Za darmo

Tomko Prawdzic

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XV

Wyszli na powietrze, Tomko potrzebował nieco ochłonąć, a Baron rzeźwy i niezwalczony, brzęczał mu nad uchem.

– Cierpliwości! musimy przecie odkryć gdzieś prawdę choćby na lekcji filozofji. —

– Dajmy jej pokój na dziś, proszę. —

– No, to spróbujmy może matematyki; jej prawdy przynajmniej są nieporuszone, niezmienne, przepotężne.

– Ale w martwych liczbach możeż być cała prawda! jakaż by była zimna, sucha i biedna.

– Dodaj kochanku że caluteńka matematyka ogólnie wzięta, redukuje się do tej ogromnej prawdy jedynej, że

a=a.

Tyle kłopotu, żeby na ostatku dojść zachwycającej głębokością formuły

a=a.

– Jak to?

– Tak, kochanie moje. Condyllac i Szkoci mają w tem trochę słuszności. W istocie cała matematyka składa się na tę formułkę niepocieszającą, która niedaleko zaprowadzić może. Skutkiem biednego uorganizowania naszego, umysłu nie chwytamy od razu wszystkich rzeczy własności, ale ich dochodziemy powolnie, empirycznie, doświadczając, porównywając, pracując. Stosunek koła do promienia, stosunek kątów w trójkącie i do trójkąta, cóż to jeśli nie proste definicje tylko koła i trójkąta natury?

Stosunek różnych do siebie przedstawia coraz nowe dla definicji pole; przechodząc od linji do powierzchni, od powierzchni do bryły, stosunki te coraz się mnożą i komplikują. Z tąd definicje brył już idą daleko ciężej, z tąd teorja przecięć ostrokręgowych, musi się rozłożyć na niewyczerpaną prawie naukę. Samo dokładne wyliczenie linji w całej ich nieskończonej rozmaitości z poruszenia punktu wynikających, wyliczenie wszystkich możebnych powierzchni, wszelkich brył, już nie ma prawie końca. I tu prawda składa się z tysiąca drobnych cząstek; a najczęściej uwięźniesz w prawdkach, nim dojdziesz do prawdy. Matematyka więc, powtarzam, jest definicją; i definicją stosunków ilościowych.

– Matematyka, odparł Tomek, jakkolwiek umysł ludzki podnosi, zaostrza i wykształca, jest nauką ilości, zatem nauką z ciała wynikłą; a że ciało nie jest prawdą lub same przez się przynajmniej – nie jestem więc ciekawy i tej nauki.

– Kłaniam uniżenie, a dusza bez ciała?

– Dusza bez ciała może być, to pojmujemy, a ciało bez duszy?

– Ale to na naszym biednym światku?

– Tu? alboż to tu koniec?

Baron, zaśpiewał coś pod nosem niezrozumiałego i zakończył sobie po grecku:

Pożywieniem jest dla rozumnego rozumne.

A więc chodźmy się ogrzać gdzie pokarmem myśl i ruszajmy w dalszą pielgrzymkę —

– Nie – dziś, spoczniemy, rzekł Tomko, pójdę do domu, głowa mi się zawraca.

XVI

Nazajutrz Tomko siedział zadumany i zniechęcony, gdy Baron German, pochwycił go za rękaw sukni, wstrząsnął i odezwał się.

– Takiż przecie, musisz pójść posłuchać, co mówią in Alma Academia o twojej kochance?

– Odpadła mnie ochota.

– Ale pójdziesz; posłyszymy na jednym korytarzu dwie przynajmniej odmienne definicje prawdy, a obie równie fałszywe, toć przecie warto kilka kroków – U S. Jana bije właśnie druga, chodźmy, chodźmy!

– A! idźmy kiedy chcesz.

– Idziesz! cudo! admiruję twą męczeńską stałość i zapoznaną cnotę! Dowiesz się w nagrodę jednej a jedynej na świecie prawdy najpewniejszej; mianowicie: że prawdy u nas całkiem niema.

Drzwi do sali w której czytano kurs filozofji były właśnie otwarte i nasi ciekawi przybysze weszli niepostrzeżeni między uczniów, którzy słuchając prelekcji jedni czytali Idziego Blasa z Santyllany, drudzy pisali listy do rodziców, inni rozpowiadali sobie cicho swoje przygody na bulwarach. Nauczyciel którego obowiązkiem było mówić, nie być słuchanym, impavidus stał w katederce i pędził poczęty kurs, ad perfectam saturationem uczniów.

– Cała filozofja mówił, dzieliła się dawniej na Dialektykę, Fizykę i Ethykę.

– Podział, dorzucił Baron German, który ma tę największą zaletę, że jest troisty, chociaż niedorzeczny; niemniej jednak Troistość jest rzeczą prześliczną: (dodał po grecku) wskróś bowiem w świecie świeci trójca

a ciszej: zawsze od jedności się zaczyna.

