Za darmo

Pogrobek

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział III

Noc z dnia trzynastego na czternasty grudnia na zamku w Poznaniu była przygotowaną już dniem poprzedzającym. Mina, zrozpaczona oziębłością księcia, rozgniewana, odgrażając się zemstą jakąś, kilka razy wpadała do Lukierdy i napatrzywszy się na nią, płaczącą cicho, zdrętwiałą, na pół oszalałą cierpieniem, cofała się, nie mogąc zdobyć na krok stanowczy.

Wieczorem wezwała do siebie Bertochę i poić ją zaczęła.

– Słuchaj no – rzekła drżąc cała – trzeba raz z nią skończyć. Przysięgam ci, żem to z jego własnych ust słyszała, że on sam mi powiedział: „Niech mnie od niej uwolnią!” Tak! Rozumiesz ty, co to znaczy? Dwa razy mi to powtórzył. On chce, aby był koniec temu!

Bertocha, która prześladowała Lukierdę z zajadłością zwierzęcia, co szarpie stworzenie bezbronne, ociężała, wahająca się, gdy przychodziło do stanowczego ciosu, na zbrodnię nie miała dosyć odwagi. Zamruczała, głową pokręciła, ramionami poruszyła, obawiając się szalonej Miny; gotową była męczyć, ale zabić… A tu niewątpliwie o morderstwo chodziło.

– Ona i tak lada dzień zdechnie – zamruczała popijając. – Ja się na tym znam. Niejedną już taką widziałam! Gdy idzie do kościoła, słania się jak pijana, tchu już nie ma, raz w raz chwyta się za piersi wyschłe. Nie je, nie pije, ino wodę. W nocy rzuca się, jęczy i płacze.

– No, to po cóż dłużej ma męczyć nas i jego?! Ja ci powiadam, on mówił sam, że chce, aby go od niej uwolniono!

Bertocha krzywiła się, spuszczała oczy, z widoczną niechęcią słuchała tej rozmowy. Mina dolewała jej ciepłego wina z korzeniami, biegała, rzucała się jak w gorączce.

– Nie! To trzeba skończyć! Trzeba skończyć jak najprędzej!

Nachyliła się do ucha Bertochy i szeptała:

– Jak kurczę ją zdusić łatwo. Zobaczysz! Hojnie za to nagrodzi! Ona mu już tu… Prosi, aby go od niej uwolnić! Nikt w świecie wiedzieć nie będzie. Chora była, umarła!

– Ty i ja… nas dwóch dosyć – dodała z zajadłością Mina. – On kazał! Kazał!

Bertocha podniosła oczy, wino ją czyniło mężniejszą.

– Weźmiemy po niej wszystko! Ja dla siebie nie chcę nic! Ma jeszcze dosyć klejnotów, które w skrzynce zamyka… są ciężkie łańcuchy… bierz ty… bierz, co tylko jest.

Niemce oczy zaczynały gorzeć coraz jaśniej. Wstała.

– Dobrze to mówić – poczęła trochę ochrypłym głosem. – Ja wszystko wiem! Będzie kto słaby, konający, a jak przyjdzie duszy z ciała wychodzić, broni się okrutnie, ni jej podołać! Małe dziecko trudno udusić, a co dopiero niewiastę!

– Co? Ona za małe dziecko siły nie ma! – przerwała Mina. – Gdyby jej pod boki nie trzymali, do kościoła by się nie zawlekła. Przez izbę idąc chwyta się za ściany i ławy.

Bertocha wciąż niedowierzająco trzęsła głową.

– Ty myślisz – mruczała – z tymi książęty dobra sprawa? Ja i to wiem. Powie: „Uwolnić mnie od niej”, powie: „Zabić”, potem sam ręce umyje i końmi rozszarpać każe! I to bywało! Co ich kosztuje słowo albo ludzkie życie?

– Otóż ja lepiej go znam niż ty! – odburknęła Mina.

– Nieprawda – oparła się Bertocha. – Jeszcze o tobie tu słuchu nie było, kiedym ja go małym chłopcem znała – i dobrze znała! Byłam ci i ja młodą!

Uśmiechnęła się znacząco.

– Kto by im wierzył! Zaklnie się na wszystko, a potem… wiecheć141!

