Za darmo

Pogrobek

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Książę Henryk popadł w gniew wielki, bo wyzywał go niemal, i rzekł mu: „Nierozumny człecze, oszalałeś chyba! Własnymi usty wydajesz na siebie wyrok śmierci. Odejdź precz stąd! Ostrzegam cię po raz ostatni, ocal żywot własny! Otrzeźwij, wróć do rozumu, inaczej zmusisz mnie, że zamiast panem łaskawym, będęć sprawiedliwym sędzią”.

Pakosław, jakby istotnie zmysły postradał, ufając jeszcze, iż książę nań wyroku wydać nie może, pomimo przestrogi powtarzał ciągle: „Zabiłem, więc zabiłem!”

Nie można było wymóc na nim, aby tę mowę płochą178 odmienił. Rodzina zabitego nalegała, dwór i lud patrzał na to, przebaczyć i pobłażyć nie było w mocy księcia. Dał znak. Wyprowadzono Pakosława wschodami w podwórze lignickiego zamku i tam go, wobec wszystkich, ścięto. Do ostatniej chwili urągał się i szydził.

Książę, który kochał go bardzo i nawykł do niego, po śmierci człowieka, który przyjacielem mu był, utulić się nie mógł w żałości. Synka jedynaka, sierotkę, Ludka, wziął jak własne dziecię na wychowanie, trzymając przy sobie i obsypując łaskami. Dziecko to, które na śmierć ojca patrzyło i, potajemnie chustę we krwi jego zmoczywszy, nosiło ją zawsze na piersi, poprzysięgło zemstę księciu. Wiedzieli o tym niektórzy na dworze i ostrzegali pana, aby nie trzymał przy sobie niebezpiecznego wyrostka. Książę słuchać ich nie chciał, wierzyć nie chciał, starał się owszem coraz większą ujmować go dobrocią. Na ostatek, gdy nalegać poczęto, żeby był od dworu usunięty, książę szczerze i otwarcie się z nim rozmówił, okazując mu, że ojciec jego sam śmierci swej był przyczyną, a on choć chciał ocalić go, nie mógł. Dał mu tedy do dwóch miesięcy czas, aby się namyślił i albo się wyrzekł zemsty za śmierć rodzica, lub się oddalił od dworu.

Po dwóch miesiącach Ludek przyszedł oświadczając publicznie, że wie, iż ojciec jego sprawiedliwie był ukarany, poprzysięgając uroczyście na krzyż i Ewangelię, iż śmierci ojca słowem ni czynem, jawnie ani potajemnie, nigdy – w żaden sposób nawet nie przypomni, nie będzie się użalać ani zemsty szukać za nią. Prosił księcia, aby nieufność przeciw niego179 zaniechał, ofiarując mu się służyć wiernie.

Książę, który go kochał, rozpłakał się, uściskał go i zapewnił, że w nim znajdzie drugiego ojca, a on i cały ród jego wdzięczność winni mu będą. Od tej chwili, jak dawniej Pakosław, tak teraz Ludek w nadzwyczajnych był łaskach. Nieodstępnie księciu towarzyszył, a dwór mu cały zazdrościł, bo go nad innych pan przenosił180 i nadzwyczajnie obdarzał. W duszy jednak dziecka pamięć ojca zawsze żywą była i chusty krwawej z piersi nie zrzucał.

Stało się, że Konrad głogowski, wiedząc o tym, postarał się zbliżyć do niego. Zaraz za pierwszym razem napomknął mu o ojcu, dziwując się, iż służyć mógł panu, który winien był śmierci jego, że nie starał się jej pomścić. Tak powoli dawne pragnienie zemsty w nim rozżarzył, że Ludek, zmówiwszy się z Konradem, uknuł napaść na pana swego. Wywiódł go do kąpieli nad Odrą, blisko Wrocławia, gdzie już ludzie w zaroślach nastawieni czekali. Dworzanie księcia, domyślając się już czegoś, a podejrzywając Ludka, ostrzegli w czas, aby z nim nie jechał. Na co im, śmiejąc się, odpowiedział: „Możecie być spokojni, Ludka pewien jestem ani się go boję!”

Tu księcia w łaźni rozebranego Ludek, dawszy hasło, napadł, a gdy czeladź przestraszona się rozbiegła i jeden tylko wierny dworzanin go bronił, którego skłuto i na śmierć zarąbano, porwano nagiego księcia, wsadzono na koń, ledwie mu łachman jakiś dawszy do okrycia, i popędzono z nim dniem i nocą do zamku Sandwocia, gdzie Ludek niepoczciwy oddał go Konradowi. Stąd odesłano nieszczęśliwego do warowniejszego Głogowa na straszną męczarnię, której wierzyć trudno, ażeby się mógł dopuścić bliski powinowaty, gdyby ludzie na oczy jej nie widzieli, a ofiara nie przypłaciła życiem.

