Za darmo

Szpieg

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa
—–

Gdyby można przypatrzeć się całéj walce jaką w duszy człowieka złe jego skłonności z resztkami cnoty prowadzą, a często jakiś niezrozumiały fatalizm gnający do złego, którego średniowieki nazywali szatanem – ten dramat duszny byłby zaprawdę goręcéj zajmującym, nad wszystkie trajedie greckie.

Niema zapewne człowieka, któremuby w życiu złe nie przychodziły myśli, ale to są ziarna które wiatr rozwiewa, dopiero czyn zły wkorzenia chwast na wieki. – Jak te pól naszych ciernie i osty które co rok wycięte z każdą wracają wiosną, tak uczynki jakąś siłą tajemniczą, wiążą ze złem człowieka… Kto się raz napił, pić będzie, mówi francuzkie przysłowie.

Presler wrócił do domu walcząc z sobą, to chwytany pokusą zużytkowania tego odkrycia, to wstręt czując do niego, to odkładając na późniéj i t. p. Czuł on, że ten krok stanowczy może go albo podnieść wysoko, albo go kosztować drogo; gra była niebezpieczna i wielka. Chwilami żal mu było trochę tego poczciwego pułkownika, który mu ufał i mimo wspomnień dość niekorzystnych, nie całkiem go potępiał, o innych już mu szło mniéj daleko. —

Tego wieczora przeciw swemu zwyczajowi powrócił trzeźwy, co mocno zdziwiło żonę, i wziąwszy klucz poszedł do siebie na górę. Słyszano go chodzącego długo, wzdychającego ciężko, a około północka zszedł do Kachny żądając aby mu przyniosła wódki. Służąca, która się nigdy podobnych poselstw bez wiedzy pani nie podejmowała, poszła jéj spytać o pozwolenie. Wynikła ztąd naturalnie scena burzliwa, kłótnia małżeńska, wzajemne groźby i łajania, a porucznik trzasnąwszy drzwiami poszedł sam do szynku. Żona mu tylko zapowiedziała, że go napowrót do domu nie wpuści…

– Bierz cię djabli z twoim domem, krzyknął rozwścieklony porucznik i pociągnął do pani Szymonowéj na Bednarską. Tu jeszcze się jedna lampka świeciła, kilku jakichś ludzi gwarzyło w drugiéj izbie, a w pierwszéj z podziwieniem zastał niby drzemiącego znanego sobie kolegę niejakiego Muszyńca, który wszystkich stanów i rzemiosł w życiu wypróbowawszy, nakoniec oparł się aż w policyj. – Muszyniec, mały człeczyna o jedném oku, bo drugie gdzieś w drodze życia zgubił, więcéj widział jednem, niż dużo ludzi dwóma. Był to djablik nie człowiek, na pozór słabowity, a wytrwały jak żelazo. Miał wprawdzie tęż samą wadę co Presler, bo był nałogowym opojem, ale ów władał nałogiem nie nałóg nim. Czasami po cztery tygodnie wódki w gębę nie wziął, trunku żadnego nie skosztował, potém nagle zamykał się na kilka dni, pił aż do choroby, i wychodził blady, zmęczony – ale już trzeźwy. – Muszyniec był najniebezpieczniejszym ze szpiegów, bo miał nadzwyczaj wiele sprytu, nie potrzebował wszystkiego słyszeć, wiele się domyślał, a z każdym człowiekiem jego językiem mówić umiał. Stary wyga, nie cierpiał porucznika, porucznik go téż nie znosił, ale udawali oba serdecznych przyjaciół. Zachmurzył się Presler zobaczywszy przeciwnika na swojém miejscu, powitał go jednak dosyć grzecznie i, primo impetu poszedł się wódki napić, czując się jakoś osłabionym.

– A WaćPan nie pijesz? spytał Muszyńca.

– Ja nie piję, teraz takie czasy, odpowiedział zagadnięty, że się w wódkę wdawać nie można, słodka ona jest, ale bestya zdradliwa.

– Mały kieliszek, rzekł Presler, ochładza i pokrzepia.

– Krzep się i ochładzaj, ja dziś nie piję. —

Porucznikowi jakoś smutno było solo ze swym nałogiem występować. —

– Eh! rzekł, dla kompanii!

– Widzisz serce, zawołał Muszyniec, ja jak piję to już nie kieliszkiem, ale flaszką. —

– To pijmy flaszką. —

– Widzisz, jak ja zacznę flaszką, to dociągnę do półtuzina, a jak półtuzina wypiję, zaczynam półgarcówką i potém ze mnie trup.

– Co to gadać, rzekł Presler, to bałamuctwo; damy sobie słowo honoru, że nad flaszkę ani kropli.