Minę nie nastraszyły te proroctwa. Wrzała gniewem, pilno jej było… Powiedziała sobie, że dłużej już nie wytrwa. Inne sługi miała zjednane, gotowe były przyjść w pomoc, trzeba jej tylko było zyskać Bertochę, aby mieć w niej wspólniczkę, nie wroga.

– Wszystkie klejnoty twoje! – mówiła, ściskając ją. – Mało ci tego, ze swoich dam! Ja z dziewczętami zrobię wszystko, ale ty musisz być ze mną! Ona dziś ledwie chodzi, krzyczeć nie będzie, nie posłyszy nikt – zobaczysz.

Bertocha, która już z ławy powstała, jęcząc się na nią rzuciła.

– Nie chcę! Rób sama!

Niemka wina jej dodała.

– Pij no, pij! Tchórz z ciebie! – zawołała. – Dziś z nią skończemy142… Ty musisz! Ja mogę, a żebyś ty nie chciała… On czeka na to, kazał, nagrodzi. Nikt słowa nie powie. Umarła i po wszystkim…

Piła zamyślona Bertocha, a po głowie się jej kręciły klejnoty i łańcuchy, i rozkaz księcia, i zapewniona bezkarność łatwej zbrodni.

Ciągłe rozmowy o śmierci bliskiej, a nieuchronnej Lukierdy uczyniły ją prawie obojętną na nią.

Mina, czytając z niej, coraz pewniejszą była swego. Wybiegła prędko podpatrzeć, co robiła Lukierda. Jak zwykle w izbie jej sypialnej jedna lampka płonęła przed obrazem, druga na stole. Mroki panowały po kątach. Szerokie łoże z rozwartymi oponami jeszcze stało puste. Księżna, chwiejąc się, chodziła po izbie ciemnej. Przyklękła raz przed obrazem Matki Boskiej, złożyła ręce, modlić się zaczęła i szlochała. Padła na ziemię, a gdy podnieść się chciała, musiała chwycić za ławę i z ciężkością wstać mogła. Godzina już była, w której do snu szła zwykle, lecz z pójściem do łoża zwlekała. W nim sen ją nie brał, a jeśli skleił powieki, przerywały go marzenia. Zrywała się płakać, jęczeć, czasem zanucić i znowu paść na poduszki.

Mina do połowy drzwi rozwarła, rzuciła okiem chciwym, śledziła każdy ruch pilnie, każdą oznakę znękania i osłabienia. Widziała, jak się za piersi chwytała, chwiała, słabła i, spuściwszy głowę, przypadła na ławie. Potem podniosła ją nieco, sparła na ścianie, dyszała ciężko, w gardle jej odzywało się coś jak chry- pliwy głos konania.

Mina wpadła nazad do izby z rozpaloną twarzą. Po drodze coś szepnęła dziewczętom, które stały gromadą i czekały. Były to pospolite służebne, dziewki silne jak parobcy, zuchwałe, życiem wśród dworu zepsute, a tego wieczora miodem przez Minę spojone. Śmiały się i szydziły czekając. Nic ich to nie obchodziło, co z rozkazu starszych uczynić miały. Bertocha po kubkach drzemała i dumała, gdy Niemka wróciła. Dotknęła ją ręką rozpaloną, namiętnie drżącą.

– Czekać trzeba, aż się położy – mruczała. – Wówczas…

Bertocha upojona skinęła głową potwierdzająco. Wmówiła już w siebie, że gdy Mina razem z nią iść miała, niebezpieczeństwa nie było. Dziewki mogły zrobić, co trzeba, im dosyć było skinąć na nie.

– Poduszki leżą przy łóżku na boku! – wołała przerywanym głosem Mina. – Gdy się położy, rzucim na nią, głosu nie wyda, znaku nie będzie.

Szeptały już z sobą zgodne. Bertocha, gdy raz na to przystała, także co rychlej skończyć chciała, uwolnić się od oczekiwania, które ją męczyło. Mówiła sobie, że najpierwsza natychmiast pobieży do księcia i da mu znać, że chora pani… umarła. Wstała, chcąc iść.

– Czekaj – zatrzymała ją Mina – siedź tu; pójdę, zobaczę… Nie trzeba jej płoszyć. Niech się położy i zadrzemie. Tak będzie lepiej i łatwiej.