Ponieważ Henryk wielkiego ducha był i na nic przystać nie chciał, nie dosyć, że go okuto w kajdany, że go wrzucono do smrodliwego lochu, ale zamknięto go w umyślnie zrobionej klatce, w której otwór był tylko, przez który mu nędzną podawano strawę, tak że nie mógł ani leżeć, ani stać i, jakby zawieszony w niej, poruszyć się nie mogąc, z boleści jęczał dnie i noce. Pomimo tej katuszy nie dawał się Henryk złamać, nadaremnie na nim wymóc chciano ustępstwa, trwał w swoim: „Raczej umrzeć, niż się poddać!”

Pół roku chodzili doń Konradowi kaci urągając się, pytając, czy już ma dosyć; odpowiadał im klątwami i łajaniem. Nareście siły tracić zaczął, ciało całe okryło się ranami, boleści znosił męczeńskie, życie zdawało się uchodzić i zgodził się na wszystko, czego żądano. Okup cały skarb jego wyczerpał, bo trzydzieści tysięcy grzywien wynosił i ziemi musiał dodać wiele. Konrad nie dowierzał, czy mu zapłacą, kazał więc sobie liczyć pieniądze na środku mostu na rzece Czarnej pod Lignicą i dopiero go wypuścił.

Gdy klatkę otwarto i puszczono z niej nieszczęśliwego, ani stać o swej sile, ani chodzić już nie mógł. Zaniesiono go na wóz wysłany chustami i półżywego odwieziono do Wrocławia.

– I więcej już zdrowia nie odzyskał – dodał arcybiskup. – To jeden tylko straszny przykład tego, co się tu dzieje na ziemi naszej, a jest podobnych niemało i położyć temu koniec może tylko jedno królestwo niepodzielne, jeden pan, któremu by wszyscy ulegali. Tak chciał mieć ów Krzywousty, którego myśli nie zrozumiano czy spełnić nie chciano. A gdy raz dzielić poczęto, przyszło do tego, iż się ludzie zabijają i krwią oblewają dla kawałka ziemi.

– Nie dziwujcież się, trwożną mnie widząc – dodała księżna. – Dziś wszyscy zastraszeni koroną, swoi i obcy, czyhają na niego.

– Swoich i obcych z bożą pomocą pokonamy – rzekł arcybiskup spokojnie. – Widomym znakiem woli bożej będzie korona Chrobrego, której blask wrogów rozproszy.

To mówiąc, Świnka przeżegnał stronę, z której się księcia spodziewano, i Ryksie kazał być dobrej myśli. Wysłano gońców, aby się dowiedzieć o wracającym, i nazajutrz zbliżanie się jego oznajmiono.

Rozdział IX

Przemysław spieszył z powrotem i miał do Gniezna jeden tylko dzień podróży, naprzód bowiem wyznaczono popasy i noclegi, na których go ziemianie oczekiwali, gdy w jednej ze wsi, już na własnej ziemi, znalazł niespodzianie większą liczbę rycerstwa okolicznego, jakiego się tu nie spodziewał. Przyjmowano go z radością wielką, bo to byli najwierniejsi jego ziemianie, ci właśnie, co dlań Ołobok odzyskali, starzy towarzysze Bolesława Pobożnego i Przemysława ojca. Nim zsiadł, niektórzy go już na koniu jadącego w kolana całowali, czapki podrzucali, wykrzykiwali go księciem polskim i pomorskim. A że wioska do jednego z nich należała, starego Gozdawy, i on, i ród, i powinowaci, i przyjaciele zastępowali drogę panu.

Ludziska byli dobrzy, serdeczni, do pana po swojemu przywiązani. I księciu serce się otworzyło na widok tych twarzy rozweselonych, rąk powyciąganych, ust uśmiechających się do niego. Dla pana i dla dworu stały już gotowe stoły, beczki na krzyżowych nogach i czego dusza mogła zapragnąć. Osobny namiot rozbito dla księcia, pod który zaproszono go dla spoczynku. Tu oprócz Tyszka Gozdawy, całe grono starszych otoczyło go z miłością wielką. Winszowano mu Pomorza, życzono żywota długiego, spodziewano się doczekać męskiego potomka.

