Za darmo

Macocha, tom pierwszy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rotmistrz, gdy raz myśl dojrzewać zaczęła, rozważał środki wykonania. Szło mu najwięcej o ludzi pewnych, gdyż w Borowcach nie mógł ani pomyśleć o znalezieniu pomocników. Tu wszyscy byli ciałem i duszą oddani Dobkom, a rotmistrzowi nieprzychylni, nie było co i probować. Drugiego dnia zaraz pojechał do Smołochowa na wzwiady, choć nikogo na myśli nie miał. Ale tu także lud bojaźliwy, spokojny, do tego rodzaju przedsiębierstw się nie dawał. Rotmistrz przeszedłszy się po dworze, zajrzawszy jednemu, drugiemu w oczy, pomówiwszy z młodszymi officjalistami, przekonał się, że nie znajdzie pomocnika… Potrzeba mu było determinowanych ze dwu ludzi, którzyby się nie zlękli krzyku, nie obawiali zbytnio odpowiedzialności i nie brali całej sprawy zbyt skropulatnie. Dowiózłszy bodaj tylko do Smołochowa porwaną dziewczynę i ukrywszy ją tu jaki tydzień, pewien był, że się potem na małżeństwo, volens nolens, i ojciec, i ona zgodzić muszą. Sam bez pomocników ważyć się nie śmiał, bo czuł, że opór będzie silny i siłą tylko a nie postrachem potrafi zmusić do tej podróży. Żal mu było, iż z dawnych swych wojskowych dobrych towarzyszów nie miał nikogo pod ręką.

Z wycieczki tej powróciwszy bez skutku, zameldował tylko pani Dobkowej, że gospodarstwo idzie dobrze… i znowu siadł w Borowcach, myśląc co pocznie. Utrapiona myśl owego raptu chodziła mu nieustannie po głowie.

– Cóżeś tam w Smołochowie robił? spytała go Dobkowa, gdy powrócił.

– Cóż miałem robić? obszedłem gospodarstwo, napiłem się wódki, pogadałem z Będziewiczem – i trzeba było nawracać, bo tam strasznie nudno, od czasu jak Sabki niema.

– Ale po cożeś jeździł?..

– Mam się przyznać? zniżając głos, rzekł rotmistrz: szukałem sobie ludzi do pewnej roboty, alem ich nie znalazł… Potrzebuję dwóch rezolutnych jak ja i determinowanych… a o takich to trudno.

– O takich jak wy? zawołała Dobkowa… i rozśmiała się. O takich jak wy! Dobrze, że choć sami o sobie niezłą opinję macie!.. A do czegoż wy jesteście zdatni?…. jeść, pić… i czasem na gitarze pobrzdąkać?..

– Da się to widzieć, do czego ja się przydać mogę, mościa dobrodziejko – rzekł Poręba.

– Nawet do uwolnienia mnie od tej nieznośnej dziewczyny się nie przydałeś – dodała cicho. Trzeba, żeby ci jeszcze kto i to gotowe dał, bo sam ani wymyślić, ani dokonać…

– Da się to widzieć, powtórzył rotmistrz.

Ubodnięty tą wymówką, nazajutrz przybył w podróżnym stroju…

– A co? czy znowu do Smołochowa? zapytała śmiejąc się jejmość. Po co się waszmość włóczysz darmo?…

– Da się widzieć czy darmo – zawołał Poręba; tylko jejmość na drogę musisz dać, bo nie mam.

– A to co ci mój mąż dał? spytała kręcąc głową Dobkowa.

– Już waćpani wiesz i o tem? No – tak, tak… ale to idzie na kapitalik, ja tego ruszyć nie mogę, mruknął Poręba… a w drodze strasznie się pieniądze szastają.

– Toć tu nie o moją tylko sprawę idzie, a razem i o waszą.

