Za darmo

Z dziennika starego dziada

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

14 czerwca. Awanturę miałem formalną. Gdym ze mszy szedł, patrzę, psisko się wlecze, skowycząc, nogę za sobą wlecze, czy przebitą, czy złamaną. A chudy był! Począłem go wołać i – wabić. Stanął, potem zbliżył się do mnie. Powoli, powoli dał się podprowadzić do domu. Nie darmo się dawniej myśliwym było i ze psy miało do czynienia. Obwiązałem mu nogę szmatą i nakarmiłem. Psisko się ani już chce ruszyć ode mnie. Kłopot – gospodarz w kamienicy psów nie znosi; porzucić nieboraka z tą nogą! Nie wiedzieć, co począć! Zaprowadziłem go do przekupki i zapłaciłem, żeby mu przy sobie zostać dozwoliła. Psisko, jakby zrozumiało, położyło się u budy. Jutro się przyjdę o niego dowiedzieć.

15 czerwca. Pies będzie zdrów, nogę miał nie złamaną, ale stłuczoną mocno, wyliże się. Gdym przyszedł się dowiedzieć, poznał mnie zaraz i ogonem zaczął merdać. Czy go pan porzucił, czy się zabłąkał?? czy go jakiś przypadek spotkał? Nakarmiłem go, i baba mi przyrzekła, że mu da leżeć przy sobie.

Sulzer zdał mi się dziś trochę jakby napiłym. Nie jestem pewnym – miałżeby nałóg?? I to być może.

A zaraz go potępiać! Boże miłosierny, człowiek, co żadnej w życiu pociechy nie ma, że z desperacyi szuka w kieliszku chwilowego szczęścia błysku, siły do życia? Gdy wielcy i potężni panowie piją, to nic, a gdy biedne człeczysko sobie podchmieli, zaraz nań kamieniem ciskają.

16 czerwca. Pies, wylizawszy się – uciekł. Ani mu się dziwuję, musiał dawnego pana odszukać. To i lepiej. Przekupka, która się do niego przywiązała, strasznie narzeka na psią niewdzięczność – a dawny jego pan takżeby miał do tego prawo, gdyby, mogąc doń powrócić, zaniedbał.

17 czerwca. Dzień szczęśliwy – dzień prawdziwie do zanotowania. Tegom się nigdy w życiu nie spodziewał. Idąc Miodową ulicą, naprzeciwko Sądu apelacyjnego, patrzę, stoi ktoś, taratatka czarna, na szyi chustka po naszemu, po wojskowemu, wąs szpakowaty do góry, przysiądz, że Posiłowski. Ale skądby się on tu wziął? Stanąłem, ten się też gapi na mnie i powoli podchodzi. Jam nie śmiał, i on też, zaczepić, mierzyliśmy się oczyma długo. Wreszcie przystąpiłem: – Posiłowski. A ten, jak mi się nie rzuci na szyję!

Służyliśmy w jednym pułku, leżeli w jednym lazarecie, odbyliśmy wspólną niewolę – razemśmy się pojedynkowali o głupstwo…. Dopieroż się posypały pytania; zaszliśmy pod „Szczupaka”. Nieboraka sprawa tu zapędziła, ma folwarczek pod Garwolinem. Żonaty, ma dwoje dzieci, ale się już o szpakowatych włosach ożenił. Ponieważ tego dnia nie miał już nic do atentowania, zaprosiłem go na obiad do Holkiewiczów, zapowiadając, że występować nie myślę, on też gęby popsutej mieć nie powinien….

Tośmy się nagadali, ażem odżył. Z obiadu poprowadziłem go do Kasi, na kawę, wieczorem wreszcie do mnie, bo końca rozmowie nie było.

Zestarzał się poczciwy Krzysztof! Powiada, że mu się stare rany czuć dają. Mój miły Boże, ma familię, dom, dzieci, tyle rzeczy do kochania, a na dolę się skarży. Musiałem mu powiedzieć – nie obrażaj Pana Boga – a ja?