– Dialektyka była razem Logiką, Loika u późniejszych stoi także na czele nauk filozoficznych jako wstęp do Methafizyki, Antropologji i Esthetyki. W właściwej Methafizyce mieszczono to, co dziś powoli przeszło do Logiki. W praktycznej filozofji zawierała się moralność, prawo natury, polityka i pedagogika. Psychologją dochodzącą władz człowieka (później krytykę czystego rozumu).

– Dowodzącą że go niemamy – mruczał nieznośny Baron.

– Uważano za Propedeutykę do wszelkiej umiejętności methafizycznej. Logikę zwano także filozofią formalną. W rozpoznaniu władz człowieka, zgadzano się na wiedzę (conscientia), zmysłowość i umysł.

– Plaudite! krzyknął German – ale poczekajcie, będzie tego i więcej!

– Wiedza była najniższym stopniem poznania. Zdolność odbierania wrażeń wewnątrz nazwano: zmysłem wewnętrznym. Rozdzielano poznanie rzeczy, na poczucie, postrzeżenie, władze niższe, na uwagę umysłową, imaginacją i pamięć. W samej imaginacji były jeszcze różne szufladki z pomniejszemi ingrediencjami, jako to: zachowywanie wyobrażeń, odwzorowywanie, przypominanie, odosobnianie i władza tworzenia, zmyślania.

– Bardzo obfita w człowieku – dodawał German.

– Związkiem idei czyli wyobrażeń tłumaczono wewnęrzne ich snucie się w pewnym porządku, choć Campanella dawno był postrzegł że logika natury rzeczy niemogła nawet silić się dochodzić i wyrzekł że była prostą nauką formy; niemniej zachciwało jej się czasem i istoty samej.

– Była zupełnie jak staruszek któremu się czasem dziwnych rzeczy zachciwa, poty, póki mu ich niedadzą.

– Prawo stowarzyszenia się myśli (associatio dearum) opierano na ich współtrwaniu (coexistentia), pokrewieństwie (affinitas), zawisłości (causalitas). – Niedopuszczano jeszcze wcale idei obok siebie sprzecznych, które przez to samo że są sprzeczne wzajem się wywołują.

– Ale gdzież prawda na którą czekamy? spytał Tomko Barona.

– Patientia et labor improbus, słuchaj naprzód nauczającej historji fałszów, a dopiero dowiesz się prawdy.

– Wyobrażenia rzeczy dzieliły się na poznawanie (cognitio) pojęcie, sąd i wniosek. Na tych to trzech terminach zbudowano, całą Logikę; do nich odniesiono władze człowieka, których musiało być naturalnie, ni mniej ni więcej tylko trzy.

– Wszędzie bowiem – począł Baron po grecku, ale nieskończył.

– A zatem, powstały: Pojętność (Intellectus), Rozsądek (facultas abjudicandi) i Rozum (ratio). Intellectus służył tylko jak łyżka do przyjmowania (pojmowania), facultas abjudicandi jak zęby i gęba do osądzenia, co to za strawę łyżka podała, a ratio, ultima ratio, jak żołądek do spożytkowania ze strawy. Wniosek – zwierzętom przyznawano łaskawie (bo coś im przecie dać także potrzeba) niższe tylko władze, nie określając ich ściśle; rozum i wniosek zostawiano na wyłączną własność człowieka.

Długo mówił professor, długo szydził Baron, ruszał ramiony Tomko, aż nareszcie przyszli do prawdy. —

– Taki był wstęp do Logiki właściwej, za cel jej naznaczono wskazanie prawideł dochodzenia prawdy a unikania błędu. Tu mieściła się definicja prawdy i jej poznawania, definicja criterium czyli znamienia. Prawda mówiono, jest to zgodność poznania z przedmiotem!

– A że przedmiot o tyle jest dla nas, o ile go poznajemy, określenie więc to redukuje się najściślej do – zgodności poznania z poznaniem, czyli

O = O

Tomko dosłyszawszy tych słów porwał się oburzony i chciał uciekać, Baron dogonił go w progu.

– Co tobie?

– Czyż jeszcze dalej mam słuchać?

– Przecież to historja twojej kochanki.

– Tak! dzieje jej nieszczęść. Na cóż serce sobie kaleczyć; chodźmy, nic się tu niedowiemy. Pomimo usilnych Barona nalegań, który za nos wziął był biednego filozofa, Tomko nie dał się zawrócić i wybiegł na ulicę, ulicą w rynek, z rynku na przedmieście jak szalony – Baron German pędził za nim.

