Za darmo

W oknie

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– To zależy od… rodziny – odezwałem się. Wy, co ją znacie, powinnibyście choć inne zajęcie znaleźć dla sieroty, która się niewdzięczną igiełką zamęcza, ledwie mogąc pewnie na kawałek chleba zarobić.

– I to trudno – odparł doktór. – Dumna jest, a przytem…

Machnął ręką, ale z miny tej i z ruchu odgadnąć nie umiałem, co miał na myśli.

Po krótkim przestanku, stary szepnął niewyraźnie:

– Nie będzie się męczyć długo!

Pożegnał mnie i poszedł.

Przypomniałem sobie wychudzoną twarz, zapadłe oczy, ręce białe, które zdala nawet wydawały się jakby wyschłemi.

Wiosna nie odżywiła biednej. W miarę, jak się wzmagało gorąco, uważałem, że częściej opadały jej ręce bezwładnie. Dłużej siadywała zadumana, chusteczką ocierała twarz, ciągle okrywającą się potem. Wydawała mi się chorą i osłabioną.

Za pierwszem spotkaniem z doktorem, doniosłem mu o swojem spostrzeżeniu.

– Jutro muszę u niej być – odparł mi krótko i zanotował sobie w książeczce.

Jakoż nazajutrz, czatując, pochwyciłem go, gdy wychodził z przeciwka, i zaciągnąłem na spoczynek do mnie.

– Jakżeście ją znaleźli? – zapytałem.

Nie odpowiadając mi, doktór począł chodzić po pokoju krzywiąc się. Odwrócił się potem ku mnie.

– A cóż? – rzekł – jest źle, ale ja na to nic nie poradzę. Gdyby była wielką panią i miała ochotę do życia – czasby jeszcze może ocalił ją i przedłużył… egzystencyę. Gdym się jej dziś począł rozpytywać o zdrowie, uśmiechnęła mi się smutnie.

– Jestem wistocie chora, słabnę, wieczorami mam gorączkę, w nocy się ona wzmaga – ale – tem lepiej, krócej się męczyć będę. Żyć nie mam ochoty.

Starałem się jej dowieść, że utrzymanie życia jest obowiązkiem.

– Tak – rzekła spokojnie, gdy człowiek jest na coś światu potrzebny, ale istota, jak ja, będąca sobie ciężarem, a drugim zawadą – po co ma żyć? Nie mam już na świecie nikogo, a dla mnie spocząć, zasnąć na wieki – będzie największem szczęściem. Nie próbujcie mnie leczyć – dodała – naprzód dlatego, że leczenie się z mojem życiem nie da pogodzić, powtóre, że – mnie tem nie uczynicie przysługi.

Chciałem ją przekonać, że powinna była przyjąć od krewnych pomieszczenie na wsi, gdzieby odżyć mogła.

– A! nie! nie! – zawołała – wolę tu sobie umrzeć spokojnie, nie widziana, niż tam być ludziom widowiskiem wstrętliwem. Wyjść z tego położenia, w jakiem pozostaję, najusilniejszą pracą niepodobna – dodała. – Zarabiam tyle, aby z głodu nie umrzeć i zostawić na pogrzeb…

– Na tem się rozmowa skończyła – dodał doktór. Nie widzę sposobu wyrwania jej – nieuchronnej śmierci. Może pociągnąć tak rok, półtora – ale, jeżeli nie zmieni myśli, nie zapragnie sama uratować się, nie pokocha życia…

Nie mówiliśmy więcej, bo nam przeszkodzono. Opowiadanie lekarza uczyniło na mnie tak bolesne wrażenie, żem długo potem na okno w poddaszu nie spoglądał.

Jesienią już, podniósłszy oczy przypadkiem, w oknie ujrzałem naprzód profil znajomy dziewczęcia, a naprzeciw niego nową twarz męską… młodego człowieka, bladego, jak ona, smutnie się w nią wpatrującego. Rysy twarzy miał sympatyczne.

Ciekawość, obudzona tem we mnie, zatrzymała dłużej w oknie, chciałem widzieć niespodzianego gościa tego, gdy z domu będzie wychodził, i odgadnąć stosunek, jaki mógł łączyć tę niedawno rozpaczającą istotę z tym kimś – jej obcym.

W dobre pół godziny dopiero znikła twarz mężczyzny w oknie, a ukazała się we drzwiach domu. Nieznajomy ubrany był ubogo, ale czysto… cała postać zwiastowała w nim wykształcenie i wyszlachetnioną naturę.

Nie miał lat trzydziestu… Wyszedł powoli upojony i zadumany z tego domu, niepewien, gdzie się zwróci; postał trochę w progu i zwolna pociągnął ku miastu.

Z okna dziewczę wyjrzało za nim i znikło.

Miałaż to być opatrznościowa do życia zachęta?

Następnych dni kilka nie zjawił mi się ów gość, a dziewczę siedziało przy krosienkach. Zdala twarz zdawała się nie tak bladą i jakby leciuchnym okraszoną rumieńcem.

Wstąpiłaż w nią nadzieja?

W sobotę następną wieczór był piękny i pogodny, młody gość zjawił się u drzwi. W kwadrans potem razem z nim wyszło dziewczę. Zblizka je zobaczywszy, przekonałem się, że ów rumieniec i odrodzenie zrozpaczonej było złudzeniem. Twarz wprawdzie idealnego nabrała wdzięku, ale piętno śmierci już na niej było wyryte.

Szła nadzwyczaj powoli, z widocznym wysiłkiem, niekiedy rękę przykładając do piersi i stając, aby odetchnąć. Naówczas towarzysz jej zatrzymywał się także, zwalniał kroku, pochylał się troskliwie, i szli znowu dalej.

Kawałek ulicy, który z okna mojego widać było, przeszli tak wolnym krokiem, iż długo mogłem się im przypatrywać. Mężczyzna był nadzwyczaj zajęty swą towarzyszką, ona też niby udawała ożywioną i wesołą. Znikli mi z oczów.

Doktór, z którym co kilka dni się zawsze prawie gdzieś spotkałem, gdym go zapytał o sierotę, smutnie się uśmiechnął.

– Gorzej jest – rzekł krótko.

Inne książki tego autora