– W końcu przyrodnicy starożytni wspominają o potworach z paszczą podobną do zatoki, a tak wielkich, że się nie mogły przesunąć przez Cieśninę Gibraltarską.

– Ślicznie! – zawołał Kanadyjczyk.

– Ale cóż właściwie jest prawdą w tych wszystkich opowiadaniach? – zapytał Conseil.

– Nic, moi przyjaciele; nic przynajmniej, co by nie przekraczało granic prawdopodobieństwa, stając się dziedziną legendy lub bajki. W każdym razie imaginacja bajarzy potrzebuje jeżeli nie przyczyny, to choć pozoru. Nie można zaprzeczać, że istnieją bardzo wielkie gatunki kałamarnic, zawsze jednakże mniejsze od wielorybowych. Arystoteles podaje długość jednej kałamarnicy na pięć łokci, to jest przeszło trzy metry i dziesięć centymetrów. Nasi rybacy spotykają często dłuższe nad jeden metr i osiemdziesiąt centymetrów. Muzea w Trieście i Montpellier posiadają szkielety mątw wynoszące dwa metry. Zresztą według obliczenia przyrodników zwierzę to sześciostopowej tylko długości miałoby macki dochodzące dwudziestu siedmiu stóp, co wystarcza na zrobienie zeń straszliwego potwora.

– Czy poławia się je w naszych czasach? – zapytał Conseil.

– Jeżeli się nie poławia, to przynajmniej żeglarze często je widują. Jeden z moich przyjaciół, kapitan Paweł Bos z Hawru, opowiadał mi kilkakrotnie, iż spotkał takiego ogromnego potwora na Morzu Indyjskim. Ale najbardziej zadziwiające i niedozwalające wątpić o istnieniu tych olbrzymich stworzeń jest wydarzenie z 1861 r.

– Cóż to za wydarzenie? – zapytał Ned Land.

– Oto takie: W roku 1861 na północo-wschodzie Teneryfy, pod tą samą prawie szerokością, pod którą się obecnie znajdujemy, osada awiza „Alekton” spostrzegła płynącą olbrzymią kałamarnicę. Dowódca statku, Bouguer, przybliżywszy się do potwora, natarł nań oszczepem i strzałami, co nie na wiele się zdało, bo kule i oszczepy przechodziły przez to miękkie jak galareta ciało. Po wielu daremnych usiłowaniach udało się w końcu załodze zarzucić na niego pętlicę, która, zsunąwszy się do płetwy ogonowej, zatrzymała się przy niej. Spróbowano wtedy wciągnąć potwora na pokład, lecz ciężar jego był tak wielki, że pod ciśnieniem powroza oderwał się od ogona i pozbawiony tej ozdoby znikł pod wodą.

– To mi przynajmniej fakt! – rzekł Ned Land.

– Fakt niezaprzeczony, mój dzielny Nedzie. Toteż postanowiono nazwać tę mątwę kałamarnicą Bouguera.

– A jakiej też ona mogła być długości? – zapytał Kanadyjczyk.

– Czy nie mierzyła czasem około sześciu metrów? – wtrącił Conseil, który, stanąwszy przy szybie, przyglądał się znowu wklęsłościom i zakrętom ławicy.

– Być może – odrzekłem.

– Czy jej głowa – mówił Conseil – nie była uwieńczona ośmiu mackami wijącymi się w wodzie jak gniazdo wężów?

– Właśnie.

 

– Czy oczy umieszczone na przodzie głowy nie były bardzo wyłupiaste?

– Tak, istotnie.

– A jego paszczęka, czy nie wyglądała zupełnie jak dziób papugi, ale dziób straszny?

– W rzeczy samej.

– A więc, z przeproszeniem pana – rzekł Conseil – oto jeżeli nie kałamarnica Bouguera, to przynajmniej jedna z jej sióstr.

Spojrzałem na Conseila. Ned Land poskoczył ku szybie.

– Straszliwa bestia! – krzyknął.

Zwróciłem się także do okna i mimo woli cofnąłem ze wstrętem. Przed oczami mymi poruszał się okropny potwór godzien figurować w legendach teratologicznych.