Wśród tych życzeń i powinszowań, łacno jednak poznać było, że im coś na sercu leżało, z czym się odkryć nie śmieli, poglądając po sobie, odkładając, wahając się. Dopiero, gdy już misy zdjęto, a kubki z miodem dolewano, który lepiej niż piwo głowy zawracał i męstwa dodawał (dla czego ojciec Przemysława nigdy miodu nie pijał), wystąpił Tyszko, sam pijąc zdrowie państwa i długi żywot jego a szczęśliwe panowanie.

– Miłościwy Panie nasz! – odezwał się wesoło. – Myśmy tu, dzieci Twoje, drogę Ci zastąpili, aby obliczem się Twym pocieszyć, winszować ci, życzyć, ale jako dzieciom pozwól odezwać się szczerym słowem.

– Wolnoć to przecie było zawsze każdemu, cóż dopiero wam, stary mój! – rzekł Przemysław, bijąc go po ramieniu.

– Ciężko mi się to z gardła dobędzie – odezwał się Gozdawa – ale kiedy trzeba, to mus. Wiemy to, Miłościwy Panie, że Was arcypasterz nasz do korony i królestwa prowadzi i że Wy jej godni jesteście, ale ludziom serca drżą obawą. Korona Wam da wielkość, a ona nieprzyjaciół i zazdrosnych ściągnie. Panuj Ty nam, jakoś jest, możnym księciem, my Cię i tak za króla sobie mamy, a nie wyzywaj złych i zawistnych.

Przemysław słuchał z powagą wielką, lice mu się zachmurzyło. Miał to w naturze swej, co wielu jemu podobnych, iż właśnie gotów był tego najgoręcej pragnąć, co wzbronionym było lub się trudnym okazywało. Tak pierwszy raz korony zażądał, w więzieniu siedząc, a teraz, gdy przed chwilą wahał się, czy jej miał się dobijać, obawa drugich jemu dodawała męstwa.

Gozdawa osłodził, jak mógł to, co wiedział, iż gorzkim się wyda.

 

– Kochany Ojcze nasz – dodał. – My byśmy ci nie jedną, a dziesięć koron przynieść radzi, ale wielkość nie zawsze daje szczęście i moc, a zawsze ludzi w oczy kole. Już niepoczciwi ci Zarębowie i Nałęcze po kraju biegają a noszą, że Ty nam nie ojcem chcesz być, ale panem surowym, i że korona dla Ciebie, dla nas znaczy kajdany. Nie wierzym my w to, ale płochy lud a warchoły się burzą. Mała to rzecz, bo nas więcej, cośmy Tobie wierni, i złych zmożemy, ale Brandeburgi, Ślązaki, a wreszcie i ów Łoktek, co się z Czechem rozbija, niespokojny mały człeczek silnej dłoni i ducha, wszystko to się korony przelęknie. My się o was, Miłościwy nasz, trwożemy, bo Cię kochamy.

– A! – przerwał wesoło Przemysław, zwracając się do Tyszka. – Ja nie mam trwogi! Ojciec nasz, Świnka, chce korony tej dla spokoju i dla mocy jednej; ja jej nie sobie pragnę, ale ziemiom tym rozerwanym i bolejącym. Wierzcie, że korona nie zmieni mnie. Jakim byłem, takim zostanę, a bez rady comesów moich i baronów przyczynienia się nie będę stanowił nic. Dla ziemian ojcem będę zawsze… Że wrogowie poczują trwogę, dobrze jest! Przyjdzie z nimi wojować, tego chcę! Na to miecz i pas rycerski noszę! Złego mi się nie stanie nic bez woli bożej, a co wola boża, tego nie ujdzie nikt!

Gozdawa zamilkł, wysunął się Antek Poraita niemłody toż, bo wnuki miał dorosłe.

– Spomniał brat Tyszko o Zarębach, Miłościwy Panie – odezwał się. – My ich znamy, ludzie są źli, a możni. Macie li ich co na dworze albo i Nałęczów, każcie im precz iść.

Nie zważał pewnie na to Poraj, że Nałęcz, którego Krzyżem zwano, bo miał z wojny na licu bliznę czerwoną gdyby krzyż, stał tuż. Ten zerwał się oburzony:

– Za co nas wszystkich zdrajcami za jednego robicie?! Jam ci też Nałęczowego zawołania i z tych, co krwawą chustę na szczycie mają, nie białą, alem panu wierny i nie dopuszczę, aby nam w oczy plwano!