Jejmość zgodziła się w końcu rozmówiwszy, przyjść w pomoc przyjacielowi, który tegoż dnia, nie bez obfitego śniadania, wyjechał. Drogi były piekielne, bo po przedłużonej zimie nagle wiosna się robić poczęła, puściły śniegi i lody, rozlały szeroko rzeki, a błoto po wsiach i groblach było nie do przebycia. Ruszył jednak Poręba, nie żałując ani koni, ani siebie.

Tymczasem w Borowcach ciężko dla wszystkich wlokło się życie; stękali na nie począwszy od Dobkado Eliasza, i ostatniego z czeladzi, a jejmość i jej mały dwór niemniej. Wojna acz głucha i niewidoczna trwała ciągle. Strony bojujące poglądały na siebie z obawą nieustanną. Pomiędzy niemi dwoma nieszczęśliwy Dobek w pośrodku stał zgnieciony i cierpiący za obie.

Sabina nieco się była powstrzymała, otrzymawszy pierwsze zwycięztwo i zdobywszy upragnione owo mieszkanie; lecz całą przyjemność jego odebrało jej to, iż z pomocą Arona, który ze wszystkiemi stolicami i kupcami miał stosunki, pan Dobek wielkim kosztem natychmiast przybrał mieszkanie Laury, które wspanialej jeszcze i piękniej wyglądało niż to, które jej odebrano. Nie widziała go jejmość, ale słysząc o niem zżymała się z gniewu i milczącemu mężowi długo tego przebaczyć nie mogła.

Laura nietyle była rada sprzętom ile sercu ojcowskiemu, którego to było dowodem. Wiedziała, że stary ucierpi za to.

Jejmość, która tak impetycznie rozpoczęła rządy w domu, biorąc z razu wszystko w swoje ręce, wprędce się znudziła tem co wymagało pracy i dozoru; posyłała więc Rózię, sama siedząc w oknie, gryząc orzechy lub na czczej rozmowie ze służącą czas spędzając niezmiernie długi. Ani ciotka, ani Laura, nie przychodziły do niej, ona też niezbliżała się do nich, Dobek był zajęty przez pół dnia, rotmistrz wyjechał, całe więc jej towarzystwo ograniczało się na tych, których z sobą ze Smołochowa przywiozła. Dni ciągnęły się długo, życie było nieznośne. Pani Dobkowa poczynała myśleć, że na tej pustyni nie wytrzyma; stary gdy mu o tem napomykała, mruczał coś tylko niewyraźnie. Całą rozrywką jejmości, mimo że się powstrzymywała od otwartego występowania przeciwko Laurze, było dokuczanie jej ukradkowe, uboczne, niezręczne często, zawsze bolące. Jak tylko wiosna się rozpoczęła, Lorka dawnym zwyczajem zaprzątnęła się swoim ogródkiem; na drugi dzień jejmość zeszła i objęła go w swoje władanie, dla tego tylko, aby Laurze odebrać i tę przyjemność. Obawiając się spotkania z nią, a postanowiwszy unikać otwartej kłótni, dziewczę wyrzekło się swych kwiatków i wybrało sobie w pośrodku murów samych zrujnowanego zamczyska mały kątek, który zaczęła sama zasadzać. Nie podobało się to Dobkowej, która przy stole zapowiedziała, że żadnych osobnych sadzeń nie ścierpi, bo tu jest wszędzie panią.

Nic na to nie odpowiedziawszy Lorka, porzuciła i drugi ogródek…

To były najmniejsze jeszcze przygody powszednie; większe daleko znaczenie miało nieustanne, powolne podszczuwanie ojca, zniechęcanie go do córki. Nie było jednego wieczoru, żeby coś o Lorce przed panem Salomonem nie powiedziała, żeby jej o coś nie poskarżyła.

– Ona nie mnie uchybia ale acanu, powtarzała Dobkowi. Cóż to jest to unikanie, odsuwanie się, uciekanie odemnie… Nawet przemówić nie raczy…

– Moja królowo, szeptał Salomon, to przejdzie; nie zapominaj, ona tu długo była sama i nawykła czynić po swej myśli, więc ucierpieć musi, a cierpiąc trudno, żeby żalu do asindźki nie miała; ale to przejdzie, to przejdzie.