XVII

Nazajutrz znowu ochłonąwszy, nabrawszy siły, posłusznej swej dziwnej, zawsze w nim tkwiącej myśli, Tomko powracał do nadaremnych i zawiedzionych poszukiwań. Baron wszędzie mu towarzyszył. Szukali teraz filozofów i chcąc się bliżej niż na sali przypatrzeć jednemu z nich, zapukali do drzwi jego pomieszkania.

W ciemnej sieni brudna ich spotkała kucharka i zmierzywszy oczyma, nagderawszy pod nosem, otworzyła drzwi do pokoju, mówiąc Poczekajcie!

Tomko z Baronem pozostali sami na chwilę w przedpokoju, gdzie jeden chudy kanarek trzepiotał się po klatce. Drzwi otwarte do bawialnego ukazywały w nim kilka starych krzeseł, kanapę z włosienia i stolik dość nieczysty. Z trzeciej izby głos ich dochodził gderliwy, wybuchający chwilami w śród sprzeczki jakiejś dość żywej.

– Ba! pomyślał Tomko, Filozof ani chybi dysputuje.

Mimowolnie w krótce też i dysputy dosłyszeli.

– Twój zastaw nic nie wart.

– Wielmożny panie, perły.

– Zbieranina nierównej wielkości i wody.

– Wielkość! woda! rozumiem, rzekł roztargniony Tomko, jest to dysputa o początku wszech rzeczy.

Ale następne wyrazy wywiodły go z błędu.

– Dam dziewięćset ani szeląga więcej.

– Wielmożny panie! półtrzecia na miesiąc i z góry czy to może być?

– Chcesz, niechcesz, jak ci się podoba.

Potem umawiano się ciszej, Tomko już nic zrozumieć nie mógł.

– Są to formuły, mówił w duchu pocieszając się, potrzeba być wtajemniczonym.

Nareszcie drzwi się otworzyły i w szlafroku zatłuszczonym, z gołą wyschłą i pomarszczoną szyją, łysy, w okuarach, wszedł mistrz.

– Kłaniam się! rzekł.

Tomko przystąpił z uszanowaniem, pocałował go nawet w rękę podobno i zaczął mówić: —

Co mówił? niepowtórzemy, z przejęciem opowiadał on swoją historję; stary słuchał go, to z marsem na czole, to z pół uśmiechem, to ramionami ruszając.

 

– Chcecie poznać prawdę, rzekł naostatek, a no! to chodźcie na moje lekcje – Jeśli jest gdzie prawda znajdziecie ją niechybnie w moich sexternach, a myjcie sobie głowę zimną wodą rano i wieczór. —

– To mówiąc z uśmiechem zawrócił się i wyszedł.

XVIII

Baron trzymał się za boki od śmiechu którego pohamować nie mógł.

Stary głupiec, stary lichwiarz! wołał, po cóż bo było iść do niego. Prawda, sam cię poprowadziłem, i muszę wynagrodzić ten zawód. Chodźmy do innego, do młodszego i pełnego życia nauczyciela.

Poszli znowu.

Za dymem mnogich fajek i wrzawą okrutną ledwie dojrzeć i dostąpić było można do nauczyciela, którego głos ginął wśród tłumnie zebranych gości wykrzyków. – Mistrz właśnie grał w karty i lulkę palił, weseląc się z przyjacioły.

Przyprowadzam wam ucznia, rzekł przedstawiając Tomka Niepokojczycki, pragnie on gorąco prawdy i szukając jej chodzi po świecie, jak dziad za żebraniną.

Rozśmiał się na całe gardło już widać uprzedzony uczony, zmierzył oczyma od stóp do głowy biednego Tomka i rzucając karty o stół, a zarzucając na tył gęstą czuprynę, zawołał patetycznie:

– Lubię to poświęcenie i zapał młodzieńczy – Macte animo, znajdziesz czego szukasz!

Rozpocznij studja pod moim przewodnictwem; nie poprowadzę cię staremi, wybitemi drogami, które do niczego nie wiodą. Na nowych świeżo przetrzebionych gościńcach prawda być musi. Pójdziemy za Kantem i Niemcami, oni mozolnie prawda, ku jasności prowadzą, oni wskazują prawdę i złudzenie —

– Mistrzu! dzięki ci! więc widzicie prawdę oko w oko i przypuszczeni jesteście do jej przybytku!

– Hm, to jest, odparł nauczyciel młody – my dotąd jesteśmy jeszcze tylko na drodze, ale nie u celu jeszcze – Praca dopiero poczęta! Ale już wiemy dotąd co nie jest prawdą; wywracamy fałsze stare.

– Budujecie gmach nowy? —

– Zakładamy fundamenta; przygotowujemy się.

– I doszliście? dorzucił Baron.

– Prawdy względnej, bezwzględnej czekamy jeszcze ale i to z czasem przyjdzie.

– Tej i ja szukam.

– I my także! To mówiąc professor usiadł do kart i mrucząc odwrócił się tyłem.