Ten-by się był gotów mieniać na moje sieroctwo! Jak tu człowiekowi dogodzić? Przyznałmi się, że żona sekutnica, że ją wziął dla tego folwarczku. Ale chociażby i tak było, przecie dwoje dzieci ma! Toć to skarb! toć to złoto! toć to łaska Boża! At!

Zaprasza mnie do siebie. Pojechałbym, albo i poszedł, ale po co? Napatrzę się cudzego gniazda, to mi w mojej dziurze tęskniej potem będzie.

18 czerwca. Nie odstępuję na krok Posiłowskiego, opowiadamy sobie nasze stare historye i radziśmy z siebie – radzi! Z tego, co mi wyśpiewał, widzę, że dostatków wielkich nie ma, ale mu chleba nie brak. Czegóż chcieć?? I ten kwaśny! Po obiedzie, gdyśmy do Kasi szli, znalazł się Sulzer, którego parę dni nie było. Cięliśmy gawędę we trzech i maryasza do puli. Spędziłem czas do wieczora jak nie można weselej. Posiłowski sprawę swą skończył – i jutro do domu. Szkoda mi go, ale dobra psu i mucha! Parę dni spędziłem wesoło, za co Panu Bogu niech będą dzięki.

19 czerwca. Odprowadziwszy trochę Posiłowskiego, powracałem do domu, gdy – patrzę, wlecze się przede mną, nakuliwając, chłopię, jakby Czupurny. Ja go łap za ramię.

– A tuś mi!

Zląkł się i chciał uciekać, alem go schwycił mocno.

Czy myślał, że go będę bił – bo jak mi się rozbeczał!! Ledwie go uspokoiłem, żeć mu złego nie zrobię nic, a chcę wiedzieć tylko, dlaczego uciekł.

– Nie można było wytrzymać – rzekł z płaczem – codzień jedno a jedno, i jegomość kroku nie dał zrobić za drzwi. Nogi pozaklękały od siedzenia. A tu zamiataj podwórze, zamiataj sień, zamiataj schody, a noś wodę, a wywóź śmiecie…. I taką strawę dawali, że i piesby nie jadł.

Reflektowałem go, dając mu nauki moralne, ale mało to do niego przystawało; wystawiłem mu całą przyszłość, gdy łobuzować tak będzie. Wysłuchał, to prawda, ale, jak potem pięty zadarł, gdym go puścił! Nauczyłem go tylko, gdzie mnie może spotkać, uchowaj Boże, wielkiego jakiego wypadku! bobym rad pomógł.

23 czerwca. Dawnom nic w dzienniku nie zapisywał, ale bo nie było co, życie nader jednostajne, trudno wymagać, aby dla mnie Opatrzność siurpryzy wymyślała. Sulzer pozawczoraj pożyczył znowu dwa dukaty, nie mogłem odmówić, uważałem, że wczoraj był nietrzeźwy znowu. Biedaczysko – nie chcę mu nic mówić – każdy ma swą słabość.

Byłbym istotnie niewdzięcznym, skarżąc się na Opatrzność, bo dziś mi usłużyła tem, czego dawno pragnąłem. Nigdy się nikomu nabijać nie mam zwyczaju. Idąc Saskim ogrodem, spotykam senatora. Anim myślał się z nim witać, gdy podszedł sam do mnie i zagadnął mnie po imieniu. Dosyć, że poznał.

Musiałem mu się spowiadać z tego, co cię ze mną działo i dzieje, z wesołą twarzą, aby nie myślał, Boże odpuść, że potrzebuję czego. Stał mi na pamięci ów chłopak.