– Co z tego, kiedy ja jestem taki człowiek, odparł Muszyniec, że gdybym sobie najśliczniejsze słowo dał, to go natychmiast odbiorę, a jak piję, to mnie żadna ludzka siła nie wstrzyma…

– No to tak, dodał Presler, pod kpem, po jednym kieliszku…

– Mnie się zdaje, mój kochany, że oba na to nazwisko zasłużym, abyśmy się tylko przytknęli do szkła…

Po długich ceregielach Muszyniec jednakże zgodził się na flaszkę patryotycznéj kontuszówki. Byli sami, a że napoje tego rodzaju otwierają serca i usta, zaczęło się od użalań nad nieszczęśliwą dolą policyantów. Presler nie wahał się to nazwać psim chlebem.

– Co to, mój kochany, psi chleb, psy lepszy jedzą! człowiek między ludźmi chodzi jak parszywy, każdy go omija, żona, jeśli ją w rygorze nie trzymać, oczy zapluwa, dzieci się wstydzą, piekło na ziemi, ale z drugiéj strony kiedy się nic nie umie i nic poczciwego robić nie chce, trzeba żyć i tą strawą zatrutą. Powiedz ty mnie, na cobym ja albo na cobyś ty się przydał? obadwa nawet świń paść nie potrafimy…

Presler mruczał, ale pił, Muszymec uśmiechnąwszy się rzekł mu z cicha:

– Trafia mi się gratka, jeżeli się to co myślę uda, wezmę gruby grosz i wyniosę się do djabła gdzie za granicę, bo mi to rzemiosło dojadło. Tam sobie będę mógł albo odpoczywać albo po dyletancku, tylko kiedy niekiedy, czemś ważniejszem się zabawiać…

– To jużeście coś napatrzyli? spytał Presler.

– Od kilku dni śledzę cicho, szepnął drugi, grube ryby zbierają się tu w jednem miejscu na uboczu, tak że je wszystkie w jeden sak ułowić będzie można.

Tknęło coś Preslera, żeby to nie były czasem też same na które polował.

– A gdzie to? gdzie? spytał.

– Myślisz żem tak głupi i dam ci pieczonego gołąbka do gęby? dosyć ci wiedzieć że sobie wybrali fabrykę, która się o mroku zamyka, budynek pusty, ciemny, trzeba było przypadku, żebym ich tam przydybał…

Z tych słów domyślił się łatwo Presler że oba na jedno wpadli. Zamilkł, dopili kontuszówki mało co mówiąc do siebie, i rozeszli się każdy w swoją stronę.

Noc była wiosenna, jasna, powietrze łagodne, cisza uroczysta, rzekłbyś, że swoim płaszczem okrywała szczęście, tuliła uśpionych snami błogiemi, ale w téj ciszy złowrogiéj, w tym chwilowym rozejmie, dusza czuła przygotowanie do wielkiéj walki. Ani Moskale stojący na straży tego sztucznego spokoju, ani Polacy nie mieli ufności w jutrze, wszystko znamionowało krwawą walkę, straszną burzę, któréj ten pokój wymuszony był przygotowaniem. Presler nie mogąc czy nie chcąc powrócić do domu, powlókł się ulicą głęboko zadumany, bijąc się z samym sobą, czy miał natychmiast z odkrycia swego korzystać, lub czekać jeszcze aby mu się to rozjaśniło. Przychodziły mu zgryzoty sumienia, wątpliwości, wstręty, obawy, ale wkrótce po nich następowało jakieś uczucie niepokoju, zazdrości, chęć wyprzedzenia Muszyńca i odebrania mu tego łupu. W naturach zezwierzęconych często spotykamy, w miejscu innych powodów do czynu, taką zazdrość namiętną, która pcha do pochwycenia przed drugim tego o czem się inaczéj może nie pomyślało. Presler szczególniéj czuł się dotknięty tem, iż go Muszyniec mógł uprzedzić. Wahał się długo, walczył z sobą z obawy, aby się syn nie dowiedział, ale w końcu szatańska pokusa przemogła. Przewłóczył się prawie noc całą po pustych ulicach nad Wisłą, dniało już, gdy rozgorączkowany postanowił pospieszyć z denuncyacyą, aby odkładając ją nie zmięknieć. —

– Julek nie może wiedzieć, nie dowie się; co ma Muszyniec schwycić mi z przed nosa, wolę ja wziąć, a potem bywajcie zdrowi!…

Myśl ta tak mu utkwiła w głowie, że natychmiast postanowił pójść do owego sekretnego biura na Długą ulicę i tam czekać na pana naczelnika, ażeby się z nim o cenę krwi, o zapłatę zbrodni ułożyć. Zdawało mu się, niedoświadczonemu jeszcze w większéj wagi sprawach (gdyż dotąd do małych tylko był używany) że się będzie mógł potargować o ten nieszczęśliwy towar, który przynosił.