Była to ogromnej wielkości kałamarnica, długości ośmiu metrów. Posuwała się tyłem niezmiernie szybko w kierunku „Nautilusa”. Jej osiem ramion, a raczej nóg wyrastających z głowy, które zjednały tym zwierzętom nazwę głowonogich, było dwa razy większych od ciała i kręciło się jak włosy na głowie furii. Można było dokładnie widzieć na powierzchni macek dwieście pięćdziesiąt baniek różnorodnych, w kształcie półkulistych woreczków. Bańki te przylegały czasami do szyb „Nautilusa”, wytwarzając w sobie próżnię. Paszcza tego potwora – dziób rogowy w kształcie dzioba papugi – otwierała się i zamykała prostopadle. Język z substancji rogowej, uzbrojony kilku rzędami ostrych zębów, wysuwał się, drgając, z tych istnych nożyc. Co za fantazja natury! Ptasi dziób u mięczaka! Ciało jego, wrzecionowate i napęczniałe w środkowej części, tworzyło mięsistą bryłę, która musiała ważyć dwadzieścia do dwudziestu pięciu tysięcy kilogramów. Niestała barwa, zmieniająca się z niezmierną prędkością w miarę podrażnienia zwierza, przechodziła kolejno z szaro-sinej w brunatno-różową.

Co tak drażniło tego mięczaka? Zapewne obecność „Nautilusa”, straszniejszego niż on – przeciw któremu ssące jego ramiona i szczęki były całkiem bezsilne. A jednak, cóż to za potwory te mątwy, jak silnym życiem obdarzył je Stwórca; jaka musi być moc ich ruchów, skoro mają aż trzy serca!

Przypadek postawił nas wobec owej kałamarnicy i nie chciałem stracić sposobności starannego zbadania tego okazu głowonoga. Przezwyciężyłem wstręt, jaki budził we mnie jego widok i wziąwszy ołówek, zacząłem go rysować.

– Może to ten sam, z którym borykał się „Alekton” – rzekł Conseil.

– Nie – zauważył Kanadyjczyk – bo ten jest cały a tamten stracił ogon.

– To by nic nie znaczyło – odpowiedziałem. – Ramiona i ogon tych zwierząt odtwarzają się przez narastanie; a od siedmiu lat ogon kałamarnicy Bouguera miał dosyć czasu, aby odrosnąć.

– Zresztą – odezwał się Ned – jeżeli to nie ten, to może który z tamtych.

W rzeczy samej inne mątwy zjawiły się przy szybie z prawego boku. Ciągnęły za „Nautilusem” i słyszałem zgrzyt ich dziobów o żelazne pudło. Mieliśmy ich aż nadto.

Nie przestawałem rysować. Potwory te zachowały w naszych wodach tak jednostajną postawę, że mógłbym je skopiować w skróceniu na szybie. Zresztą posuwaliśmy się z umiarkowaną szybkością.

Nagle „Nautilus” stanął. Raptowne uderzenie wstrząsnęło całym jego szkieletem.

– Musieliśmy o coś uderzyć! – zawołałem.

– W każdym razie – odrzekł Kanadyjczyk – nie ugrzęźliśmy, bo czuję kołysanie.

„Nautilus” w istocie kołysał się, lecz nie posuwał. Ramiona jego śruby nie biły o fale. Po chwili wszedł kapitan Nemo ze swym porucznikiem.

Nie widziałem go już od dawna. Wydawał się bardzo ponury. Nie przemówiwszy do nas, nie widząc nas może, poszedł do szyby i powiedział coś porucznikowi.

Porucznik wyszedł. Wkrótce zamknęły się klapy; pułap zajaśniał. Zbliżyłem się do kapitana.

– Ciekawa kolekcja mątw – rzekłem swobodnym tonem amatora stojącego przed szklaną ścianą akwarium.

– W istocie, panie przyrodniku – odparł – zaraz też weźmiemy się z nimi za bary.

Spojrzałem na kapitana, sądziłem, żem go nie zrozumiał.

– Za bary? – powtórzyłem.

– Tak, panie. Śruba stanęła. Myślę, że rogowe szczęki jednej z tych kałamarnic uwięzły w śmigach śruby, co nam przeszkadza płynąć.

– I cóż pan zamierza uczynić?

– Wznieść się na powierzchnię wody i wymordować to całe robactwo.

– Niełatwe przedsięwzięcie!

– W rzeczy samej. Kule elektryczne bezsilne są wobec tych miękkich ciał, w których nie znajdują dostatecznego oporu do wybuchu. Ale uderzymy na nie siekierami.

– I oszczepem, panie – rzekł Kanadyjczyk – jeśli pan nie odrzucisz mojej pomocy.

– Przyjmuję ją, mości Land.

– Będziemy ci towarzyszyli – rzekłem i postępując za kapitanem Nemo, zwróciliśmy się ku głównym schodom.

Tam z dziesiątek ludzi uzbrojonych w okrętowe siekiery stał gotów do walki. Conseil i ja wzięliśmy siekiery; Ned Land chwycił za oszczep.

„Nautilus” znajdował się wówczas na powierzchni fali. Jeden z marynarzy, stojąc na ostatnich stopniach, odkręcił śruby od klapy. Ale zaledwie mutry zostały zdjęte, klapa podniosła się z niezmierną gwałtownością, oczywiście pociągnięta bańkami macki mątwy.