Powtórnie wybiegła Mina i przysunęła się do drzwi. Lukierda chodziła znowu, nuciła coś półgłosem, słaniała się, jak wprzódy, chwytała za piersi i głowę. Wysłała do niej jedną z dziewcząt, aby jej godzinę snu przypomniała. Śmiało weszła, nawykła do obchodzenia się z księżną bez względu na jej dostojność i chorobę, jedna z najzuchwalszych służebnych. Stanęła, zakładając ręce na piersiach.

– Czas wam spać! – odezwała się.

Lukierda spojrzała na nią bez odpowiedzi.

– Czas iść spać! – powtórzyła. – A to my dla was na nogach być musiemy! No, czas spać! – zawołała raz jeszcze, głos podnosząc i szydząc.

Księżna nic nie odpowiedziała. Chodziła powoli, przywykłą była do takiego sług znęcania się. Odrętwiała już na nie.

Kilka razy powtórzywszy coraz zuchwalej to napomnienie, dziewka przystąpiła do księżnej, za rękę ją ujęła i nie mogącą się obronić powlokła do łoża. Lukierda osłabła usiadła na nim, lecz w tejże chwili wstała prędko nastraszona i przechadzać się zaczęła. Drugi raz sprobówała dziewczyna za rękę ją ująć. Siłą jakąś gorączkową wyrwała się jej księżna, popatrzała ze wzgardą i odeszła w drugi koniec izby. Mina, przyglądając się temu zza drzwi przymkniętych, zżymała.

Dziewczyna odeszła, pomrukując. Szeptały wszystkie, stojąc pode drzwiami; głosy ich dochodziły księżnę, ale to było powszednie z niej i jej nieszczęścia urągowisko. Łzy się rzuciły z oczów, płakać zaczęła. Mina dała im znak. Wiedziała, że po takim płaczu gwałtownym sen ją brał zawsze osłabłą. Lecz Lukierda, zamiast iść do łoża, wcisnęła się w róg izby i, oparłszy o ścianę, oczy zamknęła. Godzina była późna w nocy.

Mina i Bertocha czekały, kazawszy sobie dać znać, aż księżna sama się położy. Czekały na próżno.

Kury piały już drugie, Lukierda drzemała oparta o ścianę, dziewczęta patrzały przez szpary, niecierpliwiąc się i przeklinając. Mina chodziła po swej izbie, teraz już potrzebując hamować Bertochę, która wyrywała się iść i kończyć… Była wpółpijana.

– Kiedy kończyć, to kończyć! – powtarzała. – Chodźmy! Zabijemy ją jak muchę.

Było po północy, gdy jedna z dziewcząt przybiegła, dając znać, że Lukierda poszła do łoża. Zerwały się obie kobiety, lecąc pędem. U progu coraz ciszej stąpały, dziewkom nakazując milczenie.

Otwarły drzwi; na palcach weszła cała gromada. Już się podsuwały pod łoże, gdy nagle Lukierda, jakby miała przeczucie napaści, siadła na łożu. W mroku ujrzała tę gromadę zbliżającą się w milczeniu i wydała krzyk przeraźliwy, rozdzierający, który rozległ się wśród nocnej ciszy. Mina, struchlała, nie chciała wierzyć uszom, aby ten głos tak silny, który mógł ludzi na zamku pobudzić, wyszedł z piersi wyschłej i osłabłej.

 

Księżna, drżąc, oczyma strasznymi patrzała na nie, ręce jej wyciągnięte jak do odepchnięcia napaści skołowaciały w konwulsyjnym ruchu. Była to nie już przed chwilą dogorywająca, schorowana niewiasta, ale istota broniąca życia swego sił ostatkiem.

Mina, zawahawszy się chwilę, ogarnięta wściekłością jakąś pierwsza się rzuciła na nią. W tej chwili Lukierda z łoża wyskoczyła na izbę, biegła ku drzwiom, od których dziewki zastępowały, odpychając ją, nie puszczając. Księżna poskoczyła ku oknu z szybkością, która zdumiała kobiety, co ją niedawno ledwie poruszać się mogącą widziały. I tu znalazła już rozpostarte ręce, co jej ucieczkę zapierały.

Mina, opamiętawszy się, jak szalona pędziła za nią. Bertocha stała jeszcze przerażona, gdy za Niemką rzuciły się służebne i, waląc się wszystkie na krzyczącą i opierającą Lukierdę, pociągnęły ją za sobą na łoże.