Dostukawszy się do biura znalazł tam tylko zaspanego stróża i pijanego kancelistę nad resztką wódki przyniesionej z szynku; flaszka stała bezbronna i Presler wyczerpnął z niéj trochę siły do oczekiwania. Pan naczelnik, który lubił kolacyjki, długo po nich zwykł był zasypiać. Nie doczekał się więc go Presler aż po dziewiątéj i część ranka przespał na ławie w kancelaryi. Gdy się przebudził, kancelista z nabrzękłemi oczyma rewidował flaszkę, rachując się z sumieniem czy mógł tak dużo z niéj wypić. Już to dla uniknienia drażliwych zapytań z jego strony, już z niecierpliwości, przybyły natychmiast się zameldował do naczelnika. Trafił na najgorszą chwilę. Człowiek ze snu przebudzony po wczorajszéj biesiadzie, im ona była weselszą i obfitszą, tem ją czarniejszym odpokutowuje humorem. Pan naczelnik z rękami w kieszeniach, kwaśny jakby się octu napił, chodził po pokoju wielkiemi krokami, ziewał i był przygotowany do niemiłosiernego łajania podwładnych. —

Ledwie się Presler we drzwiach ukazał, nasiadł na niego z góry:

– Dobrze że też ja ciebie widzę! Co mi robicie? za co pieniądze bierzecie? w mieście spiski i bunty, rząd o niczem nie wie, na was się spuszcza, a wy darmo chleb jecie! Co to jest? co to jest? Co wy sobie myślicie? Jesteście chyba w zmowie z tą hałastrą!

Gdy nieco odetchnął pan Radca, Presler poszepnął, że przychodzi z raportem.

– Pewnie znowu jakie głupstwo funta kłaków nie warto, – rzekł wzgardliwie naczelnik. —

– Przepraszam pana Radcę, odpowiedział Presler, ale to gruby interes i spodziewam się, że pan będziesz łaskaw stosowne mi zapewnić wynagrodzenie.

Na te słowa, które były jakby wstępem do targu, Radca się uniósł takim gniewem, tak począł grozić i fukać, iż Presler na prawdę się uląkł. Naciśnięty, natychmiast wyśpiewał wszystko, a w miarę jak mówił, pan Radca znacznie się udobruchawszy, złagodniał, rozczulił się i zatrzymał Preslera chcąc się zaraz naradzić nad środkami korzystania z odebranych wiadomości. —

O owéj wielkiéj spodziewanéj nagrodzie ani mowy nie było. W tego rodzaju ciemnych i zawikłanych sprawach zawsze wyżsi biorą zapłatę zbywając podrzędnych obietnicami. Pan naczelnik dla siebie spodziewał się pieniężnéj gratyfikacyi, może krzyża, może wyższej posady, a Preslera mógł wybornie zbyć jakiemi dwuchset złotyma, z których jeszcze połowa zostawała w jego kieszeni.

 

Exporucznik miał tylko tę pociechę, że Muszyńcowi wydarł spodziewaną gratkę. Dzień cały upłynął w potajemnych przygotowaniach do obsaczenia wieczorem wskazanéj fabryki i pochwycenia wszystkich którzyby się w niéj znajdowali. I Presler i naczelnik mieli nadzieję pochwycić tam naczelników sprzysiężenia.

Tymczasem gotowało się wcale co innego. Pułkownik na ten dzień zgromadzić miał młodzież i uregulować naukę robienia bronią, do któréj się ona rwała. Chciał zrazu użyć Preslera za instruktora ale nie był go jeszcze pewnym, a nawet znaleść nie mógł. Inny stary żołnierz poszedł na jego miejsce. Gdy dobrze zmierzchło, część téj młodzieży która tak niecierpliwie wyglądała dnia rozpoczęcia potajemnéj mustry, powoli schodzić się zaczęła do fabryki, w któréj już oczekiwał na nią pułkownik. Drzwiczki odmykały się nieustannie, ale po za niemi i za murem rozstawione straże i policya czyhały już tylko na zebranie się wszystkich aby ich razem zagarnąć. —

Chłopcy schodzili się pospiesznie a pułkownik poglądając na te piękne zapałem rozjaśnione twarze, uśmiechał się i płakał razem z radości. Ściskał i całował każdego, zapoznawał się z nimi i jakby wkrótce miał ich prowadzić do boju dawał nauki jak się w obec nieprzyjaciela znajdować było potrzeba.