Zaczęto się burzyć, bo pod namiotem Nałęczów i Zarębów nawet było dosyć, a wszyscy się jęli181 za swoją cześć ujmować, aż książę musiał milczenie nakazać i rzekł:

– Ja wierność waszą znam i nie podejrzewam, ale i tym, co koło mojego bezpieczeństwa stoją, za złe ich troski wziąć nie mogę. Milczcie więc, gdy ja nie obwiniam.

Lecz niełatwo było uspokoić rozdrażnionych, a Poraj dołożył jeszcze:

– Tak ci to Ludek, Pakosławowy syn, przysięgał, że za ojca się mścić nie będzie, przecież Henryka na męki zdał…

I zakończył głośno:

– Za złe nam nie miejcie, Miłościwy, że my się korony obawiamy, aby ona jak Zbawicielowi Panu cierniową nie była. Tyś nam w książęcej czapce królem.

Drudzy poczęli wołać, aby zdrów był i panował im łaskawie, na co książę kłaniając się, kubkiem wkoło wodząc i przepijając, odpowiadał rad bardzo.

Wszczął się rozhowor182 poufalszy a weselszy, bo ludzie się z sobą wprędce jednać zaczęli, a w duszy Przemysława stało się to, czego pewno ani on, ani się nikt nie spodziewał, wstąpiło w nią męstwo, wielka ochota do korony, gotowość ważenia się na wszystko, aby jej dostać. Gwarzono tak, gdy około namiotu, w którym siedział książę, zamięszanie się jakieś wszczęło i gwar… W dali gromadny tętent koni słychać było. Popas ten przy dobrej myśli przeciągnął się nad miarę, wieczór nadchodził, a do noclegu ciągnąć daleko było i już tu myślano pozostać, choćby się opóźnić do Gniezna.

Wyjrzeli siedzący w namiocie, co tam zaszumiało i spostrzegli w dali, jeszcze na gościńcu, spory oddział jazdy, który ku obozowi pospieszał. Stawała ta gromadka, rozpytywała po drodze i zbliżała się do namiotu. Nikt nie mógł zgadnąć jeszcze, swoi to byli czy cudzy. Obawy żadnej mieć nie było o co, bo kupka niewielka szła, nie wiadomo tylko z kim i po co. Gdy się tak od namiotu rozpytywano, rękami od zorzy zachodniej zasłaniając, a dobadać się nie mogąc, jezdni zbliżyli się tu. Część ich została w tyle, a jeden na koniu wyrwał się przodem i wprost pod sam namiot książęcy podjechał.

Ci, co go choć raz w życiu widzieli, łatwo poznać mogli, bo do pospolitego rycerza wcale nie był podobny, a wśród stu drugiego takiego wyszukać było trudno. Wzrostu bardzo małego, krzepki jednak i silny, koniem władający, jakby olbrzymem był, człeczek ten z twarzy marsowato wyglądał, a oczy miał, jak dwa węgliki, rozpalone. Na nim kaftan, zbroja, suknia, pas, hełm wcale były niepoczesne183, potłuczone, stare. Mimo to leżało jakoś dobrze i mały pan miał zuchwałą postawę. Sama twarz za człowieka i za wzrost stała. Oczy bystre, czoło wypukłe, nos rzymski, usta małe, choć nie pięknym, czyniły go takim, że kto nań raz popatrzał, nigdy nie zapomniał tego oblicza.

Ramiona trochę podnosił do góry, jakby się chciał większym uczynić, niż był, a był jak na rycerza maleńki bardzo, ale za to ręce jak żelazne koniem miotały, nogi obejmowały go jak kleszcze. Pod nim szkapa była niezbyt rosła, gruba, mocna, piersista, z grzywą długą, z nóżkami cienkimi, tak żwawa jak i pan, co na niej siedział. Okurzony przybywał, zbryzgany, i jakby z długiej podróży, ale nie zmęczony wcale i twarzy pogodnej, z której życie i męstwo tryskało.

Wkoło zaraz wszyscy powtarzać zaczęli: – Łoktek! Łoktek!

Tak przezywano kujawskiego księcia, który pod ten czas właśnie z Wacławem czeskim bił się do upadłego, pożyć mu się nie dając. Znali się oni z Przemysławem, jako powinowaci bliscy, a Łoktek za żonę miał Jadwigę, Bolesława Pobożnego córkę, którą Przemysław jako rodzoną siostrę miał i kochał. Dawniej i oni miłowali się wielce, ale teraz? Przemysław ruchawego Łoktka lękał się, aby mu do korony nie mącił. Nie widzieli się dawno i nie spotykali, bo Łoktek prawie od dziecka wojował i dobijał się władzy, a jak mały był, tak niezmordowany i niepokonany.