Mina ogromną poduszkę, którą miała już przygotowaną, narzuciła jej na głowę i rozpaczliwy krzyk stłumiła. Widać było konwulsyjnie poruszające się ciało biednej męczennicy, potem ręce i nogi wyciągnięte straszliwie skostniały, zdrewniały i bezsilnie opadły. Niemka dusiła z całych sił, a dwoje dziewcząt z zajadłością jej dopomagało. Krzyki i szamotanie się ustały, nastąpiła cisza złowroga. Bertocha z obawą przystąpiła spoglądając na łoże, ale twarzy księżnej widzieć nie mogła, bo poduszki okrywały głowę, a palce Miny, jak szpony wciśnięte w nie, dusiły jeszcze już zaduszoną.

Twarz mściwej dziewki była dzikim szałem jakimś zmienioną, zęby ściśnięte zdały się chcieć pożerać ofiarę. Nie mogła czy nie śmiała jej puścić, aż sił zabrakło i Mina znużona pochyliła się, padając na podłogę. Bertocha odgarnęła poduszki. Z twarzą, na której wypiętnowały się męczarnie zgonu, z oczyma krwią zabiegłymi i już zeszklonymi, leżał siny trup Lukierdy. Widokiem jego Bertocha się wytrzeźwiła. Strach jakiś ogarnął wszystkie niewiasty.

Mina tylko, podniósłszy się z ziemi, obłąkana rwać zaczęła trupa i układać, aby na nim śladu gwałtownej śmierci nie było. Lecz już się on nie dawał zetrzeć. Dziewki i dwie mordu sprawczynie stały jeszcze nad łożem, a poduszka obok leżąca zgnieciona i zmięta świadczyła o tym, co się tu przed chwilą dokonało, gdy drzwi się otwarły i z lampką w ręku wpadł książę.

Krzyki doszły uszów jego, szedł przeczuwając coś, przelękły, a dość mu było okiem rzucić na twarz Miny, na łoże, na dziewki jeszcze po walce drżące nią, z włosami potarganymi, aby całą straszną prawdę odgadnąć. Książę przyskoczył do łoża i stanął przy nim zbladły jak trup, oczyma błędnymi rzucając dokoła. Mina wlepiła w niego wejrzenie zwycięskie jakieś, oszalałe; nie uciekała ani się zapierała.

Przemysław nie mógł przemówić, dyszał wzruszony, zdjęty oburzeniem i grozą. Oczy jego z trupa obróciły się na kata.

– Masz, czego chciałeś! – zawołała Niemka. – Powiedziałeś sam: „Uwolńcie mnie od tego trupa…” Spełniłam rozkazanie twoje. Tyś rzekł!…

I wskazała nań palcem zuchwale. Książę, posłyszawszy to, chwycił nóż, który miał u pasa, podniósł go i cisnął nim na Minę. Oczy jego płonęły, usta się trzęsły.

Niemka chciała go wyzywać jeszcze, lecz strach ją ogarnął nagle, z krzykiem rzuciła się do drzwi. Przemysław gnał ją, podniósłszy rękę, do progu; tu wysilony padł na ławę, ręce bezsilne obwisły. Dziewki i Bertocha stały jeszcze dokoła łoża.

Książę, nie patrząc na nie, nie rzekłszy słowa, rzucił okiem przestraszonym ku łożu i nie mogąc znieść widoku, wysunął się z izby, z podsienia wyszedł na chłód zimowy; stanął wryty. Tu go spartego o słup zastał czuwający ksiądz Teodoryk, który czatował zawsze nań, śledząc każdy krok jego.

Słabym głosem, chwytając go za rękę, książę się odezwał:

– Lukierda… nie żyje! Ojcie… popełniono zbrodnię, zabójstwo… Jam nie winien! Jam nie winien!

Teodoryk podniósł oczy ku niemu.

– Któż by śmiał was obwiniać – rzekł drżący. – Wy sami nie dawajcie pozoru… Idźcie spokojnie do mieszkania, mnie zostawcie staranie wszelkie.

To mówiąc, lektor ujął go za rękę i poprowadził do sypialni, sam zaś natychmiast poszedł do sypialni księżnej.

Zastał tu jeszcze wszystko, jak było przed chwilą. Bertocha tylko usiadła na ziemi, nie mogąc się już na nogach utrzymać. Dziewki cisnęły się do kątów i popadały na ławach. Trup leżał pokurczony, zastygły, siny i blady. Łoże poszarpane, poduszki zmięte i podarte, na jednej z nich plama krwi świeża świadczyły o popełnionej zbrodni.

