Za darmo

Pogrobek

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział VII

Nie była to słaba i płacząca, a przelękła Lukierda. Wprędce ochłonąwszy, córka Północy odzyskała męstwo. Mówiono jej o śmierci pierwszej księżnej, ale inaczej. Chciała wiedzieć prawdę całą, a nim się o nią miała męża zapytać, potrzebowała przekonać się, czy więzień nie był potwarcą. Z gorejącymi policzkami poczęła przebiegać izby swoje, szukając w myśli, kogo pytać miała, kto by jej prawdę powiedział.

Stara Juta ze Szwecji przywieziona, pół-Niemka, pół-Szwedka, którą jej dla języka jako tłumacza dodano, porobiła już mnogie znajomości na zamku i w mieście. Nastręczano się jej wiedząc, że w łaskach była u pani, a mogła być w różnych potrzebach pośredniczką. Między innymi stara Krywicha, także na pół Niemka, u której Mina niegdyś mieszkała, już się była na zamek wśliznęła.

Księżna, chcąc się prawdy dobadać, zażądała od Juty, aby jedną z miejscowych kobiet potajemnie przyprowadziła. Chciała ją kazać badać przy sobie. Juta przywiodła najlepiej jej znajomą Krywichę, która poczęła od tego, że księżnie do nóg upadła i obsypała ją błogosławieństwami.

Stara Juta służyła za tłumacza. Wiedziała już ona dawniej, choć o tym pani swej nie mówiła, w jak różny sposób opowiadano historię Lukierdy. Strach, jakim ją przejmowała, tłumiła w sobie. Widząc swą panią poruszoną mocno po tajemniczej rozmowie u okna więzienia, której nie słyszała, Juta domyśliła się czegoś, ale nie historii Lukierdy.

Dopiero gdy jej kazano pytać Krywichę o zmarłą księżnę, zrozumiała niepokój Ryksy. Chciała podszepnąć Krywisze, aby nie wydawała, co o tym mówili ludzie, lecz księżna, postrzegłszy znak dany, groźno poczęła się domagać prawdy.

– Niech mówi, co wie! Chcę wiedzieć wszystko! Nie ulęknę się! Niech powie, czy była winną i co się z nią stało. Dlaczego ją zamordować kazano?

Z przerażeniem Juta, posłyszawszy to, oczy sobie zakryła. Księżna coraz napastliwiej żądała całej prawdy, powtarzając, że wiedzieć ją musi i potrafi ją wybadać. Niepotrzebną nawet była teraz Krywicha dla powtórzenia powieści, którą Juta raz niejeden słyszała w drodze do Gdańska i na zamku. Rozpytywała ona pilno, bo jej o swą panią chodziło, a im książę okazywał się powolniejszym, tym bardziej lękała się chytrości jego i skrytego okrucieństwa. Nie można więc było nic teraz utaić przed panią. Z płaczem poczęła opowiadanie Juta, do którego Krywicha po trosze się przyczyniała, rada, że zalecić się może.

Długo, szczegółowie opisywały jej zaślubiny, przybycie, pobyt na zamku Lukierdy, prześladowanie przez Minę. Na ostatek Krywicha ż gorącością wielką opowiedziała historię nocy tej strasznej, tak jak ją z ust umierającej Bertochy słyszała. Ryksa słuchała pilno z oschłymi już oczyma, na pozór ostygła, niewzruszona. Gdy Krywicha, dokończywszy, wspomniała o pieśni, którą lud nucił o zabitej księżnie, kazała ją sobie tłumaczyć, ale i ta łez jej nie wycisnęła.

Krywicha, bijąc się w piersi, zaklinała się i poprzysięgała, że to, co mówiła, z własnych ust jednej z najwinniejszych słyszała. Ryksa spytała ją jeszcze o Minę, ale o tej różne chodziły wieści, a najpewniejszym zdało się, że do brandeburskiej marchii zbiegła. Długo jeszcze przeciągnęło się badanie, aż książę z łowów powrócił. Juta chciała swą panię rozebrać i namówić do spoczynku, lecz Ryksa, czekając na męża, którego widzieć chciała, została w dziennym swym stroju. Na twarzy jej malowało się postanowienie jakieś silne, które Jutę przerażało.

Zaledwie tętent w dziedzińcu oznajmił powrót Przemysława, Ryksa przez ganki wprost poszła naprzeciw niemu do izby, w której zwykł był wieczerzać, gdy z łowów powracał. Wchodząc, zastała go jeszcze w kaftanie i przy mieczu, zaledwie się rozdziewającego.

Powolnym krokiem, ułożywszy sobie twarz spokojną, zbliżyła się do niego. Spojrzawszy na nią, Przemysław poznał, a raczej przeczuł, iż niosła mu coś niespodziewanego. Siadła na ławie po przywitaniu, aby być świadkiem wieczerzy, do której służba szybko posługiwała.