Przyznam się, żem filut, bo, gdy mi zaproponował, zapewne nie mając co robić, abyśmy w kątku na ławie usiedli, i wyzwał mnie na opowiadanieo życiu mojem, tak poprowadziłem żartobliwą historyę moich dni samotnych, żem o Czupurnego zaczepił i imię jego matki napomknął. Bóg widzi, nie dlatego, abym mu chciał przykrość uczynić, ale dla Józka. Najmniejszej rzeczy nie dał po sobie poznać, śmiał się, nie spytał więcej, słuchał roztargniony, a gdy się jakaś pani ukazała zdala w ulicy, pożegnał mnie prędko i odszedł ku niej.

Niepodobieństwem jest, aby to na nim wrażenia nie uczyniło, ale człowiek wielkiego świata umie nic nie okazać po sobie. Postarzał mocno, a czy to jakie rendez-vous10 w ogrodzie miał?? Natura widać się nie zmieniła.

Nie prosił mnie wcale, abym go odwiedził, z czego teżbym się wymówił, bo to dom nie dla mnie.

25 czerwca. Byłem u moich gospodarstwa na kawie znowu. Gadu, gadu, niepotrzebnie może wygadałem się im, że mam kapitalik u Potockich, na pięć prowizyi umieszczony. Kupiec dowodzi, że, gdybym go w mieście starał się ulokować, miałbym ośm do dziesięciu łatwo i żyćbym mógł daleko wygodniej. On sam, jak powiada, chcąc handel swój rozszerzyć, wziąłby kapitał na ośm.

Zapewne, nie od rzeczyby to było! nie od rzeczy! Człowiek, zda się, stateczny, dwie kamienice ma – handel duży. Zabiegliwy….

Tak mi to wbił w głowę, że ciągle z tem chodzę; trzy procenty więcej nie jest bagatelą, możnaby i samemu żyć i nieraz się z kim obficiej podzielić.

Sulzer pije – bardzo to niedobrze; żal mi go – ale na to niema rady!!

29 czerwca. Szczególne mam łaski u gospodarza. Prosili mnie na gospodarski obiadek. Był barszcz i flaki, jakich już nie pamiętam, kiedy jadłem. Butelkę wina postawił węgierskiego, którąśmy wysączyli do dna i poprzyjaźniliśmy się bardzo. Serdeczny człek.

Zagadnął mnie o kapitalik, naciskając trochę, abym się zdecydował. Radbym mu usłużył, zwłaszcza, że to z korzyścią jest i dla mnie, a znowu nie radbym okazać jakiejś nieufności Potockim, którzy mi zawsze w terminie regularnie prowizyę płacili.

1 lipca. Wypowiedziałem tedy mój kapitalik, bo trudno być nieużytym dla ludzi i na własną też korzyść, tak oczywistą, obojętnym. – Plenipotent, człek jakiś bardzo, bardzo poważny, nie rzekł mi nic, tylko, gdym mu racyę przełożył, powiedział, że należy być ostrożnym, bo, kto na wielkie prowizye poluje, ryzykuje często sam kapitał. Ale przecież mój gospodarz i stateczny i majętny – żadnego niema niebezpieczeństwa.

Uczyniwszy mi tę uwagę, przyrzekł wypłatę bez trudności. Chwała Bogu, że się gospodarzowi wygodzi; ucieszył się bardzo, gdym mu oznajmił o tem. Ja też się raduję, bo i Sulzerowi się czasem co wetknie i Czupurnemu grosz jaki, no – i innym. Trybu życia postanowiłem nie zmieniać. Po co mi wygódki, żyło się tak czas niemały, i dobrze było, nie potrzebuję ani lepiej, ani inaczej. Ale satysfakcyę mieć będę! satysfakcyę!!

2 lipca. Przychodzę do Kasi dziś, a ta mi powiada, że chłopak jakiś trzy razy przybiegał, dowiadując się do mnie od Sulzera, który leży chory przy ulicy Wałowej, żebym do niego szedł co prędzej.