Obraz jaki przedstawiała ta sala słabo oświecona w któréj siwy już wojak rozgorączkowaną młodzież, to hamował, to rozpalał przypomnieniami przeszłości, był wielki swą prostotą i tym spokojem wśród niebezpieczeństwa które stanowiło charakter wszystkich czynności naszéj epoki. Każdy z nich wiedział na co się narażał tą nocną schadzką w któréj kije wprawdzie zastępowały broń, ale na któréj celu i myśli omylić się nie było podobna. Śmiechy i żarty towarzyszyły téj improwizowanéj mustrze gwarnéj, wesołéj i ruchliwéj. Zamiast karabinów, na kształt ich i podobieństwo powyrabiane z drzewa bronie służyły większéj części, gdy reszta miała tylko proste kije, a jeden stary żołnierz co ich uczył, zardzewiały karabinek wydobyty widać z długiego ukrycia. W chwili gdy ustawieni we dwa rzędy chłopcy maszerowali jakby już szli na szeregi moskiewskie stukot jakiś dał się słyszeć u drzwi, wprawne ucho starego żołnierza poznało brzęk broni uderzonéj o posadzkę korytarza. Z wszystkich twarzy znikł wyraz wesołości, a straszliwa odmalowała się niepewność.

Jeden z młodzieży pobiegł po za machiny do ciemnego okna, i ujrzał, wśród dosyć jasnéj nocy, cały budynek ostawiony rzędem żołnierzy. Na okrzyk jego, wszystko się rozbiegło po sali, szukając sposobu wyrwania lub ukrycia, pułkownik jeden został na swojém miejscu jak wryty, przerażony, osłupiały, poczuwszy że był niejako odpowiedzialnym za zgubę téj młodzieży. Szukał on w głowie sposobów ratunku, ale już do drzwi stukać i kolbami je wybijać zaczynano. Przytomny bo nie jednem doświadczony niebezpieczeństwem pułkownik skinął na żołnierza, do którego przyłączyło się kilku śmielszych, aby drzwi zabarykadowano, stojące blisko machiny dostarczyły do tego materyału. – Przeciągnięto parę młynków i kilka sieczkarni podpierając niemi łamiące się już podwoje.

Po pierwszéj chwili przerażenia nastąpiły rady i rozmysły jakby się jeszcze ratować. – Sala miała z obu stron okna dosyć wysokie, ale niemi wkrótce się też moskale do wnętrza dostać mogli; pod jednemi widać już było przesuwające się bagnety. Pułkownik badając pozycyą, wdrapał się z drugiéj strony na przymurek, aby zobaczyć czy się tamtędy wymknąć nie będzie można. Na nieszczęście i tu stało wojsko i policya. We drzwi walono coraz mocniéj a co chwila oknami można się było tych gości spodziewać. Nim się jednak salę dobywać rozmyślili z téj strony ktoś z młodzieży dostrzegł w głębi refektarza zamurowane w jednę cegłę drzwiczki, ale nikt nie mógł powiedzieć dokąd one wychodziły. Być bardzo mogło iż i po za niemi stali żołnierze, ale równie téż spodziewać się godziło że z téj strony mogło być nieosadzone przejście.

Gdy moskale szturmują do drzwi pułkownik zakomenderował aby kołem żelaznem które się pod ręką znalazło próbować wybić dziurę w murze. Na tę ostatnią nadzieję ratunku skupiły się wszystkich siły; zaczęli tłuc, parę cegieł wypadło i chłodny wiatr powiał od pola. Za otworem nie widać było moskiewskich żołnierzy. Drzwi te za dawnych czasów prowadziły do korytarzy późniéj obalonych; Moskale widząc goły mur bez drzwi i okien nie widzieli potrzeby, ubezpieczyć go strażą. Nadzieja wstąpiła w serca wszystkich. Cegły sypały się z obu stron otworu który się coraz powiększał, ale tuż i żołnierze nie mogąc drzwi wyłamać, wstrząsać zaczęli oknami. Komuś na myśl przyszło pogasić światła i wszystkiemi siły starać się wyłom w murze rozszerzyć. Z biedy można się już było nim przecisnąć. Ale w chwili gdy uznano możność ucieczki wszyscy się wstrzymali chcąc naprzód ocalić pułkownika. Skryty w ciemnościach ani chciał o tem słyszeć i krzyknął tylko głośno:

– Do sto tysięcy fur bataljonów djabłów! mazgaje jakieś, korzystajcież z Bożéj łaski, słowo żołnierskie, że inaczéj nie wyjdę jak na ostatku. – Wy młodzi potrzebniejsi jeszcze jesteście ojczyznie, od starego jak ja trutnia, jam tu was wprowadził i jak kapitan z rozbitego okrętu ostatni wyjdę lub zginę…

Jeden czy dwóch z wielką biedą wydostało się przez otwór, gdy moskale wpadli do sali a razem z nimi policyanci z latarkami; postrzegłszy ów otwór zaraz go równie jak drzwi i okna opanowali. —

Nie było tam ani narzekania, ani jęku, ani upadlających prośb, które tych katów zmiękczyćby nie mogły. Głuche tylko milczenie przerywane ich naigrawaniem, przekleństwy i głuchemi razami. Niekiedy krzyk wydobył się z piersi jakby przechodzącą siły boleścią wydobyty, ale umilkł natychmiast poskromiony męzkiém wytrwaniem.