Skąd się tu teraz wziął, domyśleć się trudno było. Zdumiał się książę, zobaczywszy go, wiedząc, że pokoju z Czechem nie miał. To go gnał, to przed nim uchodził, nie ustając na chwilę. Spojrzeli na się, uśmiechnął się jakoś dziwnie Łoktek. Skoczył potem z konia, a gdy na ziemi stanął, aż śmieszno było, tak się maleńkim wśród tego rycerstwa wydawał. Podali sobie ręce, dobrze patrząc w oczy.

– Gościem mi jesteś nie czekanym! – odezwał się Przemysław.

– Nie z dobrej woli – jędrnym głosem, żywo odparł Łoktek. – Tatarzy bestyje znowu Sandomierskie plądrują, poganie przeklęci! Włóczę się, zbierając ludzi. Zasłyszałem, że od Pomorza ciągniecie, zbiegłem, aby się pożalić z dolą moją. Mało mi było Czechów, Bóg zesłał Mongołów. Tej naszej biednej ziemi pokoju nigdy…

Weszli pod namiot razem. Twarz Przemysława oblokła się jakby cieniem, dumny trochę i zazdrości nieco czytać z niej było można, miłości mało lub nic. Mały ten człeczek mu zawadzał. Łoktek, jak był z drogi spragniony, nie pytając pierwszy kubek nalany schwycił i wypił. Zdjął żelazny hełm ze skroni i czoło z potu począł ocierać. Przemysław patrzał nań posępnie. Ten już w namiocie, jak u siebie w domu, gospodarzył, ławkę pod siebie podsunął, uczepił się na niej jak na koniu, do chleba sięgnął i kawał go siebie ukroił. Książę skinął, aby strawę jaką przyniesiono.

– Srogoż tam pustoszą Tatarowie? – spytał.

– Wedle obyczaju swego! Palą i niszczą, a młodzież gnają kupami. Gdyby mi gdzie Czechów pochwycili i potłukli, ale nie! Ci w Krakowskie ujdą, a dzicz ta gonić za nimi nie będzie! O! Sandomierz! Sandomierz! Biedne miasto, tego nigdy nie miną! A co wsi poszło w perzynę!

Podniósł twarz, na której gniew się napiętnował straszny.

– Płakać bym powinien – dodał – ale tego nie umiem! Zły jestem, zacinam sobie znaki, ile zemsty komu winien będę! Powoli popłacę moje długi.

Popatrzał na chłodno milczącego Przemysława, jakby go badał; ten wzajem ściganemu przez Czechów i Tatarów rycerzowi małemu, który w niedoli męstwo całe zachował, przyglądał się nieco zdumiony.

Po małym przestanku Łoktek dorzucił:

– Wiecież, po com ja gnał za wami?

– Skądże mam wiedzieć – sucho odparł książę.

– Pomyślałem sobie – rzekł Łoktek – że ty pokój masz, ludzi wiele karmisz darmo, mógłbyś mi pomóc nimi. Po Tatarach żołnierza mi będzie trudno dostać, a Czechów, pobiwszy, dobijać trzeba, aby im smak od naszej ziemi odszedł.

Przemysław potrząsł głową. Widać było, że prośbie nie myśli zadość uczynić.

– Mówicie, że ja pokój mam – odparł powoli. – Właśnie taki, jak i ty, a większego kraju bronić muszę. Brandeburczyki czekają tylko, aby mnie słabszym zobaczyli, ze śląskimi mam rachunki, w Pomorzu i od ranskiego księcia, i od Krzyżaków muszę się mieć na pieczy. Gdyby mi kto pomoc dał, przyjąłbym ją!

Łoktek zdał się słuchać dosyć obojętnie.

– U ciebie wojny nie ma jeszcze – odparł – a jam swoją począł, no i nie skończę jej, aż wszystkich pokonam! Plotło się różnie ze mną; co mi Bóg gotuje, nie wiem, ale zmóc się nie dam nikomu ani nastraszyć. Małym mnie Pan Bóg stworzył, muszę się wielkim stać sam.

Rozśmiał się. Muszę to wyrzekł z taką siłą, że Przemysławowi mimo woli podniosły się ramiona. Zuchwalstwo to budziło w nim zazdrość.

– Trudno z Bogiem wojować – szepnął trochę szydersko.

– Ja też nie z nim, a z ludźmi się ucieram – rzekł Łoktek. – Za dużo u nas obcych! Za dużo! Rozpostarli się i zagarniają coraz więcej. Mazowieccy nasi bracia sami najgorszemu wrogowi wrota otwarli, a jeszcze go na własną krew prosili w goście! Rozsiadają się Brandeburgi, wparł się Czech bezprawnie; na wsze strony opędzać się trzeba.