– Chodźmy rzekł Tomko do Barona.

Chodźmy.

XIX

Coraz większe zrażenie po każdej próbie nowej opanowywało biednego wędrowca; wychodząc z mieszkania zwolennika nowej filozofji głowę miał spuszczoną, ręce opadłe i myśl zbłąkaną zupełnie.

Baron kroczył za nim tryumfalnie. W ulicy spotkali człowieczka zadumanego, który w okularach stojąc u rogu kamienicy zagapił się na dwa psy leżące nad kością, o którą się pogryźć miały. Okrągły i wcale poważny brzuszek, twarz rumiana, wyraz spokoju odznaczały go, ręce miał na tył założone, ciepłą czapeczkę nasuniętą na uszy.

– To także nauczyciel! szepnął Baron, znam go nawet trochę, wdajmy się z nim w rozmowę, czas przejdzie, nie wadzi spróbować.

Tomko nie sprzeciwiał się, a German w kilku słowach począł od treściwej historji młodzieńca któremu narzucił się za przewodnika.

Staruszek słuchał, uśmiechał się i wreście gdy psy, z których oka nie spuszczał, pouciekały rzekł idąc i wiodąc ich z sobą:

– Szczęście wasze, żeście trafili na mnie, u mnie to dowiecie się prawdy – Posłuchajcie, rzecz jasna i krótka.

– Prawdą jest materja, fałszem jest duch. Ducha skomponowali sobie ludzie przez próżność, aby się wynieść czemkolwiek nad zwierzęta, od których są tylko doskonalsi nieco, w pewnych wględach organizacją. Wszystkie idees przychodzą nam od zmysłów i zewnętrznego świata; dusza nasza jest to siła organiczna, siła w pewien sposób związanej materji. Myśl jest sekrecją mózgową, płynem niepochwyconym.

– A my —

– Myśmy tylko najdoskonalszemi zwierzęty. I patrzcie no! uważcie! od polypa do nas, jaki szereg nieprzerwany stopniowań; dla czegoż ostatnie ogniwo łańcucha miałoby być z innego metallu? Wszystkie fenomena duszy, są to fenomena materji i sił nad nią panujących.

– A te siły? spytał Tomko – to także materja!

– Siły! siły! – odparł stary – są to siły materji —

– Ale nie są materją? —

– Jużciż są chociaż z drugiej strony, rzecz to jest niewyjaśniona, a mniejszej wagi, z kąd się biorą siły. Wynikają one przecież zawsze z materji, na nią działają, z nią chodzą, bez niej objawić się nie mogą; a zatem są w pewien sposób materjalne. —

Tomko głową pokiwał.

– Świat więc cały jest li tylko materją? spytał, a pierwiastki piękności, ładu, porządku, jakie w nim widziemy?

– Dzieła przypadku moje serce.

– I nieśmiertelne?

– A kto ci to powiedział?

– Dzieje wieków —

– Ba! dzieje chwili powiedz, bo lat kilka tysięcy, to chwila tylko.

– A przyszłość? spytał jeszcze chciwy młodzieniec —

– Jaka? przyszłość świata?

– Nie, nasza —

– Zgnilizna, smierć i nowe pod nową postacią życie.

– A to co w nas myśli i mówi?

– Zawsze kochanku obałamuca cię ta fikcja duszy, której się pozbyć niemasz siły! Cacko z dziurką dla dzieci! Gdziesz u diabła ta dusza? Bawią was jak niemowlęta, którym czego dziś dać niechcą odkładają na jutro – Jutro! przyszłość! Tere fere kuku! będziecie ją widzieli. Dzieci! dzieci!

– Smutna wasza prawda, panie —

– Zapewne, ale czysta i jasna.

– Nie! nie! nie! zawołał żywo uczeń. Mówicie niema na to, czego niepojmujecie, czego nie możecie pojąć; mówicie niema duszy aby jej nie tłumaczyć, nie chwytać, abyście nie byli zmuszeni wyznać bezsilności waszej. Ja czuję duszę moją wlaną w ciało jak wodę w naczynie, czuję że ją to ciało więzi i pęta, że ją krępuje, że nią rzuca; ale niemniej czuję że to co we mnie żyje znikomym prochem być niemoże. No toż by dana mi była myśl sięgająca jak Tytan pod niebiosa, by ze mną zgniła i zamarła? Nad wszelkie rozumowania silniejsze we mnie jest to uczucie duszy, bez którego żyćbym nie mógł! Wszystko ciałem! wszystko materją? Z kądże życie?

– Siła materji.