Moskale bijąc i znęcając się wydobywali młodzież ze wszystkich zakątków sali. Pułkownik stał wzięty między cztery bagnety ze spuszczoną głową i jakby zobojętniały. Trudno opisać radość oprawców, gdy ujrzeli tyle ofiar w swoim ręku, ale dowodzący téj wyprawie oficer policyjny, który się innego połowu spodziewał, klął po moskiewsku widząc, że to nie byli wcale naczelnicy spisku ale chłopcy młodzi, na których policya miała tysiące sposobów ujęcia ich w swe szpony. Pułkownika oddzielono jako najważniejszego z więźniów, wsadzono do dorożki i powieziono przodem, gdy resztę bocznemi uliczkami popędzono do cytadeli.

—–

Żona Preslera była jedną z tych nieszczęśliwych kobiet, które tylko miłość macierzyńska trzyma jeszcze przy życiu; niegdyś bardzo piękna, czego jeszcze ślady na jéj twarzy pozostały, niegdyś szczęśliwsza, powoli przyszła do tego stopnia niedoli, w któréj człowiek na pół drętwieje, budziła się z tego snu tylko aby cierpieć przyszłością syna, dolą córki, obawą o tego męża, dla którego miała tylko pogardę i obrzydzenie. Całe dnie spędzała przy pracy zadumana, wijąc ten kłębek myśli szarych który przędzie nieszczęście; ręce jéj machinalnie zajmowały się robotą a w głowie marzyły się ciągle, ciągle jedne obrazy przyszłych nieszczęść, które się jéj zdawały nieuniknionemi. Widziała męża to ze stryczkiem na szyi, to z piersią przybitą, córkę swą zamiatającą błoto uliczne, syna z zakrwawioną skronią, żółtym gdzieś na bezdrożu przysypanego piaskiem. Nie umiała się modlić ale gdy boleść bardzo jéj serce ucisnęła, płakała. Płacz to był cichy, prawie spokojny, spadający wielkiemi kroplami, po którym było lżéj na sercu, i znowu powracało to odrętwienie które zwykłym jéj było stanem. W niem pełniła ona machinalnie wszystkie powszednie życia obowiązki myślą będąc gdzieindziéj; podobna do chodzącego posągu bez mowy i czucia. Tylko kroki wracającego do domu Juljana i świeży wesoły głos jego wstrząsały nią i rozbudzały – wracało słowo na usta, czasem uśmiech nawet. Na chwilę stawała się dlań czułą i łagodną istotą, tak jak widok męża obudzał w niéj prawie szał i wściekłość. Obojętniejszą nieco była dla córki chociaż ją także kochała, ale w duszy miała to dziecię zawczasu za stracone, gdy Juljana spodziewała się ocalić i dla tego przywiązywała się doń mocniéj. Było to jedne z tych dziwactw serca niewytłumaczonych, które się często spotykają po świecie; czasem do słabszéj, czasem do silniejszéj istoty czujemy się pociągnieni nieumiejąc wytłómaczyć co nas z nią tajemniczo wiąże. Tego wieczora jak zawsze Preslerowa siedziała przy świécy u roboty, a Rózia obok niéj także z igłą w ręku, gdy Juljan wbiegł odnosząc klucz od swego pokoju i wszedł do izby pożegnać się z matką.

– Dla czegoż klucz odnosisz? spytała go, czy nie myślisz dziś powrócić?

– Bardzo być może, odpowiedział uśmiechając się, że jeśli się opóźnię to u którego z kolegów przenocuję.

– Wolałabym żebyś wracał do domu, odezwała się matka. Teraz czas taki niespokojny, możesz gdzie w podejrzanem miejscu nocować, zabiorą cię z innymi…

– Moja matuniu, rzekł chłopak po cichu, kiedy drudzy cierpią, albom to ja co lepszego od nich, żebym się miał tak bardzo szanować i ukrywać… co tamtym to i mnie…

– O! nie mówże mi tego.

Chłopak zamilkł, spuścił głowę, pocałował matkę w rękę, siostrę w czoło i z wesołą poszedł piosenką. Słychać go było długo na wschodach nucącego: Boże coś Polskę, pieśń, którą wówczas wszyscy nieustannie powtarzali, która mimowolnie przychodziła na usta każdemu.