Pomilczał trochę zamyślony i w stół uderzył.

– Nie damy się! Bóg łaskaw!

Mówiąc to, jadł żywo i żarłocznie jak głodny, nie dbający o to, czym się posili. Widać w nim było zaprzątnięcie myślami wielkimi, a lekceważenie reszty. Obok Przemysława uzbrojonego i odzianego wytwornie, ten ze stroju i oręża ledwie się prostym ciurą zdawał. Na szyszaku nie miał nic, zbroję prostą, poczerniałą, na której ślady razów od mieczów i kopij widać było, suknię z grubej tkaniny, płaszcz barwy ciemnej, miecz w żelazo oprawny. Wszystko to trwałe było, mocne, a jak on nie bijące w oczy. Przemysław ze swym wzrostem, postawą książęcą, suknią oszywaną, pasem złoconym, zbroją rysowaną i szmelcowaną gasił go pozornie; Łoktek, mały, niepoczesny, miał życia więcej.

W czasie rozmowy Gozdawa i inni ziemianie za namiot się wysunęli, zostawując ich samych. Łoktek, wprędce głód zaspokoiwszy i pragnienie, usta otarł, przeżegnał się i zwrócił ku Przemysławowi. Błysnęły mu oczy dziwnie.

– Co prawią ludzie – rzekł – prawda-li to, że wam Świnka chce koronę dać?

Trochę ironii było w głosie jego.

Przemysław odprostował się dumnie.

– Czemuż by nie? – odparł powoli. – Część wielką dawnego państwa Chrobrego mam pod sobą… a resztę…

– Cóż my naówczas poczniemy? – rzekł mały książę.

Zamienili spojrzenie.

– Włożyć koronę – dodał – nie tak ci to trudno – zamruczał – ale nosić!

Przemysław czoło uniósł ku górze, nie chciał odpowiadać już.

– Postarajcie się o następcę – dodał mały – a jakby go nie stało wam, przekażcie mnie.

Rozśmiał się. Przemysław się coraz więcej chmurzył.

– Tak – rzekł. – Syna dotąd nie dał mi Bóg! Córka jedna… Od lat siedmiu nie mam potomstwa.

Na tym przerwała się rozmowa, oczyma się tylko mierzyli; sparty na ręku Łoktek dumał.

– Próżnom więc za wami gonił – rzekł jakby do siebie. – Wiem już, że ludzi mi nie dacie. Pójdę ich zbierać po jednemu. Ciężkie to życie, alem ja, jak wy, do pieszczonego nie nawykł, spoczynku nie lubię, znoszę, jak prosty chłop, głód, chłód, trud, wszystko, byle na swym postawić. Mnie gdyby z miękkim łożem, w kobiercami wysłanej komnacie, choćby z najpiękniejszą dziewką zamknięto na dłużej jak na dobę, przez dach bym się wydarł, tak by mi próżnica prędko zmierzła!

I śmiał się swawolnie.

– Nie pogardzam ja, jak ty, dziewczyną hożą, choćby jak Mszczujowa, z klasztoru wziętą, a na długo przy kądzieli nawet i podwice gnuśnieć bym nie mógł. Ruszać się bo muszę!

 

Na wspomnienie to swawolne Przemysław się namarszczył. Od śmierci Lukierdy, od małżeństwa z Ryksą, na żadną niewiastę spojrzeć się nie ważył. Rozmowa o tym przykrą mu była. Rozwiązły podówczas Łoktek chmurę tę na twarzy księcia zrozumiał i zamilkł.

– Tyś się widzę – dorzucił poczekawszy – cnotliwym bardzo stał i Pudyka184 chcesz naśladować – czemu nie? I ja bym takim rad być, ale poczekawszy…

Rozśmiał się znowu, z ławy zeskoczył, chodzić począł jakby wcale jazda go nie utrudziła. Po namiocie się kręcił, coraz coś chwytając i przypatrując się wytwornej broni i zbroi.

Noc nadeszła, musieli oba pod jednym ją przebyć namiotem. Łoktek oznajmił, że dla ludzi i koni noc musi dać na spoczynek, ale do dnia nazad ruszy, aby nowe robić zaciągi, gdy mu nikt w pomoc przyjść nie chce. Z wesołą myślą i daleko swobodniejszy od Przemysława, który ani pobitym był, ani mu kraju Tatarowie nie pustoszyli, legł Łoktek spać, opończą się owinąwszy i nakazując zbudzić się o brzasku.