– Ależ wszelka siła jest duchem; siła co porusza swiaty, co żywot daje, co wstrzęsa, wywraca, rodzi i zabija, to nie materja, to duch!…

– A jakiżeś głupio uparty, moje serce! zawołał starzec – Co to darmo cieniaki sobie stawić – Duch! duch! A materja? z kądże się wzięła materja? Duch li ją stworzył? jestli tak, dla czego i poco? jeśli nie, więc była, od wieku? a była czemś od ducha oddzielnem. Mamy więc ab ovo dwoje kłótliwych pierwiastków – kto tu starszy, kto tu młodszy? kto komu zdrogi ustąpi! Głupstwo! głupstwo! A jak przypuścisz tylko, co musisz uczynić, preexystencją materji, toś moj!

– Nie mistrzu, ja też tego nie przypuszczam. Wszystko co jest własnością, qualitas, pochodzi od ducha, quantitas tylko jest materją. Odbierzcie wszelką qualitas, wszelką własność, to jest wszelkiego ducha materji, a rozsypie się w nicość. W ten sposób pojąć możecie, że i stworzoną sprawą ducha z niczego być mogła.

– O! to już bredzisz kochanku! i de grubis! rzekł stary ruszając ramionami. Wszystko powtarzam ci, wbij to sobie w głowę bodaj siekierą czy młotem, wszystko jest materją, a krom niej niema nic. Materja jest nieśmiertelna objawy jej, życie wiekuiście różne. Z resztą przyjdź do mnie kiedy chcesz do domu, bo teraz niemam czasu, dobranoc.

Tomko trochę ogłuszony i przybity pozostał w ulicy: potem w myślach cały posunął się powoli za miasto, w przedmieścia i aż nad brzeg rzeki na której usiadł obrywie, spoglądając pytającym, błagalnym wzrokiem na niebo, wody i swiat.

XX

Baron German von Teufel uieopuszczał go na chwilę, biegł za nim, czepiał się sukni, wieszał się czasem na jasnym włosie i ulatywał z nim w powietrzu, dziwne hołupce wycinając nóżkami. Gdy Tomko usiadł, skoczył przed niego, zażył tabaki i ukłoniwszy się ze swym grzecznym uśmiechem, rzekł:

– Ależ biegłeś paneczku.

– A, i wy tu?

– Zawsze kochanie moje.

Tomko głowę odwrócił:

Obok niego siedział ktoś nieznajomy, stary dziwnie łysy (jak kolano z pozwoleniem waszem), schylony we dwoje, wyschły jak stara okładka i tak zamyślony, że nic go wywieść z tego stanu osłupienia nie mogło. Trzymał on wędkę w ręku i patrzał na nie poruszony jej sznurek, który się w wodzie zanurzał. Twarz jego pełna była wyrazu łagodnego smutku, któren czas widać długi, zmienił w naturę. Oczy, usta, czoło uśmiechać się zdawały boleśnie i z litością. Suknia na nim była łatana i wytarta do nitki; obówie sznurkami przymocowane do nogi, a czapka w której leżały robaczki i haczki, prawie od dziur licznych przezroczysta.

– Dzień dobry, professorze, rzekł Baron do niego.

– A co? i to professor? spytał Tomko.

– A jakże, i niepospolity! Całe życie także szukał prawdy, uczył się, pracował i na starość doszedłszy że prawda jest na dnie wody w postaci wielkiej ryby, siedzi z wędką nad brzegiem, żeby ją złapać. – I odwracając się do starca spytał Baron:

– Coż tam prawda, professorze?

– Zawsze jest nadzieja połowu.

– Ale dotąd?

– Dziś już ją pewnie złapię.

– Niechcielibyśmy przeszkadzać w tak ważnem zatrudnieniu, rzekł niemczyk, ale oto jest wielkich zdolności uczeń, który by rad od was choćby trochę historji prawdy się dowiedzieć, jeśli nie jej samej; bo ona sama jak mówicie stała się w końcu rybą.

– Tak jest! tak jest! stała się rybą i pływa na dnie wód! dziś ją złapię niezawodnie a jeśli ciekawy, niech słucha ten pan uczeń – rzekł stary nieodwracając głowy – powiem mu co wiem, a jeśli dziś jak niemylnie wnoszę złapiemy ją, to się nią podzielim, i nie tylko my, ale ludy całego świata, jak Leviathanem na wielkiej wieczerzy nakarmią się do sytości.

– Byleby się wędka nie urwała, gdy ją dobywać będziemy! rzekł Baron.

– Otóż to i mnie frasuje. —

– A tymczasem professorze, ad rem, słuchamy twej historji, którą opowiadasz tak pięknie, uczeń ciekawy i pojętny.

– Słuchajcie, tylko zmiłujcie się, jeźliby się złapała, pomożecie mi ją za to wyciągnąć.

– Z całego serca.

Stary professor odkrząknął i w te słowa mówić począł głosem jak z katedry.

