Za darmo

Upiór

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Pisnąć zaś niepodobna było o tem, bo delikatność nie pozwalała.

Choć młody i niewiele dbający o pieniądze, gryzłem się tem. Bierzcie to sobie, jako chcecie; ale wyznam otwarcie, choć może nie umiałem, jak drudzy, robić majątku, tracić zrobiony uważałem za grzech. Niech sobie mówią inni, że grosz głupia rzecz, że się to do niego przywiązywać nie trzeba; ja trzymam inaczej. Majętność po rodzicach, co to jest? Ich praca, oszczędność, ich pot krwawy, noce bezsenne, jest to rzecz, powstała z niczego, a dająca, o ile co na świecie pewnego, niezależność, zapewniająca wychowanie dzieci, wykształcenie ich, wprowadzenie na świat, na ostatek możność czynienia dobrego. Mamy może prawo nie zbierać i nie zapracowywać, jak się komu podoba, a tracić nie mamy prawa, kto traci, winien jest wobec społeczeństwa, rodziny, przeszłości i przyszłości. Wolno pewnie złożyć w ofierze wszystko, co się ma, na cele szlachetne, ofiara marnotrawstwem nie jest; strwonić się nie godzi.

Strwonić na dogodzenie fantazyom, zachciankom, pysze, namiętności jest świętokradztwem, jakby kto z ołtarza i w błoto rzucił.

Więc, widząc moją ojcowiznę, zagrożoną rozpłynięciem mi się w rękach przez nieudolność moją, bolałem, tłómaczyłem to sobie tylko ofiarą. Dzierżawa, stosunkowo do funduszów, jakie mi brat zachował, była duża i łatwo się mogło stać, że jaka część trzecia jej mogła zniknąć. Stracić niezmiernie łatwo, dorobić się lub odrobić jak trudno, wie tylko ten, co był zmuszony ciułać po groszu.

Co było robić! Cierpieć i milczeć.

Humor mi się popsuł z tego, a i kwaśnej a posępnej miny pokazać się nie godziło. Do starościny przywiązałem się sercem całem i myślałem sobie, kiedy drudzy dla płochych miłostek tracą i cierpią, czemużbym ja dla macierzyńskiej miłości, którą mi Bóg zesłał, nie miał coś sakryfikować!

Nic się nie zmieniło w Zabłociu, trzeci rok już trwałem na tej osobliwszej służbie synowskiej, z którą ludzie się oswoili, wreszcie Baranowicze przestali się jej tak bardzo lękać, mniej o tem mówiono, jam się obył nieco z nią, ale ciężką mi była. Stałem się tu domowym zupełnie, poufałym, pilnując tylko, ażebym się z moją miłością dla Lorci nie wydał zbytnio i cugli jej nie puścił. Pani Sawicka, już widać zupełnie spokojna z tej strony, dawała nam swobodę, ufając mi.

W trzecim roku do starszej siostry trafił się pretendent, sąsiad pan Matkowski, chłopak średniego majątku, dosyć dobrze wychowany, niczego, roztropny, ale też nie odznaczający się niczem tak dalece, oprócz szalonej miłości dla mojej ładnej siostrzeniczki. Jak tylko się to wydało, że się stara, Sawicka, przyszła do mnie po radę, a starościna odwołała się też na mnie. Musiałem i w tem grać rolę wujaszka; pannę wyrozumieć, o pretendencie małą inkwizycyę przeprowadzić, a naostatek i Sawickiego, któremu zięć był za mało dostatni, na jego stronę nawrócić.

Zostaliśmy jednego dnia, gdy już po oświadczeniu i przyrzeczeniu około wyprawy panny się krzątano, ja i Lorcia w ganku sami jedni. Na stolikach pełno było gałganków, około których dziewczę chodziło z wielkim zajęciem.

– Dobrze to jest być młodszą siostrą – odezwałem się wesoło – pani teraz nabierzesz doświadczenia i około własnej wyprawy będziesz już doskonale wiedziała, jak chodzić.

Dziewczę spojrzało mi w oczy dziwnie i głową potrzęsło.

– Gdzie to tam jeszcze do mojej wyprawy – rzekła – ktoby się o mnie starał!

– Skądże takie zwątpienie? – spytałem.

– Wcale nie zwątpienie, albo mi to pilno! – odezwała się Lorcia – albo mi to tu źle, przy babci, matce i wujaszku.

Uśmiechnęła się z dygiem.