Za nim poczęła ją po cichu śpiewać Rózia, a matce słuchając, po chwili łzy popłynęły rzęsiste. Córka postrzegłszy je zamilkła. —

W tém milczeniu przerywanem westchnieniami długi nieznośnie wieczór upłynął, nareście Rózi kazała kłaść się matka, a sama nie mogąc spać i nie chcąc tracić czasu zasiadła do innéj roboty, czekając na męża. Sama myśl jego powrotu i obraz tego człowieka, który zawsze opiły przywlekał się aby swym oddechem zatruwać powietrze tego kąta cichego, – nabawiała ją strachem, obrzydzeniem i dreszczem.

Północ już była wybiła na miejskich zegarach, gdy powolny, ciężki chód dał się słyszeć na wschodach. Preslerowa która tyle razy czuwając oczekiwała męża i syna i umiała rozpoznać ich kroki, wiedziała że to nie był Juljan, który zwykle biegł żywo, cicho, z tą zgrabnością młodzieńczą, która zdaje się nie tykając ziemi, być raczéj lotem niż biegiem. Presler stary po pijanemu bił się w tych ciemnych wschodach dobrze sobie znajomych, przekleństwami sypiąc po drodze. Tą razą był to chód opieszały, wolny, ciężki, przytomnego człowieka, który idąc się ociąga, jakby się do celu dojść obawiał.

Zdziwiła się kobieta, gdy te kroki tak niepodobne do zwykłego chodu jéj męża zbliżyły się do drzwi i Presler wszedł powoli w czapce na oczy nasuniętęj, blady i milczący. Miał on fizjonomią człowieka, który z zimną krwią popełnił wielką zbrodnię i łamał się pod jéj ciężarem, napróżno udając spokojność. Spojrzawszy nań żona, przeraziła się gorzéj niż gdyby był jak zwykle pijanym, oczy jego stojące słupem, usta wykrzywione, dziwnie płaczliwy uśmiech który po nich igrał, głębokie przytem marszczki na czole i drżenie konwulsyjne policzków nie mogły ujść oka biednéj Preslerowéj. Porucznik postąpiwszy kilka kroków padł na krzesło, zwiesił głowę na piersi i dobywszy zwitek papierowych pieniędzy drżącą ręką rzucił go na stół wołając głosem ochrypłym:

– Kobieto weź to dla Juljana!

Ale żona, która w każdym innym razie byłaby skwapliwie pochwyciła ten zasiłek tak pożądany, przyjrzawszy się twarzy męża, nie miała odwagi go dotknąć. Oblicze tego człowieka mówiło tak dobitnie o popełnionym występku, pieniądz zarobiony tak wyraźnie o nim poświadczał, że się łudzić nie było podobna. Nieszczęśliwa przystąpiła doń zwolna, wlepiła weń swe czarne wypłakane oczy i zapytała po cichu:

– Coś ty zrobił?

– Nic, odparł Presler.

– Jakto nic! Cały się trzęsiesz.

– Jestem na czczo, rzekł Presler z dzikim uśmiechem. – Dajcie mi co! dajcie mi co! Te wyrazy głucho z obłąkaniem prawie wymówione mrozem przeszły kobietę, rzuciła się na pieniądze aby z ich ilości powziąć jakiś domysł o wypadku. Było tam nędznych dwieście złotych w poszarpanych papierkach, kwota dość znaczna jak dla Preslera, przecież niezwiastująca żadnéj nadzwyczajnéj zbrodni.

Presler, który przed chwilą żądał aby mu się coś napić dano, już był o tem zapomniał. Siedział z oczyma wlepionemi w podłogę a po ustach jego igrał złowrogi uśmiech poprzedzający zwykle obłąkanie. Był tak różny od siebie, tak przybity, że się nad nim nawet żona ulitowała.

– No, cóż ci tam jest? Co ci takiego, czyś chory?

– Ale nic! nic! nic! krzyknął gwałtownie Presler, bijąc pięścią o stół. Kiedy mówię że nic, to nic!

Potem wstał i mrucząc przechadzać się począł. Kobieta odstąpiła lękliwie, siadła na swem miejscu i w milczeniu zatopiona zajęła się daléj robotą. Presler chodził a chodził, tarł ręką po czole, szarpał na sobie odzienie, a niekiedy z przymusem niby coś nucić próbował. Pora do snu dawno minęła ale ani Preslerowa, ani on nie myśleli o spoczynku; ona trochę jeszcze oczekiwała na syna, on sam nie wiedział co się z nim działo, ale zasnąćby był nie mógł.