Książę, natrętnym tym oczekiwaniem żony nieco zmięszany, radził jej odejść, ale go nie posłuchała. Prędko więc dokończył wieczerzy, przeczuwając już, że o coś pytany będzie lub proszony. Natychmiast skinął na dworzan i komorników, aby się oddalili.

Ryksa czekała cierpliwie. Dopiero, gdy pozostali sami, wstała, ze swą dziecinną powagą jakąś mówiąc do męża:

– Nam tu mogą przerwać rozmowę. Muszę na osobności mówić z wami. Chodźmy do komory waszej.

– Późno dziś – rzekł wahając się Przemysław – rozmowę wszak możem odłożyć do jutra.

– Nie – odparła Ryksa. – Ja dzisiaj chcę mówić z wami.

I nie czekając już odpowiedzi, przodem weszła do izby sąsiedniej, drzwi otwarte zostawując za sobą. Przemysław musiał iść za nią.

Stanąwszy w pośrodku, zwróciła się do niego, jak sędzia do winowajcy, mierząc go bystro przenikającymi oczyma. Już miała rozpocząć, gdy głosu jej zabrakło, przycisnęła rękę do piersi, a że tym ruchem przypomniała Lukierdę, książę cofnął się przestraszony.

Ryksa długo, bacznie mu się przypatrywała, oczy jej zdawały się sięgać w głąb duszy.

– Chcę od was dowiedzieć się – rzekła głosem mężnym – prawdziwej historii o Lukierdzie. Chciano ją taić przede mną, ja tajemnic żadnych nie znoszę. Są to ciemności, lubię światło i dzień biały. Mówcie mi… prawdę!

Przemysławowi gniew naprzód na twarz wybuchnął, chciał srogim być, uśmierzył się wprędce.

Nie odpowiadając nic, zszedł na stronę i nóż, który miał przyczepiony do pasa, rzucił z trzaskiem na ławę.

Ryska ani ruchu tego, ni milczenia, ni brzęku się nie ulękła.

– Jeśli wy mi nie zechcecie mówić o Lukierdzie – dodała – będę musiała wierzyć ludziom, co mówią.

– Cóż mam ci mówić? Co?! – wybuchnął książę gwałtownie. – Ludzie obwiniają mnie, plotą baśnie. Jestem niewinny i to tylko powtórzyć mogę. Jestem niewinny.

– Lukierda nie zmarła śmiercią swoją – odparła Ryksa. – Dlaczegóż ludzie was obwiniają? Skąd te baśnie? Co za pieśni o niej nucą?

– Pieśni? Głupia ciżba! Głupie pieśni! Co znaczą karczemne śpiewy!

Mówiąc Przemysław rzucał się i gniewał. Ryksa przypatrywała mu się, śledząc krok każdy.

– Powiedzcież wy mi prawdę – dodała. – Mieliście jakąś inną miłośnicę, to wiem. Nie rozumiem – wtrąciła z uśmiechem dumnym – żeby to ją miało wielce obchodzić! Wy wszyscy macie miłośnice, ale co żona i księżna ma z nimi?

Ruszyła ramionami, usta wydęła pogardliwie.

– Jakże śmiała jedna dziewka jakaś z księżną chcieć się równać? Prawa jakieś rościć? A wy, jak na to mogliście pozwolić?

– Wiecie wszystko – przerwał jej Przemysław z gniewem. – Po cóż pytacie mnie? Nasłuchaliście się już baśni na zamku, przyniosły wam je baby usłużne. Wierzcie im sobie, gdy chcecie.

– Ja właśnie prawdy chcę od was, aby nie być zmuszoną im wierzyć – odparła chłodno Ryksa. – Więc mówcie.

Przemysław przeszedł się po ciasnej izbie. Ile razy spojrzał na tego żywego upiora stojącego przed sobą, na te oczy zimne, szklanne, ostre, które się w niego wpijały, dreszcz przechodził po nim.

– Czego chcesz ode mnie?! – zawołał zrozpaczony. – Ja sam nie wiem spełna, co i jak się stało! Lukierda tęskniła za swoimi, niczym jej nie można było zaspokoić. Płakała, zabijała się łzami… Odpychała mnie, nie cierpiała.

– A wy?

– I jam ją w końcu znienawidzieć musiał – odpowiedział Przemysław. – Nie na to mąż, jak ja, niewiastę bierze, aby mu ona płacz do domu codzienny wnosiła. Nie miałem potomstwa, nie mogłem go mieć; nie żyłem z nią.

Ryksa, stojąc nieruchomo, z oczów go nie spuszczała; gdy mówił, słuchała nie przerywając. Przemysław, poruszając się wspomnieniami tymi, mówił coraz goręcej.

– Mnie i siebie dręczyła! – zawołał.

– Czemuś ją nie odesłał do ojca?

Przemko rzucił głową.

– Wszak prosiła o to…

– W pieśni – przerwał książę chmurno. – Mnie nigdy nie mówiła o tym… Jam nie słyszał prawie jej głosu. Znienawidziły ją sługi, zniechęciła domowników… zabili ją.