– Jak ma przejść, jeśli asan, panie Salomonie, w niczem się nie przyczyniasz do opamiętania jej, i ślepo jesteś pobłażającym?..

– A jejmość też tylko ją draźnisz…

– Ja jestem za powolna! inna w mojem miejscu tegoby nie ścierpiała co ja. A no, do czasu dzban wodę nosi. Ja też nie zawsze taka będę.

Powtarzało się to tak często, iż pan Dobek pod wpływem ciągłych użaleń zaczął na córkę nastawać, żeby się starała zbliżyć do macochy…

Laura wysłuchała cierpliwie ojcowskiej prośby…

– Mój drogi tatku, rzekła: ja nie umiem kłamać… a gdy do kogo wstręt czuję, muszę mu to okazać. Od pierwszego wejrzenia na tę kobietę nie mogłam jej znieść, nie znoszę… Unikam, złego nic nie czynię, a do kochania nikt w świecie zmusić mnie nie może… nawet ty ojcze. Nie potrafię przymilać się, gdy wstręt czuję… Schodzę jej z oczu, nie narzucam się… czegóż więcej żądać może?..

Pozostawało wszystko w tym stanie przeciągając się z dnia na dzień…

Z wiosną nadchodzącą, panna Henau, która ciągle kaszlała od lat kilku, zapadła mocniej na zdrowiu…

Laura miała powód siedząc ciągle przy niej, nie przychodzić do stołu – i mniej widywać macochę… która nie mogąc jej dokuczyć, coraz była kwaśniejszą i gorszą. Stan panny Fryderyki tak dalece się pogorszył, iż wkrótce i przechadzać się po pokoju było jej trudno… doktora o mil dziesięć żadnego wówczas nie znaleźć było, a nikomu też na myśl nie przyszło słać po niego. Dawano różne ziółka, które stare kobiety radziły, smarowano rozmaitemi tłustościami… zresztą zostawiano ratunek naturze, która już pannie Henau nic pomódz nie mogła. Zmartwienie doznane w ostatnich czasach przyspieszyło rozwinięcię się zarodu suchot… miesięcy parę kaszlała, chudła, leki zwiększały gorączkę, i jednego wieczoru w paroksyzmie kaszlu, na rękach Lorki skonała. Z wielką mocą młode dziewczę zniosło ten nowy cios, do którego przygotowane nie było. Od niejakiego czasu wystawione na ciągłe próby… nabierało siły i gotować się zdało do wszystkiego czem los mógł grozić jej jeszcze.

Dano znać panu Dobkowi… który córkę chciał od smutnego odciągnąć widoku. Laura pocałowała go w rękę płacząc, i prosiła, aby ustąpił, a jej dozwolił zająć się samej wszystkiem… Była to jej niańka, nauczycielka, przyjaciółka pierwsza, przywiązana do niej, cicha i dobra istota… Laura sama ją ubrała do trumny, którą osypała zielenią jaką tylko znaleźć mogła… czytała przy zwłokach modlitwy; odprowadziła do kościołka i na mogiłki, gdzie na prędce grób wymurować kazała. Płakała, lecz łzy cichemi, przy których całe swe zachowała męztwo. Pani Dobkowa nie chciała ani widzieć nieboszczki, ani pójść za trumną, bo w ogóle nieboszczyków i śmierci obawiała się bardzo…

Została więc Laura jeszcze samotniejszą niż była kiedykolwiek… nie mając już, oprócz ojca i starego Eliasza, ani się przed kim użalać, ani od kogo usłyszeć słowo pociechy… Dobek drugiego dnia zaraz zakłopotał się o jakieś towarzystwo dla córki. Laura prosiła go, aby ją zostawił samą… Na to wszakże Sabina, dozwolić nie mogła, i śmierć panny Henau nadto dla niej była pomyślnym wypadkiem, ażeby z niego nie korzystała… W parę dni potem, gdy sam na sam pozostała z jegomością, przypuściła obmyślany atak.