– Dziękuję za wujaszka – rzekłem – ale ten nie powinien wchodzić w rachunek, bo fałszywy, a wszystko, co fałszywe na świecie, musi kiedyś iść precz.

Lorcia głową potrząsała ciągle.

– Przestawszy być wujaszkiem, zniknę ze sceny i będę tylko przypomnieniem nudnem jakiegoś intruza.

– Pan się koniecznie domaga komplementu? – szepnęła.

– A! od tego niech mnie Pan Bóg uchowa! – przerwałem.

– Źle się wyraziłam – poprawiła się Lorcia – to, cobym powiedziała, inaczejby się nazwać powinno. Myśmy wiele panu winni.

– Ja państwu także i, obliczywszy się, byłbym w długu – odezwałem się.

– O nie! – przerwała Lorcia. – choć ja sobie jestem, jak mnie mama nazywa, dzieckiem, ale ja widzę wszystko i rozumiem. Powtarzam, myśmy panu wiele winni.

– Dług ten, gdyby nawet był, niezmiernie łatwy do zapłacenia – rzekłem – poczciwe słowo i dobre wspomnienie, a będzie kwita. Panna Lorcia jednak zmuszoną zostanie fałszywego wujaszka zapomnieć. Przyjedzie jakiś pan Matkowski, zakocha się, poprosi pięknie, zabierze i…

– Nie dam się wziąć – przerwała Lorcia – nie mam ochoty iść za mąż.

– Wszystkie panny tak mówią, dopóki jakiś Matkowski nie przyjedzie, który się podoba.

– Mnie się podobać trudno.

– Dlaczego? – spytałem.

– Wymagam wiele.

– Naprzykład?

Lorcia się trochę zamyśliła.

– Widzi pan – rzekła – choćby się we mnie kochał najśliczniejszy królewicz, jak w bajce, nie dałabym się wziąć na szalone przywiązanie bez próby, jak w bajce. Bajki są bardzo rozumne. Musiałby spełnić wprzódy czyn jakiś, któryby dowiódł charakteru, duszy, serca. Do nas przyjeżdżają kawalerowie wystrojeni, wyperfumowani, których znamy tylko z ich żargonu w salonie i z plotek, jakie o nich po sąsiedztwie chodzą. To za mało, jeśli się wiąże na całe życie.

Słuchałem z uwagą tych słów za poważnych dla młodej panienki.

– Wszystko to śliczne, rozumne, ale to jest teorya – rzekłem, śmiejąc się. – Gdy się młodzieniec podoba, natenczas próby niepotrzebne. Serce ma swe prawa, zaręczy za młodzieńca, porwie główkę i… kawaler od próby dyspensę dostanie.

– A! nie! nie! – zawołała Lorcia, zmilczała chwilę i szepnęła żywo: – W jednym tylko razie gotowam go uwolnić od próby, jeśli wujaszek zaręczy i da mi go z swojej ręki. Naówczas biorę z zawiązanemi oczyma.

– Ach! – zawołałem, chwytając jej rączkę i całując – bądź pani pewną, że z mojej ręki mieć go nie będziesz! nie wezmę na siebie odpowiedzialności.

Rozmowę przerwała nadbiegająca siostra; Lorcia mi spojrzała w oczy bardzo znacząco i dodała tak, żeby siostra nie słyszała:

– Albo od wujaszka mąż, lub nie idę wcale.

– Przygotujże się pani na stare panieństwo – szepnąłem – ja! nie mogę!

Była to może pierwsza nasza trochę większego znaczenia rozmowa, która później się przy różnych zręcznościach odzywała i powtarzała z odmianami i dalszymi ciągami.

W tym roku, choć się napozór w zdrowiu starościny nie zmieniło nic, wszyscyśmy dostrzegli, że słabła i zapominała się. Nie była chorą, ale jakby znużoną życiem, więcej czasu poświęcała modlitwie, mniej towarzystwu, mówiła o śmierci, jako o spoczynku, którego potrzebowała. Staraliśmy się ją rozerwać, chwilami się to udawało, potem wpadała w zamyślenie jakieś milczące, jakąś półsenność i godzinami siadywała wśród nas na krześle, nie mówiąc słowa. Zachowała całą swą przytomność, ale myślami zdawała się być gdzieśindziej, na drugim świecie. Zmiana w jej stanie była nieznaczna, powolna, stopniowa, tak, że myśmy ją mniej widzieli, niż obcy. Pierwszy uwagę moją i pani Sawickiej zwrócił na to kanonik. Zaprzeczaliśmy zrazu, potem i nas to uderzyło.