Przeląkłem się mocno, tak, że, kawy nie tykając, pobiegłem pod numer wskazany, trzecie piętro. Znalazłem go w nędznem mieszkaniu; jakaś średniego wieku baba brudna koło niego, lamentując, chodziła. – Biedny człek, drugi już dzień grosza w domu nie miał, a gorączka go jakaś trawi. Dałem najprzód zasiłek, a sam poszedłem do znajomego mi doktora Zeilera, żeby radził. Szczęście, że go zastałem, ale podobno ratunek za późny. Zeiler powiada, że się zniszczył nadużyciem trunku, i jakoś nazwał chorobę, nie obiecując nic dobrego. Jutro raniuteńko muszę iść i siedzieć przy nim. Nie mam też nic lepszego do roboty. Z zapasu wziąłem już dukatów pięć, bo na co mnie go tyle, gdy tu człek w niedostatku!

 

3 lipca. Źle jest z Sulzerem, dogorywa – nie chciał, abym przy nim nocował – baba szlocha – przynajmniej mu rosołu zgotowała dobrego, ale nie może jeść. Podejrzywam ją, że mu wódkę nosi, a Zeiler zakazał pod karą śmierci.

5 lipca. Zmarł biedaczysko Sulzer dnia wczorajszego, no i nie było go za co pochować. Musiałem pójść do zapasu znowu, na chwałę Bożą! Ot, dobrze, że się to miało i mogło spełnić obowiązek. Bądź co bądź, braknąć mi będzie tego człowieka. Dobry był, roztropny był, drugim doskonałe radził, – a no, słabość ludzka, nałóg!! Niech odpoczywa w pokoju.

W kawiarni u Kasi, długo się za nim oglądać będziemy, bo i miał co powiedzieć i umiał gadać. Bawił wszystkich – szkoda człeka.

10 lipca. Zjawił się Posiłowski znowu, podobno ma syna do szkół oddać i szuka mu kwatery; a na mnie zdaje nad nim opiekę. Prawdziwe szczęście, bo dzieci lubię i będę miał przyjemne zajęcie. Zapowiada, że chłopak żwawy, jak żywe srebro, tem lepiej, mazgajów nie znoszę.

Zaprosił mnie na śniadanie, aleśmy siedzieli do wieczora na niem, nie mogąc się nagadać. Poczciwości człek. Wieczorem jam go poprowadził do Kasi, bo lubi czasem w bilard zagrać, i tak się do nocy przebawiło.

Niezmiernie mnie ucieszyło, żem mu kilku dukatami mógł wygodzić. Wybrał się z domu trochę nieopatrznie, a Warszawa kosztuje – hu! ho!

11 lipca. Odprowadziłem za rogatki poczciwego Posiłowskiego, ale mi się było z nim ciężko rozstać. Zaprasza mnie na gwałt do Sroczyna, do siebie, na dni parę. Dlaczegoż nie? Czas już trochę gorący, ale rankami i wieczorami idzie się z przyjemnością. Pójdę pieszo, nie mam co robić, to się rozruszam, i służyć mi będzie po miejskiej sedenteryi. Czemu nie?

1 sierpnia. (Z powrotem ze Sroczyna). Nie taję tego, iż z przyjemnością wdrapałem się na moje trzecie piętro i wróciłem do moich penatów i myszy. Nie puszczał mnie poczciwy przyjaciel ze Sroczyna, alem dłużej siedzieć i nie mógł i nie chciał.

Posiłowska, zacna, miła i wcale jeszcze niczego kobiecina, znacznie młodsza od męża, ma tę przywarę, że zgryźliwa jest trochę i gderać lubi. Ale któż bez ale?

Dostawało się tedy i przyjacielowi, za com w rączkę, niezbyt białą i nie zawsze czystą (przy gospodarstwie inaczej być nie może) – całował. Posiłowskiemu głowę myła dobrze, ale to go utrzymuje w emocyi i nie daje mu zestarzeć, sprawia, że nad sobą czuwa i jest mu zbawieniem. Przytem ma ten zły zwyczaj, że ząb za ząb się spiera, i to ją rozjątrza.