– Chociaż mi nawet żal, rzekła, tej starej nudziarki, ale Pan Bóg wie co robi. Jeśli acan nie skorzystasz z tego dla Laury, to powiem, że jej kochać nie umiesz. Właśnie pora dać jej kogo rozsądnego a z charakterem, coby jejmościankę trochę lepiej poprowadził niż dotąd…

– Kiedy ona sobie nie życzy nikogo!

– A to racja! właśnie najdowodniej to o jej uporze przekonywa; żeby się nie ugiąć, żeby nikogo nie słuchać. Acan jej śliczną przyszłość gotujesz… Czy chce czy nie chce, jej trzeba dać osobę stateczną…

 

– Ale kogóż?

– Spuść się na mnie, to do mnie należy, ja już mam napatrzoną, utalentowaną, mówiącą wszystkiemi językami, już nie młodą… za którą ręczę.

– Łagodna? spytał niespokojny Dobek.

– Łagodna ona jest, ale sobie znów po nosie jeździć nie da… Wiek stateczny i doświadczenia wiele. To moja przyjaciółka, a nawet nauczycielka, ja do niej już pisałam…

– Jakto? nie mówiąc zemną? zawołał mąż.

– Otóż wielki grzech! Jak ci się nie podoba, to… zobaczemy. Ja się przecie na tem lepiej znam niż ty… Jużto mnie zostawcie, bardzo proszę mi się do tego nie mieszać…

– Gdzież ta panna jest?

– Nie panna – ale wdowa! osoba stateczna, kończyła Dobkowa… jest dotąd w Warszawie, gdzie podobno daje lekcje muzyki, ale mi ją wyszukają… i przyjedzie. Napisałam jej marszrutę aż do najbliższego miasta… a tam się po nią konie poszlą.

Wszystko to było już tak bez wiadomości pana Dobka urządzone, iż za późno się było sprzeciwiać. Zgryzł się jednak nieborak, a że nie chciał, aby go córka posądzała, iż w to wchodził, poszedł jej zaraz opowiedzieć całą rozmowę z macochą. Lorka wysłuchała cierpliwie, zarumieniła się nieco, westchnęła, lecz ojca pocieszać zaczęła sama…

– Nic się tak złego nie stało, rzekła; z ręki jejmości miłego spodziewać się niemogę… podarunku… a cóż nam szkodzi zobaczyć? może się to da znieść… zresztą, jam na wszystko przygotowana… a ścierpię też do ostatka tyle, ile tylko sił stanie.

Ojciec ją uściskał, poszeptali z sobą i rozeszli się smutni oboje. Przybycie zapowiedzianej przyjaciółki nie zdawało się być tak blizkiem… bo i wybór w drogę i podróż dosyć mogła zająć czasu.

Rotmistrza jak nie było tak nie było z powrotem… Dosyć niecierpliwie wyglądała go jejmość, lecz i znać o sobie ani tu, ani do Smołochowa nie dawał. Wprzódy jeszcze nim on, oznajmiła się listem, z zadziwiającym pośpiechem, pani Herminia Lassy… przyjaciółka wyznaczona za towarzyszkę przyszłą dla Laury. Wypadkiem jednak zamiast do Borowiec, dostała się, śpiesząc widocznie, by kto inny miejsca nie zajął, do Smołochowa, zkąd posłaniec przyniósł wiadomość, iż nieco chora, wypoczywała po trudach podróży. Pani Dobkowa rada może z tego, natychmiast wybrała się sama do niej, chcąc ją zapewne uprzedzić i opatrzyć we właściwe instrukcje, którychby równie dogodnie w Borowcach jej udzielić nie mogła…

Eliasz natychmiast przybiegł oznajmić Laurze, iż zastępczyni biednej panny Henau przybyła. Nieulękłe dziewczę uśmiechnęło się tylko…

– A gdzież jest – tu? zapytała…

– Nie, podobno w Smołochowie, pewnie dziś na noc lub jutro rano z jejmością tu nadąży… Co nam tam za nowe nasłanie przyjdzie! dodał wzdychając… Jejmościn dwór się powiększa, nasz uszczupla… Darmo… ona tu będzie wkrótce panią.