Brwi Ryksy się ściągnęły, drgnęła.

– A wy, coście tu panem, dopuściliście…

Przemysław rozpostarł ręce:

– Tak – rzekł – winienem, choć niewinny jestem. Ale na Chrystusa przysięgam, ja nie dawałem rozkazu, ja nie wiedziałem o zabójstwie.

– Nieszczęśliwa, słaba, bojaźliwa niewiasta! – odezwała się Ryksa. – Ja… ja inną byłabym na jej miejscu.

Przemysław spojrzał na nią. Stała nieulękniona, smutna tylko.

– Na jej miejscu, ja bym te sprośne baby dała potracić. Sługi! Niewolnice! Żeby śmiały targać się na mnie?! Nie mówcie mi, żeście niewinni! Na coście jej dali i trzymali takie sługi? Przemysław powtórzył bezmyślnie:

– Nie winienem!

– Winniście – odparła Ryksa – bo na waszym zamku, pod bokiem pana, nic się stać nie powinno bez jego woli!

Milczeli oboje. Ryksa białą ręką pogładziła włosy złote, ustąpiła kilka kroków i na ławie przysiadła.

Rozmowa, którą on miał za skończoną, dla niej była dopiero poczęta. Nie zważała na to, że mąż zbyć się jej chciał widocznie.

– Tak, wy winniście – dodała – ale winna i ona! W jej miejscu Ryksa królewna postąpiłaby inaczej!

Spojrzeli na siebie, młoda pani rąbek, który twarz jej dokoła otaczał, wzięła w ząbki białe i gryzła go nimi.

– Wiem więc wszystko, jak było – rzekła – a widzicie, że się jej losu nie boję. Jestem córką ojca, co nawykł wojować z rodziną, jam gotowa z własnym domem. Mnie te sługi nie zabiją, bo ja je za jedno zuchwałe spojrzenie zabijać każę. A zechcesz mieć miłośnice, nie powiem nic! Ale tego niechlujstwa żeby mi na zamku nie było! Do chlewów z tym brudem!

Książę słuchał jej milczący. Wstała powoli z ławy.

– Tak! Tak! – zamruczała. – Prawdą jest wszystko, co pieśń mówi! Nieszczęśliwą zamęczyli! Ludzie mówią, żem ja do niej podobna. To być nie może… Ja czuję w sobie, że nie dałabym się, jak w sidła złapane ptaszę, udusić! Nie!

Przemysławowi dolegało już to powtarzanie i, zwracając się ku niej, rzekł chcąc zakończyć rozmowę:

 

– Tak… była sama sobie winną… i jam winien był; najwinniejsze te baby przeklęte! Ale dziś to niepowetowane sprawy! Nakazałem modlitwy, zakupiłem nabożeństwa, uspokoiłem sumienie… Nie mówcie o tym, nie jątrzcie rany!

Ryksa popatrzała nań.

– Między nami tajemnic być nie powinno – odezwała się z powagą. – Jam tu nie żadna miłośnica, ale córka królewska i żona, której przystało powiedzieć, co na sercu miała… a iść krokami pewnymi… Po com taić miała! Ja się nie boję nikogo!

Z uspokojoną nieco twarzą książę się do niej przybliżył.

– Dość tego! – rzekł. – Chcę wiedzieć tylko, kto śmiał do uszu waszych przynieść te…

– Żebyś go ukarał? – przerwała Ryksa. – Karz-że wszystkich, co pieśń tę śpiewają.

Zżymnął się książę.

– Ludzie ci niewdzięczni – odezwał się – nienawidzą mnie. Ale któż ci te pieśni tłumaczył?

Ryksa uśmiechnęła się.

– Kto? Chodziłam po zamku – odparła – usłyszałam głos spod ziemi. Kto wie? Może od jej grobu?

Książę przeżegnał się z przestrachem, po twarzy Ryksy przebiegło jakieś drgnięcie szyderskie. Widząc trwogę męża, ulitowała się w końcu nad nim. Jakby się do wyjścia przysposabiała, ściągnęła suknię.

– Macie dość tej rozmowy – dodała. – Przerwijmy ją. Ja wiem, com potrzebowała z ust waszych usłyszeć, i wy dowiedzieliście się, że drugą taką, jak ona, nie będę. To dość!

Przemysław, jakby już słuchać nie chciał, kaftan, który miał na sobie, począł gwałtownie ściągać. Oczy mu dziko błyszczały, mruczał coś niewyraźnie.

Księżna popatrzyła na lampę, po ścianach i, jak gdyby wszystko już było zapomniane i skończone, odezwała się głosem jasnym:

– Jest goniec od księdza Jakuba! Ciesz się, książę! Dobre wieści!

Zwrócił się ku niej Przemysław, patrząc ciekawie.