Ksiądz Teodoryk, stanąwszy u łoża, choć jako duchowny, co dzień się niemal z widokiem śmierci spotykał, zdrętwiał ze strachu i oburzenia. Łza mu się zakręciła w oku, ale nie czas było boleć, należało pana ocalić i dom książęcy od poszlaku143 zbrodni oczyścić. Ksiądz natychmiast rozkazał Bertosze i sługom przyodziewać zwłoki i ułożyć je tak, ażeby śladów gwałtu na nich nie było.

Wszystkie one, co na żywą nie lękały się rzucić, teraz zmarłej dotykać się bały, lecz ksiądz Teodoryk znalazł w sobie dość siły, aby nakazać posłuszeństwo. Głos jego, suknia, trwoga, która ogarnęła służebne, zmusiły je, iż przystąpiły do zwłok, a Bertocha pierwsza poczęła ręce wyciągać, składać i powieki zamykać.

Do drzwi doszedłszy, zawołał ksiądz Teodoryk na komorników, którzy się pobudzili, i u progu postawił ich na straży, jednego wysłał do kościoła. Uderzono w wielki dzwon za umarłych.

Na całym zamku, w którym już wprzód poruszenie jakieś czuć się dawało, odgłos ten dzwonu, bieganie czeladzi rozbudziły śpiących. Kto żył, wybiegał, rozpytywano się, skupiano.

– Księżna umarła! – wołali jedni.

– Księżnę uduszono – szeptali drudzy.

Oskarżono Minę jawnie, bo widzieli strażnicy wybiegającą z mieszkania księżnej i jak szaloną kołującą po podwórzach. Z dziewcząt, które do mordu nie należały, wiele o nim wiedziało, inne pode drzwiami przypatrywały się, gdy go spełniano. Rozniosło się opowiadanie o nim po zamku, po mieście. Z nocy stał się dzień i trwoga jakaś padła na ludzi. Gromady ludu zbierały się na podwalach, cisnęły do wrót, krzyki, jęki odgrażania słychać było.

Minę, gdyby się naonczas pokazała, rozszarpałoby może pospólstwo, ją za główną uważając sprawczynię. Inni głośno obwiniali samego księcia. Dzwony żałobne wtórowały temu wrzaskowi tłumu. Bramy zamku musiano podwójną strażą obstawić.

Wewnątrz kasztelan Tomisław, choć nie miał wydanych rozkazów, usłyszawszy o mord obwiniających Minę, posłał szukać jej. Ludzie wpadli do mieszkania, które zajmowała, znaleźli w nim nieład, skrzynie pootwierane, suknie porozrzucane, lampkę płonącą jeszcze, ale jej nigdzie ni śladu. Mówiono, że wprost od trupa skoczyła na konia, wrota sobie kazała otworzyć i nim w zamku się poruszono, uszła. Ścigać ją nie śmiał kasztelan.

Ksiądz Teodoryk sam zajmował się przygotowaniem do pogrzebu, tak aby z dniem nadchodzącym ciało wystawionym być mogło i przeniesione do kościoła. On o wszystkim pamiętać i rozporządzać się musiał, bo książę siedział niemy, przybity i na pytania nie odpowiadał. Z miasta od jednego z tych cieślów, którzy się zajmowali wyrabianiem trumien, jakie naonczas używano (wydrążanych w jednej sztuce dębowego drzewa i wiekiem pokrywanych), sprowadzono taką kłodę dębową i pokryto ją suknem szkarłatnym.

Te, co zamordowały księżnę, zmuszone były same ją odziać i włożyć do trumny. Ksiądz Teodoryk najwspanialsze kazał wydobyć szaty, ale gdy tych szukać przyszło, okazało się, iż księżna ich nie miała, że i one, i klejnoty, opony, i wszystkie bogactwa Mina sobie przywłaszczyła. Stamtąd więc musiano je przynosić, choć niecałą już grabież znaleziono.

Długa noc grudniowa zbiegła na tych przyborach do pogrzebu, których ksiądz Teodoryk nie odstępował. Nad ranem leżała już Lukierda w trumnie, w szatach książęcych, a dokoła stały pozapalane ogromne pochodnie i duchowieństwo z katedry otaczało katafalk, śpiewając modlitwy za umarłych.