 

Około pierwszéj ktoś zaczął stukać do bramy. Kamienica mieściła w sobie bardzo wielu lokatorów; trafiało się często że ktoś z nich późno powracał, hałas u bramy nie miał w sobie nic nadzwyczajnego, przecież słysząc go wstrząsnęli się jakiemś przeczuciem oboje. Po chwili, ostrożne i nieśmiałe kroki na wschodach słyszeć się dały, a gdy się do drzwi zbliżyły Preslerowa spiesząc naprzeciw wybiegła. Równocześnie prawie otworzyły się one powoli i na progu ukazał się młody człowiek którego matka często z Juljanem widywała, blady, w oszarpanem trochę odzieniu, zmęczony. Na widok matki zmięszał się jeszcze bardziéj i zaczął niby pytać o Juljana, ale wzrokiem szukał z daleka przechodzącego się ojca. Po jego twarzy, zalęknieniu poznać było można, że nie przychodził darmo. Dowiedziawszy się jednak od matki że Juljana nie było chciał się cofnąć gdy porucznik machinalnie zbliżył się do niego. Chwytając chwilę kiedy matka zdawała się obróconą gdzieindziéj młody człowiek dał znak Preslerowi że chciałby mu coś na osobności powiedzieć. Ale w chwili gdy ten ruch uczynił oczy kobiety pochwyciły go, serce zadrżało, domyśliła się już jakiegoś nieszczęścia które przed nią ukryć chciano, i porwała młodzieńca za rękę ciągnąc go za sobą na środek izby.

– Na Boga! człowiecze, krzyknęła, mów, zaklinam cię, mów, ty coś wiesz! o Juljanie, chcesz coś przedemną utaić, dawałeś znaki jemu! jam matka, jam pierwsza o wszystkiem wiedzieć powinna, ja cię nie puszczę póki mi nie powiesz.

Młody człowiek zawahał się, na widok téj boleści, łzy mu z oczów pociekły. Presler stał osłupiony, tylko wargi i twarz konwulsyjnemi ruchy mu drżały.

Była to chwila strasznego milczenia.

– Nieszczęście! nieszczęście! rzekł nareszcie młody człowiek, słabym drżącym głosem.

Cóż się stało, cóż się stało? Nie zabity? krzyknęła matka.

– Nie. Ale jest schwycony, odpowiedział przybyły, razem z wielą innymi – ja sam nie wiem jakim się cudem ztamtąd uratowałem. Byliśmy zebrani w jednéj fabryce dla mustry, było nas tam kilkudziesięciu, miejsce zdawało się pewne, podły jakiś szpieg denuncyować nas musiał. Dwóch czy trzech uciekło wyłomem w ścianie zrobionym, reszta dostała się w ręce moskali… Juljan z nimi…

Jeszcze nie dokończył opowiadania gdy Presler ryknął jakimś dziwnym głosem, rzucił się, potem zerwał, biegał jak szalony i natychmiast chwyciwszy kapelusz nieobejrzawszy się nawet na nikogo pędem z domu wyleciał.

Nieszczęśliwéj matce więcéj niż przeczucie, prawie pewność wskazała zabójcę syna – był nim własny jego ojciec.

—–

Pan naczelnik spoczywał na łonie rodziny i w paradnym tureckim szlafroku, z cygarem hawańskim w ustach zapijał wonny czaj, którym go kupiec ruski jego przyjaciel obdarzył, gdy służący dał mu wiedzieć że od zarania jakiś bardzo niepoczesny człowiek dopraszał się gwałtownie posłuchania.

Że to była godzina rodzinnego życia rozkoszom poświęcona, w któréj radca lubił być swobodnym, i nikogo zwykle nie przyjmował, mocno go oburzyła ta śmiałość jakiegoś obdartusa i kazał go wypchnąć za drzwi.

Pan naczelnik który wąchał przez jakiś czas petersburskie błoto, przywiózł zeń wszystkie obyczaje i narowy moskiewskich czynowników. W salonie wieczorem był to bardzo miły, słodki i nieco sentymentalny człowiek. Wziąć go było można za sielankową istotę ucywilizowaną, trochę epikurejskich nałogów, ale wcale dobrą i niestraszną, za sybarytę lubiącego się bawić, dobrze zjeść, smaczno się napić i starającego unikać kłopotów. Ale pod tą pokrywką człowieka słabego, zniewieściałego i łagodnego przez miłość własną, krył się zwierz zimno drapieżny, któremu największe podłości i okrucieństwa nic nie kosztowały. Całe jego życie obrachowane było na zyski i korzyści materyalne, gdzie nie można było wziąć pieniędzy, tam się zręcznie wyłudzało prezenta. Wygodnie ów i wytwornie urządzony gabinet w którym pan naczelnik odpoczywać raczył, cały się składał z darów przez przyjaciół i klejnotów z powodu różnych interesów złożonych. Meble wprawdzie były kupione, ale niecałkowicie zapłacone i stolarz się o resztę upominać nie śmiał; cygaro które palił było darem jakiegoś przemytnika, herbata którą pił ofiarą kupca, szlafrok zapłatą za małe szelmostwo, biórko prezentem nieszczęśliwego rzemieślnika, a drobne fraszki okrywające je pamiątkami różnych usług oddanych niby bezpłatnie. Żona jego chodziła w darowanéj salopie i wyszachrowanym szalu. W domu tym dziwiono się niezmiernie gdy jaki zuchwalec przyszedł się upomnieć o pieniądze, całe społeczeństwo powinno się było składać na wygody dostojnego urzędnika który tak troskliwie czuwał nad jego spokojem.