Starościna niepokoiła się teraz rozporządzeniem majętnościami. Był wprawdzie testament dawny, ale ten, po kilkakroć powtarzała, chciała przerobić koniecznie i odmienić. Unikałem o tem mowy, jak się łatwo dorozumieć.

Jednego ranka przyszła do mnie pani Sawicka, zastukała w okno i kazała iść do starościny. Że to się codziennie prawie trafiało, nie zdziwiłem się wcale i poszedłem.

Staruszka, na pół siedząc, pół leżąc w fotelu swym, drzemała z koronką w ręku.

– A! jak to dobrze, że przyszedłeś, mój Włodziu – poczęła głosem słabym – ja się już dawno, dawno z tobą o tem mówić wybierałam. Trzeba raz skończyć, będę spokojniejszą.

– O cóż to chodzi? – spytałem.

– Siadaj tu blizko przy mnie, bo ja mówić głośno nie mogę.

Siadłem wedle zwyczaju na nizkim stołeczku przy jej nogach.

– Czas bardzo, żebym ja tem, co mam, rozporządziła. Okoliczności, jak widzę, nie zmieniły się, i ty zawsze musisz się ukrywać pod pożyczonem imieniem, jakże ja tobie zostawię, co ci należy?

Krew mi do głowy palnęła.

– Ale ja nic nie chcę i nie potrzebuję – począłem.

Nie dając mi kończyć, staruszka rękę swą wychudłą położyła mi na ustach.

– Proszę tego nie mówić! – poczęła bardzo gorąco i żywo – ja tego słuchać nie mogę. Majątku w ziemi nie mogę zapisać, kiedy tak Bóg zrządził, że ty musisz być tym jakimś panem Sewerynem. Kapitału jest dosyć, chcę, żebyś go wziął, cały, siostrom się krzywda nie stanie, bo każda z nich tyleż weźmie w dobrach.

– O kapitałach tych cały świat wie – odezwałem się – ja w oczach świata obcym jestem, oddać je mnie byłoby mnie wydać, wskazać.

Staruszka załamała ręce.

– Proszę mamci – dodałem, całując jej kolana – kapitały te zapisać pani Sawickiej, ona będzie depozytorką i od niej ja już sobie odbiorę.

Spojrzała mi w oczy z powagą i smutkiem.

– Ale czy pewnie?

– Przecie mamcia zna dobrze panią Sawicką, inaczej to nie może być.

Pocałowałem ją w rękę i, unikając dalszej rozmowy, wstałem ze stołeczka, chcąc odejść.

– Więc tak ma być? – spytała drżącym głosem.

– Tak, bo inaczej być nie może.

– Niech będzie, jak chcesz, ja z Sawicką pomówię, a ty mi jutro każ sprowadzić rejenta. Czuję się jakoś słabą, senną, wiem, że koniec się mój zbliża.

O rozmaitych jeszcze legatach mówiła potem ze mną, nareszcie wyszedłem, jak z łaźni, wprost do pani Sawickiej, aby uprzedzić i przygotować. Zdaje się, że przeczuwała, o co chodziło. Przyjęła to, milcząc, a gdym dokończył, odezwała się:

– Pozwól mi pan powiedzieć dwa słowa: miałeś straty, robiłeś ofiarę…

– O tem ani pół słowa mówić nie pozwolę – rzekłem stanowczo i wyszedłem.

 

Gdy rejent przyjechał, uprosiłem panią Sawicką do pomocy staruszce, nie chcąc nawet być świadkiem spisywania rozporządzeń, wziąłem go tylko wcześnie na stronę i powiedziałem mu otwarcie, że, jeśliby starościna w jakikolwiek sposób miała o mnie wspomnieć w testamencie, aby się temu oparł, zaręczając, że nic nie przyjmę.

Prawnik przyjął to z pewnem zdziwieniem, biorąc może za skutek podrażnienia jakiegoś i obrazy; nie potrzebowałem się przed nim tłómaczyć, tylko jeszcze raz zapewniłem, że to jest nieodwołalne postanowienie moje. Był to dzień dla mnie przykry, ale w końcu się to przeżyło jakoś. Dano mi do przeczytania brulion, przekonałem się, iż kapitały przelane zostały na panią Sawicką, i uspokoiłem się.