Przemysław też ze dniem wyruszyć miał w dalszą drogę. Gdy się z rana obudził, towarzysza swojego nie znalazł w namiocie, ślad tylko, kędy spoczywał. Opowiadano, że o świcie spać już nie mogąc, czekać nie chcąc, wymknął się do swoich i puścił ku lasom.

Żegnany przez ziemian okrzykami, książę ze słońcem dopiero ruszył ku Gnieznu. Podróż tę jednak rozmaite przeszkody, jakby umyślnie, opóźniały. Towarzyszący mu wojewoda poznański, który panu o tym nic nie mówiąc zasadzki się obawiał, gdy dnia tego las zwany Czarnym, gęsty a niebezpieczny do przebycia, przejeżdżać mieli, przodem wysłał ludzi, aby drogę opatrzyli. Zbytnia ta ostrożność, z której się śmielsi naśmiewali, okazała się jednak potrzebną.

Wysłani przodem powrócili z wiadomością, iż u brodu i trzęsawic w lesie zaczajoną była kupa zbrojna. O ile poznać mogli, zdawała się złożoną z brandeburskich Sasów, Zarębów i Nałęczów w znacznej liczbie przy nich będących.

Zatrzymano się radząc, co czynić. Sił tej zasadzki w gęstym lesie obliczyć nie było można, ale hełmów i kopij sterczało dosyć w zaroślach. Chciał Przemysław iść, uderzyć na nich albo z boku ich zająć, lecz trzęsawisko i moczary nie dopuszczały przystępu. W lesie, gdzie i drzewa mogły być poobalane, i zasieki przygotowane, rozpoczynać walkę ściśniętym, nie zdało się bezpiecznie. Wojewoda radził zasadzkę obejść dłuższą drogą, a później, jeśliby nie uszła, osaczyć ją z większą siłą.

Przemysław chciał przebojem iść, wstydząc się tej ucieczki, nie bardzo nawet wierzył w doniesienie… Rycerstwo skłoniło go, że poszedł za radą wojewody. Po długich targach ruszono, dobrze w lewo kołując i nakładając drogi, brzegiem jezior i piaskami. Przemysław w ten sposób zamiast o pół dniu, zaledwie na noc mógł stanąć w Gnieźnie, gdzie nań niespokojnie oczekiwano.

Świnka wyszedł naprzeciw niego do przedsieni, stała Ryksa z córeczką, którą umyślnie do ojca wyprowadziła. Była to jedynaczka tym samym losu trafem, który matce jej dał rysy zmarłej Lukierdy, jeszcze większe do męczennicy mająca podobieństwo, jej nawet naturę trwożliwą, milczącą i smutną.

Z twarzą, którą starał się uczynić wesołą, arcybiskup o zasadzce już uwiadomiony, wprowadził do komnat księcia. Nie mówił on sam nic o niej, gdyż w drodze rozmyślając, przyszedł do przekonania, iż u stracha wielkie oczy i dwór jego więcej widział, niż było. Kupka jakaś zbłąkanych włóczęgów mogła być za nieprzyjaciół wzięta. Okazało się jednak, iż było inaczej. Wojewoda, zabrawszy ludzi, nocą pobiegł na to miejsce, w którym widziano zasadzkę. Znienacka napadnięci Brandeburczycy, posądzając Zarębów o zdradę, poszli zaraz w rozsypkę.

Wojewodzie, który się głównie na Zarębów i Nałęczów kusił, udało się ich dwu pochwycić i tych, na koniach twarzami do ogonów poprzywiązywanych, wieczorem przywieziono do Gniezna. Krótkim sądem, pochwyconych na gorącym uczynku zdrady i posiłkowania nieprzyjacielowi, Przemysław ściąć kazał. Zaledwie się to stało, gdy reszta Zarębów i Nałęczów, która przy boku pana była jeszcze, ci właśnie, co na popasie w Woli wierność poprzysięgali, następnej nocy zeszła precz, tak że z tego rodu nikt nie pozostał. Powstało stąd zamieszanie chwilowe i niepokój między ludźmi, lecz wojewoda powagą swą go przytłumił. Arcybiskup i książę cieszyli się owszem, że podejrzanych się pozbyto.