– Ziemianie twoi dzielni są, należy im nagroda. Nie czekali rozkazów twych, nie pytali o nie, zebrali się, uderzyli na tę twierdzę, którą oddaliście Ślązakowi.

– Ołobok! – wykrzyknął książę, podnosząc ręce.

– Tak! Odebrali go – mówiła Ryksa wesoło prawie – całą tę ziemię zawojowali.

– A mnie tam nie było! – z boleścią zawołał książę.

Ryksa, która o wszystkim już starała się być uwiadomioną, znalazła i na ten okrzyk mężowski odpowiedź.

– Mówiono mi – rzekła – iż wy tam nie powinniście byli się znajdować, boście Ołobok ten ustąpili i na tym pieczęć swą położyli, a oni do niczego się nie obowiązywali.

Z pewnym zdumieniem książę popatrzył na żonę swą, która już tak wprędce wtajemniczyła się we wszystkie jego sprawy.

– Bogu niech będą dzięki – rzekł. – Wszystkie spiski i knowania stłumione. Ołobok odebrany, oddycham lżej.

– Tak! Możecie i powinniście iść teraz i zdobywać – dodała Ryksa. – Królewska córka, spodziewam się być królową!

Rękami nad głową uczyniła ruch, jakby wkładała koronę, i powoli wyszła z izby.

Książę stał długo zadumany o całej tej rozmowie, o żonie, o sile, z jaką występowała, a która mu się prawie groźną wydała. Nie dano mu czasu długo nad tym rozmyślać, wszedł lektor Teodoryk z księgą modlitw w ręku. Była to jego godzina. Przemysław, syn ojca tak pobożnego, tak świętego, iż go innym za przykład stawiano, bo nieraz nocą, gdy wszyscy spali, okryty włosiennicą, przy małej lampce do dnia się modlił, wychowaniec Bolesława, słynnego także z pobożności, kończył dzień każdy modlitwą. Ksiądz Teodoryk z nim ją odmawiał. Tego dnia począł od powinszowania odzyskanego Ołoboku, z czego się wszyscy cieszyli. Książę też dla radości tej zapomniał o przykrej z żoną rozmowie.

Nazajutrz przybył z rozjaśnioną twarzą arcybiskup. Mąż to był stworzony, aby w tych czasach bezładu i rozprzężenia, silną dłonią chwyciwszy wodze, przodował wszystkim osłabłym i powątpiewającym. Z każdym dniem zyskiwał na powadze, na sile, na wierze w posłannictwo swoje. Na twarzy jego malował się ten spokój mężny, który znamionuje wielkich ludzi.

– Ziściły się słowa! – rzekł, ręce podnosząc ku Przemysławowi, który spieszył na jego powitanie. – Ziemi kawałek niewielki był, ale srom oderwania boleśny! Boże błogosław! Jest to wróżbą przyszłości lepszej.

– A Henryk? – odparł książę.

– Jeśli się nie mylę – rzekł Świnka – nie będzie miał ani czasu, ni ochoty odzyskiwać, co wydarł niesłusznie. Ja zwołać nań muszę synod dla sprawy mojego brata Tomasza wrocławskiego, zdzierstw i krzywd naszych. Groźbę mu poślę, nie zechceli słuchać, piorun rzucić będę zmuszony. Niechętnie ciskam je, bo z tymi oswajają się ludzie, ale na tego zuchwalca, który praw żadnych znać nie chce, będę zmuszony.

Za arcybiskupem wtoczyli się z twarzami wesołymi: kasztelan, wojewoda, urzędnicy, wszyscy panu winszując a dumni męstwem swojego rycerstwa.

Gwarna rozmowa ledwie się rozpoczynała, gdy ochmistrz dworu księżnej drzwi otworzył i piękna Ryksa weszła strojna, dumna, a tak swobodna i wesoła, jakby nic wczoraj nie zachmurzyło jej czoła i nie ścisnęło serca. Książę się jej coraz bardziej zdumiewał.

– Wy, ojcze – odezwała się, całując rękę arcybiskupa – zawsze nam z sobą przynosicie błogosławieństwo. I książę, pan mój, szczęśliwy jest, jak nie był dawno…

– Bodaj ten dzień wróżył wam całe pasmo jasnych! – odezwał się Świnka z uniesieniem proroczym. – Tak! Spełni się, com nosił i noszę w sercu jako modlitwę do Boga! Ujrzemy znowu na głowie księcia koronę długo spoczywającą w ukryciu, a z nią przyjdą siła, pokój i ład! Jeden tu pan być musi znowu!

Przemysław wzdychał: – Ojcze mój, daleko jeszcze do tego!

– Jeden Bóg wie, co dalekie, a co bliskie – odparł Świnka. – Człowiek czynić ma, co powinien, a Opatrzności zostawić, co z czynów jego ma wyrosnąć.