Natychmiast jedno z tych długich ramion wślizgnęło się jak wąż do otworu, a dwadzieścia innych zatrzepotało w górze. Cięciem siekiery kapitan Nemo odrąbał ową straszliwą mackę, która wijąc się, stoczyła się po stopniach.

Ale w chwili, gdy tłocząc się jedni na drugich, zdążaliśmy na platformę, dwa drugie ramiona, mignąwszy w powietrzu, powaliły stojącego przed kapitanem Nemo majtka i z nieprzepartą siłą porwały go do góry.

Kapitan z okrzykiem zgrozy rzucił się na platformę. Poskoczyliśmy tuż za nim.

Co za okropna scena! Nieszczęsny pochwycony macką i przylgnięty do jej baniek kołysał się w powietrzu za wolą tej ogromnej trąby. Chrapał, dusił, wołał: „Ratunku!”. Wyrazy te wymówione po francusku wprawiły mnie w głębokie osłupienie! Miałem więc na statku rodaka, może kilku…

Ach! To rozdzierające wołanie! Będę je słyszał przez całe życie.

Nieszczęśliwy był zgubiony. Cóż mogło wyzwolić go z tego silnego uścisku. Jednakże kapitan Nemo rzucił się na mątwę i cięciem siekiery odrąbał jeszcze jedno ramię. Porucznik walczył zaciekle przeciw potworom pełzającym po bokach „Nautilusa”. Załoga sypała razami siekier. Kanadyjczyk, Conseil i ja wtłaczaliśmy żelaza w te mięsiste bryły. Silna woń piżma przenikała powietrze. Było to okropne.

Przez chwilę myślałem, że nieszczęsny oplątany przez mątwę zostanie oswobodzony od potężnych jej ssawek. Z ośmiu ramion siedem już było odciętych. Ostatnie, wstrząsając ofiarą jak piórkiem, wiło się w powietrzu. Lecz w chwili, gdy kapitan Nemo i porucznik rzucili się na nie, zwierzę wypuściło słup czarniawej cieczy wydzielającej się z worka umieszczonego w brzuchu. Byliśmy przez nią oślepieni; a gdy rozwiała się ta chmura, kałamarnica już znikła, z nią zaś i nieszczęśliwy mój rodak.

Z jakąż wściekłością rzuciliśmy się wówczas na potwory! Byliśmy jak opętani. Dziesięć do dwunastu mątw wdarło się na platformę i boki „Nautilusa”. Zataczaliśmy się w zamieszaniu wśród tych przeciętych kadłubów wężowych, podskakujących w falach krwi i czarnego atramentu. Zdawało się, że owe lepkie macki odrastały jak głowy hydry. Oszczep Neda Landa, tonąc za każdym zamachem w niebieskich oczach kałamarnic, wyłupiał je. Ale odważny mój towarzysz powalony został nagle mackami potwora, przed którym nie zdołał się uchylić.

Omal że mi serce nie pękło ze wzruszenia i zgrozy! Straszny dziób kałamarnicy rozwarł się nad Nedem Landem. Nieszczęśliwy miał być przecięty na dwoje. Skoczyłem mu na ratunek, ale kapitan Nemo mnie wyprzedził. Siekiera jego zniknęła pomiędzy dwiema ogromnymi szczękami, a Kanadyjczyk cudownie ocalony zerwał się i zanurzył swój oszczep w potrójnym sercu mątwy.

– Należało mi się panu odpłacić – rzekł kapitan Nemo do Kanadyjczyka.

Ned skłonił się i nic nie odpowiedział.

Walka trwała przez kwadrans. Pokonane, porąbane, pozabijane potwory ustąpiły nam wreszcie z placu i znikły pod wodą.

Kapitan Nemo zbroczony krwią, stojąc nieruchomo przy latarni statku, spoglądał na morze, które pochłonęło mu jednego z towarzyszów, i grube łzy spływały mu z oczu.

202manaty – ssaki wodne, należące do rzędu syren; osiągają do 4 metrów długości, a ich płetwy zakończone są szczątkowymi kopytkami. [przypis edytorski]
203wiecież – konstrukcja z partykułą -że (skróconą do -ż); znaczenie: czy wiecie. [przypis edytorski]
204szumowiska – dziś: szumowiny. [przypis edytorski]
205atoli (daw.) – jednakże. [przypis edytorski]
206rychlej – szybciej. [przypis edytorski]
207mugil – inaczej cefal; ryba morska. [przypis edytorski]
208półtrzecia (daw.) – dwa i pół. [przypis edytorski]
209Wyspy Lukajskie – Wyspy Bahama. [przypis redakcyjny]