Dzieci nieładne i trochę rozpieszczone przez matkę. Ten, co pod moją opiekę ma iść, wisus, nie przeczę, ale w szkołach mu rogów przytrą.

Użyłem świeżego wiejskiego powietrza do syta. Stół był gospodarski, niewykwintny, skromny, ale się z głodu nie marło. Widząc, jak jejmość oszczędną jest, środy i piątki suszyłem, co mi na zdrowie poszło i czuję się rzeźwym, jak nigdy. Śniadania też wolałem nie jadać.

Prawdziwie powiadam, że dla starych ludzi to niema, jak takie życie skromne. Dali mi wyśmienite pomieszczenie w lamusie, gdzie, prawda, światła i tytuniu wprowadzać się nie godziło – ale po co mi było w lecie światło i nocą tytuń. Świeże siano pachniało tak aromatycznie! Bez szczurówbym się był obszedł, które nocą dokazywały, mało jednak mi przeszkadzały, i kij stawiłem zawsze, którym bylem zastukał, zaraz się to wszystko po norach rozbiegało.

A nagadaliśmy się i przegadali – co dusza pragnęła.

Gdym się po takiej długiej niebytności ukazał u Kasi – jakże mnie te poczciwe ludziska witały, małom się nie rozpłakał.

Tylko Sulzera na jego miejscu zwykłem przy stoliku nie było. Kawa mi się wydała doskonała, zadymiony pokoik tak wesołym i miłym, jak rzadko; wszystkie twarze mi się śmiały, a pytań było bez końca. Nie zapomniałem o małych prezencikach ze wsi.

Ta Kasia, choć się na nią służące skarżą, że je strasznie trzepie, ale w gruncie, najlepsza kobieta. Dziewczętaby się porozpuszczały, to dla ich dobra. A i tak, ta Marysia, taka śliczna dziewczyna, jak malina, padła ofiarą. Gdyby ich ostro nie trzymała, byłoby gorzej jeszcze….

Nikt jednak nie witał mnie serdeczniej, nad moich gospodarstwa oboje. I on, i ona, gdy mnie zobaczyli, chwycili zaraz do siebie, utraktowali i ugościli.

W mojem mieszkaniu faworyty sobie trochę pozwalały. Pomimo, że tam dziewczyna okna otwierała, przewietrzała, naglądała codzień, myszy gospodarowały. Jedna kamizelka wniwecz pogryziona. Stara już była, ale co tam w niej smacznego znalazły, pojąć nie mogę. Fantazya! aby zębięta nie próżnowały.

Kota burego nie widać na dachu; jeżeli dla niego godzina sprawiedliwości wybiła – cieszyć się będę. Tyran był. Ile ma młodych wróbli na sumieniu, nie zliczyć. A wszystkie chwycone zdradą. Trzeba go widzieć, gdy się skrada – rzekłbyś, żestoi w miejscu, posuwa się, jak igła zegaru, nieznacznie, nagle skok – i już chrupie.

Często mnie tak zirytował.

3 sierpnia. Na przechadzce pod świętym Aleksandrem nawinął mi się Czupurny. Byłbym go nie poznał, wystrojony, włosy uczesane, prawie ładny – roznosi gazety! Od piasku do gazet, w jaki sposób szczęśliwy awansował, nie umiał, czy nie chciał mi powiedzieć! Dosyć, że na eleganta wyszedł, buty całe, czapka na bakier, teczka na pasku, a mina – daj go katu. Sam mi się zaprezentował, śmiejąc i skacząc. Ucieszyłem się, jest na dobrej drodze; uznaje już pożyteczność alfabetu i dobrodziejstwa sylabizowania. W kieszeni pobrzękiwał trzygroszniakami. Ciekawym, do czego to go doprowadzi – Opatrzność czuwa. Dałem i ja mu dwuzłotówkę, bo mi się jego raźność podobała.

10rendez-vous – spotkanie, schadzka (franc.). [przypis autorski]