Na zamku, w mieście panowała radość wielka. Echo jej odbiło się aż w ciemnym tym więzieniu, w którym zapomniany siedział Zaręba. Staraniu ukrytych przyjaciół swoich, zabiegom cichym Nałęcza winien był, że go dotąd na stracenie nie wywiedziono. Dzień po dniu zwlekał się wyrok i jego wykonanie. Słaby promyk nadziei jakiejś świtał, iż wierny Pawłek potrafi go wyzwolić.

Pobożny i zabobonny Zaręba, jak naówczas byli wszyscy, śluby czynił wielkie, jeżeliby mu cud boży ocalił życie, ale zarazem zemstę poprzysięgał zajadlejszą jeszcze znienawidzonemu księciu.

– Nie zginie on, tylko z mej ręki – powtarzał ciągle – jeśli mnie przyczyna świętych pańskich stąd wyzwoli.

Nałęcz biegał i robił, co było w mocy jego, aby stróżów przekupić albo się podkopać do jamy. Jedno i drugie się nie wiodło. W ostatku, gdy się przekonał, że już o wyłamaniu się wcale myśleć nie było można, Nałęcze i Zarębowie złożyli grzywien tyle, że ich starczyło na wykupienie najdroższego życia.

W szynku miejskim, do którego czasem dozorca więzienny przychodził, nieznani ludzie poczęli się zbliżać do niego, poić, zawiązywać rozmowę, w końcu mu podszepnięto okup tak wielki, że oprzeć się było niepodobna. Miał za co biedny człek kupić sobie ziemi kawałek. Ale razem z więźniem uchodzić musiał i dozorca na Śląsko, do Brandeburgów, w kąt jakiś daleki. Miał tu żonę i dzieci.

Dnia jednego przyszło nareszcie do zgody. Znaleziono w więzieniu człowieka, z dawna tam za zabójstwo osadzonego, który do Zaręby wzrostem i włosami był podobny. Tego miano osadzić na jego miejsce, jakby ci, co pochwycili Michnę, omylili się. Więzień zgadzał się na to, co go mówić nauczono, dając mu nadzieję oswobodzenia. Wieczorem wydobył się Zaręba z ciemnicy, gdy straży nie było, wypuszczony przez dozorcę i wprost poszedł do kościoła razem Bogu dziękować i zemstę przysięgać… W jego miejscu siedział już zbój ów wyuczony, aby go zastąpił. Tymczasem o Zarębie zapomniano, dopiero gdy po odzyskaniu Ołoboku mowa była o Kaliszu i zdradzie Sędziwoja, przypomniano sobie jej sprawcę.

– Stracono go czy nie? – zapytał książę.

– Rozkazu nie było.

Ręką dał znak książę, iż dłużej zwlekać z tym nie było potrzeby. Nazajutrz rano kazano Zarębę na plac wyprowadzić. Szemsza, który go pojmał, dowiedziawszy się o tym, szedł patrzeć, jak wrogowi łeb zetną. Wtem ujrzał ciągnionego na sznurze człowieka.

– A toć nie on jest! – zakrzyknął. – Gdzież tamten?

Usiłowano wmówić mu, iż ten był, którego pojmał. Wszczął się spór i rozterka, strzęsiono ciemnice, innego nie było. Wściekał się i pienił Szemsza, ludzie się zaprzysięgali, że szatan chyba zamianę zrobił w więzieniu, z którego nikt wymknąć się nie mógł.

Wstrzymano wykonanie wyroku, bo człek był inny, a ten wyznawał, że jego czasu wesela nie wiedzieć za co wtrącono do więzienia. Dozorca więzienia, stróże, broniąc swej sprawy, obwiniali Szemszą172 lub szatana. Musiano się odnieść do księcia. Przemysław wiadomość dziwną przyjął obojętnie.

– Prędzej czy później – rzekł – Zaręba wpadnie w ręce moje, a naówczas nie ujdzie śmierci.

Puszczono tego, który zastąpił winowajcy miejsce, a Szemsza poprzysięgał, że albo sprawa w tym była diabelska lub nieprzyjaciół książęcych. On pewien był, że omylić się nie mógł. Zaręba, gdy się to działo, zbiegłszy wraz z Nałęczem, już się u swych powinowatych ukrywał.

Rozdział VIII

Dziewięć lat upłynęło od ożenienia Przemysława, czasu przeciąg wielki, który też znaczne sprowadził zmiany. Najśmielsze nadzieje, wieszczby prorocze arcybiskupa się iściły. Nie dał Bóg tylko spodziewanego płci męskiej potomka, gdyż księżna wydała na świat córkę, jej imieniem ochrzczoną.

Przemysław rósł w potęgę. Umierający Henryk śląski, jakby chciał dawne swe przeniewierstwa nagrodzić, ostatnią wolą odkazał mu Krakowskie i Sandomierskie. Mszczuj pomorski, nie mający potomstwa oprócz córki nie uznanej, zapisał mu ziemie swoje.