– Jak tylko się człowiek najadł, napił, wyspał, okrył i uzuł że bestji dosyć, zaraz się domyślił że jest w niem coś drugiego krom zwierzęcia ; uczuł się człowiekiem, aniołem, duchem a czując także głód w duchownym swoim żołądku, począł szukać prawdy, któraby go nakarmić mogła. Z tąd cała filozofia się rodzi.

– Której by nie było powiadasz pan, gdyby się człowiek – bestja, wprzód nie najadł i nie napił.

– Oczewiście lecz to mniejsza.

Obróciwszy się na wschód, tę kolebkę rodzaju ludzkiego ujrzym tam naprzód wyradzającą się ideę prawdy w osobie Bóstwa jednoczącego w sobie wszystko, począwszy od komara do słonia i człowieka. Wszystko zawierał Brahma; a zaraz i to wszystko jakoś rozbiło się na troje; urodziła się z jedności trójca. Trójca znów skleiła się w jedność. Ludzie szukali prawdy zatapiając się w bóstwie, jednocząc się z nim zjednoczeniem takiem, że sobą być przestawali.

– Zapomnieli nieboracy na którym byli świecie.

Jakkolwiek bądź, w Indji jako zasadę prawdy widziemy ideę jedności i troistości. Ta troistość od Indjan począwszy po dni dzisiejsze przez Platona płynie w zyłach wszelkiej filozofji i piętnuje wszelką naukę swą tajemniczą pieczęcią. U Persów znów jedno rozbiło się na dwoje i prawda stała się złem i dobrem, walczącem z sobą wiecznie: Ahriman i Ormusd wznieśli się nad ten swiat nowy, który walką wszystkiego chciał sobie wytłumaczyć boje doczesnego życia poziome i drobne. Tu wzięło początek pojęcie jakichś zasadniczych idei, które stworzeniu przewodniczyły. Z elementów ogień otrzymał pierwszeństwo, a raczej światło. Chaldeowie wznieśli się nieco wyżej od ziemskiego płomienia do swiateł niebieskich. W Egypcie wszystko było bóstwa częścią aż do cebuli, o tem wiecie, a zatem wszystko prawda co rzeczywistość i rzeczywistość bóstwem. U Hebreów Bóg znowu jeden i wielki, on w swiecie a świat w nim: prawda się skupia, człowiek podnosi głowę czując w stanie upadku. To poczucie się człowieczeństwa jest wielkiem znamieniem! W niem wielkich przeznaczeń rękojmią, w niem tęsknota ku czemuś wyższemu, sięgnienie do niebios, które mu zajaśniały. Poznał człowiek jak był nisko i zapragnął się podnieść.

Oto w kilku słowach przedhistoryczne że tak powiem dzieje filozofji. Dalej, bliżej nas śledzić możemy szczegółowiej historją prawdy, nie w narodach już całych, ale w indywiduach, uosabiających ludy i czasy. —

Poczciwy staruszek Thales uważał za prawdę jedyną, wodę.

Dziś już i gęsi nie wiem czyby się tem kontentowały, przerwał Baron.

Początek istniejących rzeczy – mówił professor – Za złe mu tego mieć nie można, zważywszy że żył w czasie wielkiego pragnienia ludów. Że przyznawał magnesowi duszę, dowodzi to że wcale nie był głupi na swój czas, bo i my poczekawszy do jego mądrości powrócim z małą odmianą.

 

Anaxymander w czemś nieopisanem, nieokreślonem widząc wszystkiego początek i prawdę zasadniczą, przyznał przynajmniej skromnie, że niedaleko widział. Uznał to coś niezmiernem, a wszystko co w niem zawarł rozmaitości pełnem i ruchawem. Wcale nie zgorzej na początek; są tu już wielkie zasady.

– Zapewne, zapewne, pomruczał Baron.

– Ferecydes z Syros żeby stworzyć ziemię i światy przypuścił Jowisza i materją. Jeszcze i dziś toż samo robią filozofowie. Jowisz nie wystarczał nieborakowi, bo mu się w głowie pomieścić nie mogło, materji stworzenie. Anaximenes poprawując Thalesa, uznał znów prawdą powietrze. Nakoniec wielki Pythagoras jedyną prawdę ujrzał w znajomej tabliczce, krom liczb, to jest krom materji niewidząc nic pewnego. Był to jak widać przynajmniej uczciwy i sumienny człowiek – Nauka liczb zajęła go całkiem, z niej i przez nią chciał zbadać prawdę. Za nim do dziś dnia tłum jeszcze pędzi, co liczbę uważa za jedyną pewność. —

Co do mnie przyznam panom otwarcie, ale po cichu, nie jestem pewien, czy za lat tysiąc, dwa a dwa nie będą robić pięciu. Wszystko to niezmiernie prawdopodobne.