Po wydanym rozkazie wypędzenia natręta hałas dał się słyszeć u drzwi, potem jakieś szamotanie i w wypartych siłą podwojach ukazał się naprzód blady Presler, potem służący który go niemiłosiernie w tył za kołnierz odciągał. Porucznik tak się silnie opierał, że zostawiwszy kawał oddartéj sukni w rękach lokaja, wpadł do pokoju i prosto rzucił się do nóg naczelnikowi który się mocno przestraszył. Ale poznawszy Preslera i widząc go tak poruszonym dał znak służącemu aby odszedł.

– Trutniu jakiś! zawołał, czego ty mi tu włazisz? Wiesz że zakazano jest jak najsrożéj przychodzić do mnie do domu, jak ty śmiesz się tu pokazywać? Co cię tu u licha przyniosło?

Porucznik miał minę zupełnie obłąkaną, trząsł się, chwytał go za nogi, płakał, mówić nie mógł.

– Zwarjował łajdak, czy co! krzyknął naczelnik.

– Syn! syn! mój! Panie ratuj mi syna! wzięli mi jedynaka, róbcie zemną co chcecie, wyślijcie mnie na Sybir, do kopalni, zetnijcie mi głowę ale syna uwolnijcie!

– Co ty pleciesz? gdzie? jaki syn?

– Syn! syn wczoraj – tam – tam gdzie ja naprowadziłem, między tymi co ich wczoraj wzięto, mój własny syn! Ja go muszę mieć, wy mi go musicie uwolnić. Panie! zedrzyjcie ze mnie skórę, wart jestem piekła i najstraszniejszych męczarni, ja własnego zgubiłem syna!!

Mówił to głosem drżącym, zbolałym któryby był skałę poruszył, ale pan naczelnik obyty był widać z jękami ludzkiemi. Nieraz może w cytadeli przytomny był indagacyom dokonywanym za pomocą rózek i kijów. Jęki rozpaczy obijały się o pierś jego nie dochodząc do jéj głębi. Wieczorem w salonie rozczulał się gdy mu się trafiło pieskowi nóżkę przydepnąć, ale w sprawowaniu urzędu, asystował nieraz gdy po sto rózek dawano słabym starcom lub niedorosłym dzieciakom; nie robiło mu to najmniejszéj różnicy, jadł potem smaczno bifstek u Bouquerela i unosił się nad śpiewem panny Rivoli w teatrze. Zapomnieliśmy dodać że był bardzo muzykalny, słynął z miłośnictwa teatru a szczególniéj rozmiłowanym był w balecie i – baletniczkach. —

Na krzyk ojca, z odpoczywającego łagodnego człowieczka stał się on nagle urzędnikiem.

– Idźże mi ty precz! zawołał. Jak śmiesz z taką sprawą przychodzić do mnie? Syn twój był między tymi buntownikami, winien jest i pójdzie z innymi w Sybir.

– Panie! krzyknął Presler, to być nie może, ja mam przecie u rządu zasługi, ja się dla was okryłem sromotą, ja wam stu wydam za niego jednego! Wygrzebię, z pod ziemi wykopię, ale mi tego jednego oddać musicie!

– Co to jest musicie? głupcze jakiś! odpowiedział zimno radca, ja cię tu nauczę tak gadać do mnie; idź mi zaraz precz! i nie śmiéj nawet ust otworzyć o tem.

Presler jeszcze raz zwlókł się do jego nóg i zaczął płacząc je ściskać.

– Panie, zawołał, i ty masz dzieci, pomyśl gdyby ci jedno z nich schwycono? ja mam jednego tylko syna!!

– A czemże to on lepszy od drugich co za to samo w Sybir pójdą? rzekł naczelnik. Jednego miałeś, trzeba ci go było inaczéj wychować, oddać do służby, a nie puścić go samopas i rzucić między tę młodzież zarażoną buntowniczym duchem. —

Inne książki tego autora