W rękach więc Przemysława skupiła się najznaczniejsza część polskiej ziemi; panem był rozległego kraju, a Świnka naglił i nakłaniał, aby włożył na skronie koronę Chrobrego. Domagała się tego Ryksa, coraz większą nad mężem władzę zdobywająca. Przemysław sam pragnął tego, lecz wahał się i lękał.

Po wszystkich ziemiach chodziła już wieść o tej koronie dla niego przeznaczonej, a arcybiskup nie mógł go skłonić jeszcze do naznaczenia dnia wielkiego. Przeczucie jakieś złowrogie wstrzymywało go. Nie było ono zupełnie płonnym. Na sam odgłos tego, co Świnka chciał dokonać, nie tylko Brandeburgi, książęta śląscy, ale wszyscy posiadacze dzielnic mniejszych zaczęli trwożyć się o nie. Przyszły król prędzej, później musiał się starać o ich odzyskanie i przyłączenie. Korona Chrobrego innego znaczenia nie miała.

Ze wszystkich jednak, co się przeciwko wznowieniu królestwa gwałtownie opierać zapowiadali, Ottonowie brandeburscy byli najzajadlejszymi. Odgrażano się u nich nie dopuścić korony nowej.

Zarębowie i Nałęcze nosili po wszystkich ziemiach popłoch ten, że przyszły król na zagładę rycerstwa i ziemian berło w rękę pochwyci, że zapanowawszy, wszystko w garść ściśnie, a nikogo do rady wzywać nie będzie. Łacno tym było poruszyć ziemian, którzy woleli małych i słabych książąt, potrzebujących ich, zmuszonych kupować łaskami, niż jednego silnego pana.

Właśnie Mszczuj, książę Pomorza, zmarł był w Oliwie, a Przemysław, objąwszy Gdańsk, nakazawszy go obwarowywać, wracał do Poznania, gdy jadącemu zabiegł drogę poseł arcybiskupi, zapraszając do Gniezna. Tu, w starym zamczysku gniazdowym, które Świnka zajmował, ogniskowało się niemal całe Polski życie. On był jej głową, a w ciągu lat ostatnich, pracując około uporządkowania spraw kościelnych, zapewnienia praw duchownym, nie spuszczał z oka nigdy korony tej, która była marzeniem jego.

– Koronę podnieść potrzeba, aby jedność przywrócić! – powtarzał nieustannie.

Pragnął jej Przemysław, gorąco życzyła Ryksa, obawa tylko poruszenia nieprzyjaciół wstrzymywała.

Dwór arcybiskupi w Gnieźnie nigdy tak świetnym nie był, jak za Jakuba II. Świadom obyczajów europejskich, czując, że świetność zewnętrzna poszanowanie wraża, trzymał dwór niemal królewski, dbając, by on świadczył o sile jego. Nigdy też powaga metropolity w Kościele i kraju większą nie była. Biskupi szli razem z nim zgodnie, umiał ich jednać i kierować nimi.

Myśl wydobycia długo w ukryciu przechowywanej korony Chrobrego już z nimi była zgodnie uradzoną. Wszyscy, aż do krakowskiego biskupa, godzili się na to, iż obrzęd uroczysty wedle starych tradycji powinien się odbyć w tym Gnieźnie, które Gniazdem było. Przyłączenie Pomorza do posiadłości Przemysława zdawało się najwłaściwszą chwilą do uczynienia tego stanowczego kroku. Świnka pewien był, iż nie spotka oporu w Rzymie. Korona szła stamtąd i hołdowała apostolskiej stolicy.

 

Przemko na wezwanie pospieszył do Gniezna, które dziś obmurowane, przystrojone, wspanialszym prawie było od Poznania i jednemu tylko Krakowu ustępowało. Kościół metropolitalny, pałace arcybiskupie, zamek, który liczna zajmowała załoga, równych sobie w Polsce nie miały. Siła wojskowa, straże przyboczne, dwór Świnki świadczyły o jego zamożności i ładzie, jaki pod rządami jego panował.

Miał swoich pułkowódców, tysiączników, setników, jazdę, piechotę zbrojną i odzianą dostatnio; ochmistrzów dworu, podkomorzych, komorników, łowczych, koniuszych, kanclerza i wielką liczbę duchowieństwa, która go zawsze otaczała. Na żadnym zamku naówczas tyle ruchu i życia nie było. Posłańcy rozbiegali się stąd na wsze strony i zbiegali tu zewsząd. Nigdzie szybciej nie dochodziły wiadomości, znikąd spieszniej nie rozbiegały się rozkazy.

Dwór, choć po europejsku przyodziany, miał to sobie właściwego i tym od innych się różnił, że był przeważnie polskim. Arcybiskup, który pierwszy nalegał na to, aby kapłani jego świadomi byli języka ludu, oczyszczał z cudzoziemców parafie, kapituły i klasztory. Jego też otaczali krajowcy, a Niemcy wciskający się po troszę zmuszeni byli i mowy się uczyć, i zastosowywać do obyczaju. Za niego dopiero po kościołach szerzej a głośniej odzywać się zaczęło słowo boże w języku powszechnie zrozumiałym, a w kościele świętego Wojciecha znowu polskie pieśni śpiewać poczęto.