Pomimo starań, aby lice jej, które pobielono, nie zdradzało tajemnicy straszliwej nocy, wyraz twarzy napiętnowany był nie spokojem konania, ale męczarnią. Dla nikogo nie było wątpliwym, że nieszczęśliwa Lukierda padła ofiarą jakiejś zbrodni, której przyczyn szukano wysoko. Szemrano przeciwko księciu.

Przemysław całą noc tę straszną przesiedział w izbie swej, nie słysząc, co mu donoszono, nie rozumiejąc, co mówiono do niego. Chociaż nie czuł się winnym tej zbrodni, miał ją jednak na sumieniu. Niebaczny wyraz jeden, wyrzeczony w chwili zniecierpliwienia, Niemka mu rzuciła w oczy jak policzek! Obwiniła jego o śmierć księżnej. Nad rankiem, jakby ocknąwszy się, Przemysław kazał kasztelana przywołać do siebie.

– Gdzie jest Niemka, Mina?! – zawołał. – Jeśli znajdziecie ją, uwięzić, jeśli zbiegła, szukać! Jam nie winien tej śmierci! Jam nie winien!

Powtarzał te wyrazy, którymi więcej się obwiniał, niż oczyszczał, nie bacząc, jakie czyniły wrażenie. Kasztelan natychmiast rozesłał pogonie, ale przewidzieć było można zawczasu, iż zręczna a śmiała Niemka, dla której męską odzież łatwo wdziać było, która miała przyjaciół i zauszników, łatwo mogła ujść ścigającym.

Blady dzień zimowy wstał nareście nad zamkiem, we wszystkich kościołach bito we dzwony. Pomimo grudniowego chłodu, lud, który się u wrót gromadził, nie ustępował, a gdy nareszcie otworzyć musiano, wlał się cały na podwórce i do kościoła.

Ciało Lukierdy jeszcze w sypialni na marach leżało. Od księcia przyszły rozkazy, aby pogrzeb uczynić jak najwspanialszym. Przemysław nie ukazywał się jeszcze. Na tym samym miejscu, na które padł, powróciwszy, siedział nie mogąc się poruszyć, drżący, zziębły, obłąkany. Takim znalazł go ksiądz Teodoryk, który gdy wszystkie przygotowania ukończone były, pomyślał nareście o panu.

– Miłościwy Książę – odezwał się – męskie serce przystało mieć i w najcięższych razach.

Przemysław oczy podniósł.

– Obwiniają mnie? – zapytał. – Prawda? Mnie winią? Mów! Palcami wytykać mnie będą jako zabójcę! Jam nie winien! Ta niepoczciwa niewiasta dopuściła się zbrodni. Jeśli ją pochwycę, kołem bić i końmi rozszarpać każę! Ojcze mój, jam nie winien!

Ksiądz Teodoryk milczał, głowę spuściwszy.

– Ale któż uwierzy w niewinność moją? – począł książę. – Nie żyłem z nią, była bezpotomną; powiedzą, żem ja chciał pozbyć się chorej, wstrętliwej niewiasty. Ojcze, mów!

Patrzał trwożnie.

– Jam ani słuchał, co mówić mogą, anim się chciał dowiadywać – rzekł ksiądz Teodoryk spokojnie. – Pospólstwo może pleść potwarze, ale cóż gawiedzi głosy ważą?

A po chwili dodał:

– Miłościwy Panie, aby usta zamknąć ludziom, potrzeba iść do kościoła. Musicie być na pogrzebie przytomni144.

Przemysław, jakby nie słysząc, rzekł żywo:

– Niech będzie wspaniały pogrzeb, najwspanialszy! Niech trwa nabożeństwo! Proście biskupa, mówcie duchownym, niech się modlą za nią!

Duchowieństwo ze wszystkich kościołów i klasztorów już zwołane – rzekł, uspokajając, Teodoryk.

Przemysław kazał sobie podać szaty uroczyste. Ubierał się, a raczej dawał się odziewać, drżąc jeszcze. Gdy wychodzić przyszło, rzucił się na ławę bezsilny. Ksiądz Teodoryk, widząc go osłabłym, wina przynieść kazał i zmusił go do wypicia pół kubka. Jadło przyniesione odepchnął.