– Nawet to że my dziś Leviathana na wieczerzę ludzkości rozpłatamy —

– Idźmy dalej, nie tracąc czasu; chwile biegną, mam przeczucie, że dzień dzisiejszy będzie dla mnie stanowczy.

U Pythagorejczyków i świat i Bóg i dusza były liczbami tylko różnemi. Jeśli już dziś za złe niemamy bałwochwalcom biednym, że Bogi swe w drewniane ubierali posągi; za cóż wyrzucać Pythagorejczykom że Bóg jest ich wielką wspaniałą jednośćią! Pythagoras szukał też prawdy na ziemi i liczby moralnej dla rozporządzenia wedle niej ludźmi; ale to wszystko jeszcze zasadzał na tem, żeby za dwa dać dwa; to jest, naprzykład, kto cię dwa razy uderzył, ty mu oddaj ni mniej ni więcej – dwa tylko. Moralność ta matematyczna wcale jeszcze nie była ciekawa. Xenofones, nowa gwiazda naszej historji, doszedł wielkiego fałszu lub wielkiej prawdy, że z niczego nic być nie może. Jest to na pozór śliczne cacko, ale w istocie fałsz wierutny, bo wszystko powstaje z niczego. Lepiej mu się udało przypuszczenie, że wszystko jest jednej w głębi natury, a ta jedność jest Bóstwem, a Bóg jest sferą. Nie miejmy mu za złe tej sfery, bo u nich jeszcze materja nieodłącznie wchodziła do idei Bóstwa, a szukając dla niej formy najdoskonalszej, znaleziono naturalnie – sferę. Prawda więc u Xenofonesa jest kształtu kuli działowej, dzisiejszej ultima ratio społecznego świata.

Kocham Parmenidesa za to, że zmysłów przeczuł fałszywość; bo cóż zmysły pewnego nam dają? U nich dziś białe, jutro czarne i gdyby się człowiek tęgo nie trzymał, okpiwałyby go co chwila. Nieudało mu się to tylko, że prawdy głębiej świdrując, szukał w eterze – ogniu i nocy, na dwóch krańcach, gdzie i światło i ciemność równie ślepią…

– Professorze skracaj, bo będziemy tu nocowali, przerwał Baron.

– Idę dalej, idę dalej, uważajcie tylko na wędkę kochani moi. Przychodzim do Zenona z Elei; był to mówią przyjaciel Parmenidesa, bardzo godny człowiek, ale że w ruch nie wierzył całkiem a podobno i w nic więcej, było to zeznaniem się filozofii przez jego usta, że sama nie wiedziała co począć, i w co wierzyć, poczytując tym czasem za najpewniejsze, nie wierzyć w nic wcale. Heraklitowi było zapewne znowu zimno, jak wielu jego poprzednikom, gdy swój ogień – prawdę wymyślił i stworzyciela ognia powołał do życia; ale widział on i duszę i musiemy mu ogień dla duszy przebaczyć.

Atomy Leucippa były jakby granicą po za którą niepozwolono do czasu bujać umysłowi ludzkiemu, mówiąc mu dalej – wara! dalej niepodzielne. Znalazła się też i próżnia obok na umieszczenie atomów, i przestrzeń dokuczać przestała. Dusza, wedle Leucippa, miała się składać z porządnych, okrągłych (doskonałych) atomów, wydających ruchem swym ciepło i myśl. Ciepło i myśl zjednego rondelka! Takaż to i myśl być musiała.

Począł się śmiać Demokryt i doprawdy było z czego; cieszył się nowo narodzonym atomem i pieścił je gdyby własne dziecko, był mu mamką i nauczył go ruchu, wodząc na paskach. On pierwszy odlepił obrazy od rzeczy i dał im oddzielną exystencją. Empedokles, którego pantofle Etna wyrzuciła, brzydząc się natrętem, który w żołądek natury chciał zaglądać, nie był wyłącznie ani przyjacielem prawdy ognia, ani prawdy – wody; rozbił co było na czworo, i z jego łaski mieliśmy cztery żywioły aż do ostatku szkół jezuickich. On także stworzył zasady pociągania i odpychania, nie namyśliwszy się, że pociąganie jedno byłoby wystarczyło, bo odpychanie od jednej rzeczy jest skutkiem pociągania ku drugiej. Empedoklesa demony i demon człowiek, wygnaniec z raju, przypominają Hebreów; u niego dusza wędrówkę odbywać zaczyna i coraz inny kształt przybiera, oczyszczając się, podnosząc, dążąc do zlania z jednością. Empedokles też zjednoczył się z ziemią, a przez nią z universum, w otchłaniach Etny. Anaxagoras prawdę znowu rozdwoił; materją nie wiedząc jak ją stworzyć, przypuścił odwieczną, co najłatwiej. Najznakomitszem podług mnie zdaniem Anaxagora jest to, że uznał w świecie niepodobieństwo klassyfikacji istot i fenomenów jak od siekiery – połączenie ścisłe wszystkiego ze wszystkiem. —