Pierwszy on zrozumiał, jak potężnym narzędziem był dotąd pogardzany język ludu. Przykład z góry płynący potężnie działał na wszystkich. Do klasztorów, w których najwięcej mieściło się mnichów nasyłanych z Niemiec, Włochów i Francuzów, przyjmować zaczęto Polaków. Naówczas po raz pierwszy ozwały się pod kościołami, na kazalnicach do murów przystawianych, te jędrne, dramatyczne, często wesołe, zawsze poruszające kazania mnichów naszych świętego Franciszka do braci siermiężnej jak oni. Nimi ten zakon zdobył sobie miłość powszechną. Często w nich, sam z ubogiej wyszedłszy chaty, prosty a świątobliwy człek odzywał się, tak malując obyczaje – wtajemniczony w nie, iż ludzie zasromani, wzruszeni, pokrzepieni na duchu, wracali do domów niosąc złota ziarna.

Oczekiwano w Gnieźnie na Przemysława, gotując się go przyjmować jak zwycięzcę po zajęciu Pomorza i obwarowaniu Gdańska, na który łakome oczy zwracali Brandeburgi, krzyżowi rycerze niemieccy i powinowaci zmarłego Mszczuja.

Księżna Ryksa, wyprzedziwszy męża, tu nań na zamku oczekiwała. Lat dziesięć upłynionych uczyniło ją dojrzałą niewiastą. Nie było to już śmiałe dziewczę młode, z dziecięcym nieświadomości zuchwalstwem, ale poważna niewiasta w pełni sił, będąca męża towarzyszką i radą. Ona teraz posiłkowała najdzielniej arcybiskupowi w sprawie korony. Przemysław, jeśli się wahał, to tylko, aby w siły rosnąc, pewniejszym był jej utrzymania. On i Świnka rozumieli to wreszcie, że choćby niedługo miał nosić koronę, dźwignięcie jej i przekazanie jakiemukolwiek następcy, przyszłość państwu wróżyło.

Arcybiskup przyjmował księżnę z wystawą173 książęcą. Duchowieństwo, dwór jego, urzędnicy – wysypali się na jej spotkanie. Zsiadła u drzwi kościoła i, tu przyjąwszy błogosławieństwo pasterskie, szła do pałacu arcybiskupa, który równie wspaniale a smakowniej przybrany był niż dworce poznańskie. W izbach, w których ją posadzono, ściany całe zawieszone były tkaninami flamskimi174, kobiercami przedziwnie tkanymi, obrazami z Włoch przywiezionymi, naczyniami okrytymi emalią barwną i drogim kamieniem.

Świnka lubił to, co mu Włochy przypominało i cudzoziemskie dwory pańskie. Nie miał obyczajów pieszczonych, ale co oczy ściągając, ducha podnosiło, jak owoc pracy a myślenia ludzkiego, cenić umiał. Widział w tym płody cywilizacji chrześcijańskiej, odradzającej świat z barbarzyńskich rumowisk. Pobożnie, ale zarazem wesoło wyglądały te komnaty lśniące przedziwnymi ozdoby. Tu ołtarzyk z kości słoniowej, owdzie świeczniki złociste, obrazy na tłach złotych, kropielnice z alabastrów ubierały ściany.

Księżna rozpatrywała się po izbach, w których wszędzie coś osobliwego ujrzeć było można, a i księgi porozkładanymi na pulpitach malowaniami oczy porywały.

Wtem wszedł arcybiskup. W nim pod suknią duchownego, do której był już nawykł, znacznym175 był stary obyczaj rycerski. Trzymał się prosto, patrzał śmiało, siłę, swobodę, wiarę w siebie w każdym widać było ruchu. Szedł jakby czując posłannictwo mu zwierzone przez Boga. Nim dla Ryksy i jej dworu stół zastawiono, poczęła się rozmowa.

– Jeżeli nie mylą mnie rachuby moje – rzekł Świnka – książę nasz dziś przybyć powinien.

– Tak jest – odpowiedziała księżna. – Dziś być musi. Znacie mnie, ojcze, iż nie jestem trwożliwą, lecz gdyby się opóźnił, niespokojną bym była. Czyhał i łapał Przemysława Henryk. Zagęścił się u nas zwyczaj ten chwytania ludzi i wymagania na nich męczarnią, aby się swoich praw zrzekali. Mieliśmy tego przykłady. Przemysława, przyszłego króla, lękają się.

– Bóg go zachowa cało! – rzekł arcybiskup.

– Brandeburczycy, jak wiecie, odgrażają się nań. Nie śpią Zaręby i Nałęcze. Spiskują już lat tyle.