Nim wyszedł, książę wydał rozkaz jeszcze, aby całą służbę żeńską zamkową natychmiast precz wyżeniono145. Ksiądz Teodoryk uczynił uwagę, czy nie lepiej je było zatrzymać pod strażą, aby bezkarnością nie dać powodu do obmowy. Nie odpowiadając mu, książę dał znak tylko, aby postąpił, jak sam zechce. Lektor rządził tu teraz wszystkim, rozkazy wydawał, nikt mu się nie śmiał sprzeciwiać.

 

W biały dzień już wzięli komornicy trumnę na barki, którą ledwie dwunastu ich mogło podźwignąć, i wraz z duchowieństwem zanieśli do kościoła. Trumna odkrytą była, ale niesiona górą zwłok dojrzeć nie dozwalała.

Komnaty Lukierdy stały teraz puste i na oścież otwarte. Bertocha leżała w gorączce, dziewki pod straż oddano. We dworze panowało zamieszanie i trwoga. Księżna obudzała litość u wielu świadków swego losu, która się teraz w oburzenie zmieniła przeciwko mordercom. Powieści o tej strasznej nocy, z ust dziewcząt pochwytane, chodziły z ust do ust, coraz powiększane i barwione.

Przemysław we wszystkich niemal budził wstręt i trwogę jako bezlitośny okrutnik. Mogłoż się to stać bez jego wiedzy? Niewielu starało się na próżno dowodzić, że księżna umarła śmiercią, dawno już przewidywaną, nikt im nie wierzył. Byli ludzie, co krzyki słyszeli; Mina uciekła; dziewczęta plotły i oskarżały wszystkich, aby siebie oczyścić.

Było już blisko południe, gdy książę odziany żałobnie, w towarzystwie księdza Teodoryka, mając u boku kasztelana Tomisława, wyszedł z izb swoich do kościoła. Podwórce pełne było ludzi.

Było już blisko południe, gdy książę odziany żałobnie, w towarzystwie księdza Teodoryka, mając u boku kasztelana Tomisława, wyszedł z izb swoich do kościoła. Podwórce pełne było ludzi.

Zaczęto mruczeć: „Idzie!” i oczy wszystkich zwróciły się ku niemu. Gdyby nikt i nic go nie obwiniało, samo oblicze nagle zbladłe, błędny wzrok, wyraz trwogi, wstydu jakiegoś, upokorzenia, które się przez przybraną przebijało dumę, wskazałoby go jako winowajcę.

Ludzie z dala patrzali milczący i mówili w duszy: „On ją zabił!”

Chciał iść krokiem bezpiecznym i śmiałym, lecz plątały mu się nogi, na skroń występował pot kroplisty, paliły go tych wejrzeń tysiące, które czuł, że nań padały jak kamienie. Rad był pośpiechem skrócić niedługą drogę do kościoła, która mu się wiekuistą wydawała, nieskończoną.

Ksiądz Teodoryk hamował kroki jego. Stąpać musieli powoli wśród tego milczącego tłumu, wprost idąc na światła palące się u trumny, w której Przemysław, nie widząc jej, oglądał trupa oczyma duszy, takim, jakim go widział w chwilę po zgonie. Mimowolnie na myśl mu przyszło, jak na ten zamek wjeżdżali po raz pierwszy, jak ona drżąca, blada, szła klęknąć u tego ołtarza, przed którym teraz leżała bezduszna.

Nim Przemysław doszedł do drzwi kościelnych, z których coraz głośniej rozlegał się płaczliwy śpiew księży, wszystkie siły jego się wyczerpały, musiano go w progu podtrzymywać, aby nie padł. Chciał tu stanąć, wiedziono go dalej, dalej aż pod samą tę trumnę, na podwyższenie, z którego twarz jej miał ujrzeć.

Gdy nareszcie wstąpił na stopnie siedzenia i rzucił okiem na blade lice, zdało mu się, że usłyszał głos wychodzący z ust zamkniętych: „Przebaczam ci – lecz Bóg…”

A z głębi kościoła przynosił mu szmer tłumu słowa Zaręby:

„Karan będziesz śmiercią gwałtowną, jaką poniosła ona…”

141wiecheć – słomiany wieniec, zawieszany na szyi skazańca, by go upokorzyć. [przypis edytorski]
142skończemy – dziś popr. forma 3.os.lm. cz. przysz.: skończymy. [przypis edytorski]
143od poszlaku – tu: od podejrzenia. [przypis edytorski]
144przytomny (daw.) – obecny. [przypis edytorski]
145wyżenąć (daw.) – wygnać. [przypis edytorski]