Świnka tymczasem ziemian okolicznych zwoławszy, starszyznę z Kalisza i Poznania, duchowieństwo, na którego czele stanął, do stanowczego zniewolił kroku. Ryksa wiedziała o tych przygotowaniach, domyślał się ich zapewne książę. Wielka izba na zamku dnia tego była natłoczoną, komnaty sąsiednie i ganki ziemian pełne, których wojewodowie i kasztelanowie prowadzili. Wszyscy urzędnicy ziemscy, dworscy, arcybiskup i biskup poznański, kapituły, duchowieństwo oczekiwały na Przemysława. Na przedzie w szatach uroczystych Świnka z krzyżem w ręku witał wchodzącego pana. Wskazał na poważne zgromadzenie i ozwał się:

– Miłościwy Książę, oto cały lud twój i ja jako ojciec duchowny ziem twoich, przychodziemy jednozgodnymi głosy prosić cię i wezwać, abyś dłużej nie zwlekał z przyjęciem królewskiej korony, która ci z prawa należy. Wdziej ją na skronie twe i niech ci ona da nową siłę, abyś nam w pokoju panował i rządził. Przypasz miecz, przodkowi twemu przyniesiony przez anioła, abyś nim zwycięsko nieprzyjacioły wojował.

Tu, na dany znak przez arcybiskupa, ozwały się okrzyki wielkie i wywoływania. Podnoszono ręce, rzucano czapki, uniesienie ogarniało tych nawet, co chłodni lub wahający się przyszli. Poruszyły się serca, otwarły usta, jakaś nadzieja wielka wstąpiła w nie, jakby korona ta z grobów i mroków dobyta, potęgę z sobą przynieść miała.

Stał książę milczący, poruszony, blady, Ryksa dumna i wesoło spoglądająca. Poczęła się cisnąć starszyzna, otaczając pana, a on też zagrzany miłością, którą mu okazywano, podniósł raźniej czoło.

– Stanie się więc po woli ojca naszego, Jakuba, i was wszystkich. Nie czuję się ja godniejszym korony tej od pobożnej pamięci rodzica mojego, od tych, co mnie poprzedzili, ale palec w tym widzę boży…

Uścisnął go arcybiskup, okrzyki się podniosły znowu po izbach, dalej w podwórcach, w których dużo ludu zgromadzonego było. Ten, wnijść wszystek nie mogąc, szeroko się tu rozkładał. Postawieni już wprzód trębacze i fleciści zaczęli wygrywać wesoło. Stała się radość jakaś wielka, jakiej ludzie nie pamiętali, a oczów wiele zaszło łzami. Wtem arcybiskup Bogu na podziękowanie do kościoła już wiódł, gdzie duchowieństwo zanuciło hymn i tak owo królem okrzyknięcie uroczystym aktem kościelnym się skończyło.

Gdy wszyscy do katedry ciągnęli, na wałach w tym miejscu, gdzie dwu zdrajców świeżo stracono, stali dwaj ubogo ubrani ludzie, z twarzami bladymi, smutni, przypatrując się z daleka. Michnie usta złym szyderstwem drgały, Pawłek był groźno namarszczony.

– Przysięgam ci! Przysięgam! – mruczał Zaręba. – Krótka to będzie radość, a skończy się kąpielą krwawą. Nasza krew i niewinnej pani Lukierdy pomszczoną zostanie!

Chwycił ręką garść mokrej ziemi i ścisnął ją, jakby z niej krew, co ją zbroczyła, chciał wydobyć, łzami zaszły mu powieki.

– Cieszcie się i triumfujcie! – wołał. – Pomsta boża nie śpi! Szyję dam, cześć dam, nie ja jeden, wszyscy my, a pani zamordowana i bracia nasi będą zemszczeni!

Z kościoła rozchodziła się pieśń głośna, wesoła, a Zaręba jak nieprzytomny z szału powtarzał ciągle:

– Będą pomszczeni!

Przecisnęli się potem nie postrzeżeni przez tłumy, wyszli za wrota, dosiedli koni w małej szopce zostawionych i manowcami pociągnęli ku lasom.

Tegoż dnia postanowiono, że w dzień świętych Jana i Pawła obrzęd koronacyjny odbyć się miał w Gnieźnie, dokąd biskupi z całej Polski zjechać mieli.

178płochy (daw.) – niestały w uczuciach, tu: lekkomyślny. [przypis edytorski]
179przeciw niego – dziś popr.: przeciw niemu. [przypis edytorski]
180przenosić (daw.) – preferować. [przypis edytorski]
181jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
182rozhowor (z rus.) – rozmowa. [przypis edytorski]
183niepoczesny (daw.) – niepozorny. [przypis edytorski]
184Pudyk – Bolesław Wstydliwy (1226–1279), książę krakowski, ost. przedstawiciel małopolskiej linii Piastów (z łac. Pudicus). [przypis edytorski]