– Najlepszy to dowód, iż nic uczynić nie mogą – przerwał arcybiskup. – Gdyby się czuli na siłach, choć próbować by się ważyli.

– Zarębów i Nałęczów tych wszystkich precz wywołać należało, a książę ma ich i na dworze.

– I tym sposobem ich rozbraja – dodał Świnka.

– Ja nie wierzę im! – dodała Ryksa. – Z oczów ich czytam zdradę.

Księżna pomimo odwagi swej nasłuchiwała ciągle niespokojna.

– Ostatni przykład Henryka wrocławskiego zawsze mi stoi w pamięci – dodała – choć głucho tylko wiem o tej sprawie.

– Niewesoła to powieść – wtrącił stojący blisko kanclerz Wincenty – ale ciekawa.

Księżna, szukająca roztargnienia, zażądała, aby ją opowiedziano. Kanclerz namyślał się nieco.

– Tak – rzekł – powieść to smutna, ale nauczająca. Ja może lepiej ją znam niż inni. Nie pierwszy to przykład podstępnych napadów i więzień okrutnych, ale do niej wchodzi i historia onego Ludka, warta pamięci.

Kanclerz, pomilczawszy, rozpoczął powoli:

– Bóg da może, iż z tego stanu opłakanego wyjdziemy, ale dziś współzawodnictwo książąt i chciwość posiadłości do czego doszły, potomni wierzyć nie zechcą.

Wiadomo wszystkim, jak z sobą żyją śląscy książęta, którym niecny Rogatka był przykładem. Brat na brata gorzej wilków czyhają. Henryk wrocławski i lignicki najsilniejszy był też celem zamachów własnej rodziny, zazdroszczącej mu panowania. Konrad głogowski, Bolko świdnicki spiskowali przeciw niemu; Bolko, który sprzymierzeńcowi swemu pomoc przyrzekał, nie dawał nic oprócz przyrzeczeń, coraz tymczasem wyłudzając za nie jaki szmat ziemi. To miasteczko, to grodzik, to powiatu kawał zagarnął, nie dając nic.

Ciągnęło się to długo, aż Konrad sobie przypomniał, co robili Rogatka i Henryk starszy. Zmiarkował, że najłatwiej zdradą chwycić człowieka, umęczyć go i zmusić, aby ratując życie, oddał bodaj wszystko, co ma.

Na dworze Henryka176 był z dawna w wielkim znaczeniu, do rady wzywany, mąż rozumny Pakosław, rodem z Abdanków, a jak się to trafia, gdy kto w łaskach będąc, potrzebnym się czuje, Pakosław nawykł był księcia Henryka samego lekceważyć sobie, a na jego powadze się opierając, z ludźmi poczynać samowolnie.

Miał Pakosław sąsiada, rycerskiego stanu człowieka, Różę, z którym o znaczną przestrzeń lasów na granicy w sporze byli od dawna. Odgrażał się nań Pakosław długo, mocnym się znając, aż gdy mu jego łąki koszono, napadł Różyca i zabił. Morderstwo było jawne, utaić go nie sposób. Zapozwali synowie zabitego mordercę przed księcia. Henryk się tym zgryzł mocno, bo rad by był uniknąć karania człowieka, którego miłował, a niesprawiedliwym okazać się nie chciał.

Dumny Pakosław tak pewnym był, iż mu się nic stać nie może, że z synami zabitego o głowę177 układać się nie chciał. Nadszedł dzień sądu. Przynieśli ciało synowie z płaczem, narzekaniem, całym rodem idąc, przy wielkim zbiegowisku ludu. Morderstwo było jawne.

Pozwany Pakosław stanął zuchwale przed księciem i ufając sobie, rzekł: „Tak jest, zabiłem zuchwałego ziemianina, nie zapieram się – zabiłem go”.

Krzyk zaraz podniesiono, domagając się sprawiedliwości. Ta inaczej wypaść nie mogła, tylko głowa za głowę. Wielce zafrasowany książę przywołał Pakosława do siebie i rzekł mu: „Naradź się ze swymi, sprawę zagodź albo tłumacz się inaczej”.

Wyszedł potem z sądu, dając czas obwinionemu. Ten, wcale z zuchwalstwa swego nie ustępując, pewien tego, że u boku księcia wysokie stanowisko zajmował, a był wyższym nad prawo, zapytany powtórnie odezwał się: „Zabiłem go, nie zapieram się”.

172Szemszą – dziś popr. forma B.lp: Szemszę. [przypis edytorski]
173wystawa (daw.) – pompa. [przypis edytorski]
174flamski (daw.) – flamandzki, tj. holenderski. [przypis edytorski]
175znaczny (daw.) – widoczny. [przypis edytorski]
176Henryk – Henryk V Brzuchaty (zm. 1296), syn Bolesława Rogatki, książę jaworski i legnicki. [przypis edytorski]
177o głowę – tu: o główszczyznę, odszkodowanie za zabójstwo. [przypis edytorski]