Diogenes Apolloński powietrze znowu uznał zasadą, a zasadą jedną. – Słowem, jak widzicie, prawd było ile ludzi, ale to nic jeszcze, jesteśmy dotąd w pieluszkach. Narobiwszy systemów, ludzie opatrzyli się nareszcie, że kiedy jest tyle prawd do wyboru, wszystko jedno jakby żadnej nie było. Poczęli więc niewierzyć w nie wszystkie. Ostrożny człowiek, bojąc się omylić, wolał wszystkiemu zaprzeczyć i położył się śmiejąc i wątpiąc w barłogu. Był to pierwszy perjod zwątpienia ludzkości, która zwalczona upadła na ziemię i zamiast pracować chętniej, zaparła się rąk swoich. Wygodnie też, było powiedzieć sobie: niema prawdy, bośmy jej nie doszli, a zatem niema prawa, a zatem: hulaj dusza!

W tém wystąpił na scenę z zadartem nosem Sokrates, poczciwy strasznie człowiek, który miał bardzo złą żonę, sławniejszą podobno od siebie. Ten jeszcze po troszę wątpił o wszystkiem, ale już wpadał na ścieżkę prawdy, wołając: poznawajcie siebie, pocznijcie naukę z głębi waszej, a tak za nicią pewną pójdziecie dalej. – Ale! hulaj dusza! wołała cała Grecja, i gdy Sokrates odpowiedział jej: – Czyńcie dobrze! poznajcie siebie, umiarkujcie się! – Widzicie dla czego (to jasno jak na dłoni), kazano mu wypić cykutę. Sokrates miał tylko przeczucie prawdy.

Z tej wielkiej mnogości fałszów, z których każdy przebierał się za prawdę wynikło to, że Antisthenes założył, iż wiedzieć prawdę lub nie, rzecz obojętna, a pierwsza być sobie poczciwym człowiekiem i kwita; do świata się jak najmniej przywiązywać, jak najmniej od niego potrzebować i zależeć. Było to zaparcie się duchownej części człowieka, potrzeb jego umysłowych, dla praktycznego życia. Ludzkość uosobiona w Diogenesie z desperacji, że prawdy ugryźć nie mogła, siadła w beczce i piła dłonią wodę, wracając do czasów pół-bydlęcych. Któżby to tego nie postrzegł? Z Cynizmu musiał się narodzić Hedonismus, jeden poczciwy, zasadzony na mądrości i cnocie, drugi niepoczciwy, jedynie oparty na roskoszy. Nie mogąc dobić się prawdy, ludzkość usiłowała przynajmniej używać – mówiąc sobie: tyle mego!

– Pilnujcie wędki, ja idę dalej mówił stary, droga jeszcze długa. Cynismus, Hedonismus, Skeptycyzm wszystko to dziatki jednej matki – dzieci rozpaczy w dochodzeniu prawdy, zawsze jeszcze niepoścignionej, i osłonionej nieprzejrzystą szatą.

Dalszym ciągiem tego samego uczucia ludzkości objawiającego się w jej przedstawicielach, jest Pyrrho z Elidy, apatyczny Pyrrho, ojciec niewiary pochodzącej z zawiedzionej i zbyt prędkiej ufności w marzeniach. Prawda poczęła się coraz bardziej gmatwać w słowa, poczęto ją coraz bardziej przywiązywać do formy, zasadzać na wnioskowaniach zręcznych; sztuczki ze słów plecione uważano już za jej poszukiwanie. Aż nareszcie zajaśniał boski Plato! Boski Plato łączył w sobie krytykę tego co minęło, przeczucie tego co przyjśc miało, i siłę stworzenia nowej teraźniejszości.

Idea, wyrzekł Plato, jest prawdą, i idea tylko sama; krom niej wszystko zmienne, fałszywe. W nas jest idea wszystkiego i miara prawdy. Czujemy prawdę naszą o niej ideą wrodzoną. – Bóg – idea, Demiurgos panuje światom – idei, sam idea, sam duch. Między ogniem a ziemią łącznikiem woda, u Platona jest objawem prawdy zasadniczym, jest żywiołem pośrednim. U niego wszystko troiste i dusza ludzka także.

Lecz za długobyśmy prawili o Boskim Platonie, który chciał stworzenie świata odgadnąć i wszystkie poprzednie systemy zlał w jeden swój własny. Nieśmiertelność duszy, uznanie jej, oto wielkie jego kroki na drodze prawdy; cnota jako łącznik między Bogiem a człowiekiem, jako westchnienie ku Bogu – idei – pogarda zmysłowości – oto jego zasługi dla moralności powszechnej.