– A czyż to my koniecznie tu siedzieć mamy? odezwała się cicho Laura; czy to świata tyle co w oknie?

Eliasz z przestrachem spojrzał na nią.

– Toć nasz dom! rzekł; gdzież się podziać, co począć? Trzeba znosić karanie Boże… i zdać się na wolę Tego, który zsyła próby i kary, ale w którego łonie i miłosierdzie bez granic…

Stary Eliasz, jak Laura, jak oni wszyscy, czytywał Biblję często i był po swojemu pobożny, choć do kościoła chodził tylko w dni uroczyste.

– Dopóki Bóg chce, byśmy wytrzymali, i sił nam też dostarczy! zakończyła Laura… Każ dobry Eliaszu oczyścić pokój mojej zacnej Henau, ona go pewnie zajmie… nie będę więc już mogła ani tchnąć, ani stąpić, ani westchnąć, ani zapłakać nie będąc szpiegowaną! Każdy mój krok jej doniosą…

– Moja droga panieneczko, szepnął stary, całując rąbek jej płaszczyka: tylko wy się nie smućcie… nie straszcie… wszyscy my z wami… cierpimy razem. Znosiliście anielsko dopust boży; dotrwajcie tak do końca.

Laura pocałowała go w ramię…

– Tak, do końca powtórzyła… jakiś przecie koniec kiedyś być musi…

Tego wieczoru nie przybyła pani Dobkowa, a Salomon korzystając ze swobody, spędził go po dawnemu u córki, tak wesół i szczęśliwy jak dawno nie bywał. Cieszył się stary, że Lorka, która do niego żal taki mieć mogła, ani serce straciła, ani mu okazała, że go o przykrą zmianę położenia swego obwinia.

Zaklął ją na wszystko, aby dla świętego spokoju, jak najlepiej przyjęła panią Lassy.

IX

We dworze kto żył zajmował się najgoręcej losami Laury i domu Dobków, który się stał pastwą zręcznej awanturnicy; nazajutrz więc, gdy zdaleka pokazał się powóz jejmości, w którym domyślano się nowej towarzyszki dla nieszczęśliwej jedynaczki, we wszystkich oknach pełno było głów; kto mógł wybiegał na próg… ciekawość nadzwyczajna wypędziła nawet Dobka starego z jego izdebki pod bramę. W powozie zdala już dwie kobiety widać było… jechała więc owa pani… Gdy się zatrzymał u bramy i jejmość najprzód wysiadła, za nią pokazał się dosyć śmiesznie przystrojony mały koczkodanik… figurka zwinna, sucha, ruchliwa, z twarzyczką starą, pomarszczoną, żółtą, z oczkami czarnemi biegającemi niespokojnie…

Wykryzowana, jakimś tancmistrzowskim kroczkiem podstąpiła do pana Dobka, któremu dygnęła z wielką pretensją na krok cofając się w tył i szybko, dość niewyraźnym głosem, jakby na pamięć wyuczony wypaliła komplement:

– Zaszczycona zaufaniem tak dostojnej familji, racz jaśnie wielmożny pan dobrodziej wierzyć, iż starać się będę ze wszystkich sił moich ten wybór jego usprawiedliwić, poświęcając się cała mojej elewce…

Obejrzała się: elewki tej nie było…

Prawdę rzekłszy owa jejmość, przypominająca starą miotłę, z twarzy, ruchów i min, któremi nieustannie przyozdabiała fizjonomję nie piękną, nie podobała się panu Salomonowi… Niepokój i pośpiech, który się malował we wszystkich ruchach jej i wejrzeniu, w wykrzywianiu ust i lataninie oczu… niecierpliwiący był i przykry… Z powozu porwała swój worek i już pytała, oglądała się, chciała biedz ku przyszłej wychowance… Pani Dobkowa umyśliła udowodnić swą władzę, wprowadzając ją i instalując osobiście. Salomon niespokojny kroczył za niemi. Laura przygotowana już na przybycie obiecanej towarzyszki, stała w swoim pokoju z rezygnacją na twarzy. Wymuszenie poważnym krokiem weszła macocha, wiodąc za sobą panią Lassy, której oczy już najprzód biegały szukając w pokoju owej panny, którą jej tak straszliwie opisano.