Starościna też, uczyniwszy rozporządzenie, na parę dni odzyskała dawną żywość, a nawet pewien rodzaj wesołości. Lecz jakby ten wysiłek ją kosztował, uczuła się wkrótce osłabioną znowu i senną. Parę tygodni nie wychodziła już ze swojego pokoju, a ja prawie ciągle siedzieć musiałem przy niej. Gdy się zdrzemnęła na chwilę, otwierając oczy, pierwszem zawsze pytaniem jej było:

– Jest Włodzio?

Musiałem podawać wodę, usługiwać, bo od kogo innego nie przyjmowała chętnie. Osłabienie powiększało się, posłaliśmy po lekarza pod pozorem, że ogrodnik był chory. Przybył on, posiedział, pulsu nieznacznie popróbował i powiedział pani Sawickiej:

– Co pani chce? Życie się wyczerpało, staruszka gaśnie, jak lampa, co się wypaliła. Trzeba być przygotowanym do tego.

Z tem uchodzącem życiem, czasem się ożywiając nieco, krzepiona i podtrzymywana przepisanemi lekarstwami i pokarmami starościna jeszcze cały miesiąc przetrwała wśród nas. Zdawało się nawet pod koniec, że siły wracają. Był to ostatni błysk gasnącego światła.

Jednego wieczora, gdym przyszedł do drzemiącej, rozbudziła się, posłyszawszy mnie, kazała mi usiąść na stołeczku przy sobie, wzięła za rękę i poczęła mówić:

– Już mi czas! – wołają mnie tam! wołają! Bóg niech ci zapłaci za osłodzenie chwil życia ostatnich!

Pocałowała mnie w czoło.

– Byłeś dla mnie dobrem dzieckiem, nagrodzi ci to Opatrzność… a ja cię błogosławię.

Rozpłakała się mocno, weszła na to pani Sawicka.

– Chodź i ty tu, moja Leńciu, chodź, tobie też się należy moja wdzięczność i błogosławieństwo…

– Po co się mama tak rozrzewnia, to ją osłabia – zawołała, zbliżając się, Sawicka.

Starościna objęła ją rękoma za szyję, ale jakby wistocie uczucie gwałtowne ją wyczerpało, ręce opadły wkrótce, i starościna osunęła się na poręcz krzesła, jakby omdlona. Pobiegłem po wodę, córka poczęła ocierać skronie, ale biedna staruszka, tchnąwszy jeszcze parę razy, skończyła życie.

Rozruch się stał w domu niewypowiedziany, mnie serce się ścisnęło okrutnie, jakbym istotnie matkę utracił, wybiegłem, łkając, jak szalony. To była ostatnia scena tego dziwnego dramatu…

Nie będę opisywał wszystkiego, co potem nastąpiło; odbył się pogrzeb, ja wyjechałem do Rutek. Wynosząc się z Zabłocia ostatniego dnia po pożegnaniu urzędowem, gdym już miał wyruszyć stąd, w ganku spotkałem się z Lorcią. Nie wiem, czy przypadek ją tu sprowadził, czy znalazła się umyślnie, aby podać rękę. Oczy miała zaczerwienione. Zbliżyłem się, nie mówiąc słowa, wyciągnęła mi dłoń; spojrzeliśmy tylko na siebie, nie mogłem i ja powiedzieć nic, pocałowałem jej ręce obie, uciekłem.

Czułem, że mi należało wistocie uchodzić stąd, abym, upominając się o rękę Lorci, nie miał pozoru, jakobym nagrody żądał.

Nazajutrz z Rutek, gdzie mi tęskno było nie do wytrzymania, zmęczony, chory, zbiedzony, wyjechałem do brata. Gdy mnie przybywającego zobaczyli, prawie się przelękli, tak zmizerniałem. Droga się przyczyniła do tego może, alem zachorował obłożnie i dwa miesiące z łóżkam się nie ruszył.

Miałem mocne postanowienie zapomnienia wszystkiego, a nawet tej biednej Lorci. Ponieważ termin dzierżawy właśnie na świętego Jana wychodził, uprosiłem brata, aby pojechał ją zdać Baranowiczowi, na którego majątek ten przypadł.

Człowiek ów, choć się przecie o mojej bezinteresowności mógł przekonać, miał zawsze jeszcze ząb do mnie, a że oprócz tego w interesach był nieznośnym i drobnostkowym, mnóstwo narobił szykan, rachunków, pretensyi, i brat, chcąc to raz skończyć, opłacić się musiał grubo. Z tej tedy tak szczęśliwie wziętej dzierżawy wyszedłem, straciwszy połowę kapitału i kilka lat życia.