– Prezentuję waćpannie panię Lassy, która tu przy niej pozostanie dla nauki i towarzystwa, z woli mojej i ojca… Prosiłabym bardzo o posłuszeństwo i grzeczność, gdyż buntów żadnych nie zniosę… dosyć już tego i tak było. Pani Lassy potrafi być dobrą dla dobrej… ale surową dla krnąbrnej panienki.

W czasie tej przemowy Laura patrzała jakby nie słuchając wcale na ojca tylko, który błagającym wejrzeniem starał się ją rozbroić… Nie myślała odpowiadać, a nie miałaby też czasu, bo niecierpliwa pani Lassy rzuciła się ku niej najprzód z rękami jakby do uścisku, spostrzegłszy jednak, że Laura dumnie się cofała, wyrzekła się tej oznaki czułości przedwczesnej i spytlowała tylko… jak mogła najszybciej komplement:

– Niech droga moja uczennica będzie pewną, iż jej całe me serce, staranie… wszystkie me władze poświęcę… a mam nadzieję, że na jej miłość zasłużyć potrafię…

Laura powitała ją bez uprzedzenia, łagodnie, ale milcząco. Nie było już tu co robić; pani Dobkowa zakręciła się, popatrzała z gniewem na przepychy mieszkania Laury, i rozjątrzona tem, że pasierbicy do niecierpliwości przyprowadzić nie mogła, wyszła trzaskając drzwiami. Dobek wybiegł za nią. Laura została sam na sam przypatrując się koczkodanikowi, który jej zostawiono, a nie czując doń takiego wstrętu i odrazy jakiej się spodziewała, postanowiła sobie z góry być grzeczną, chłodną, nie rozpoczynając wojny, dopókiby do niej nie była zmuszona.

Zdaje się, że pani Lassy też w tej chwili o żadnych krokach zaczepnych nie myślała, tak była zajęta swojemi tłomoczkami, reumatyzmem, dla którego się wilgotnych obawiała murów, i – kotem faworytem, który w koszyku przyjechał potajemnie… Prosiła dlań o pobłażanie.

– On mi poje wszystkie moje ptaszki? śmiejąc się, zawołała Laura…

– Nigdy w świecie! jak żyje żadnego jeszcze nie zamordował! A! toby było okropnie… On tylko śpi i pije mleko z bułką… kochany Mrumru! drogi… pani nie wiesz jak jestem do niego przywiązana. Ostatni przyjaciel!

Laura mimowolnie się śmiała.

Pod tym dobrej wróżby uśmiechem rozpoczęła się znajomość. W pierwszej chwili jeden tylko niedogodny wielce przymiot objawiła przybywająca towarzyszka, to – gadatliwość nieuśmierzoną, niepohamowaną, która zdawała się potrzebą temperamentu, nałogiem, naturą. Rozpakowując się opowiadała Laurze całą swą podróż ze szczegółami, z wypadkami, jakich kot doznawał, którego o mało duński tarantowaty pies jenerała na drodze nie zjadł, ze wszystkiemi popasami, noclegami, bolami głowy, strzykaniem w nogach… strachami o zbójców i złodziei…

Szczebiotanie to dla Laury nawykłej do ciszy, z początku było przykre, potem zabawne, w końcu się stało nużące. Odpowiadała nań milczeniem. To bynajmniej nie zrażało pani Lassy, która byle mówić mogła, a miała przed sobą żywą istotę, nie zdawała się troszczyć o to, jak jej paplanina będzie przyjęta…

Przed obiadem zaledwie podoławszy umieszczeniu wszystkich swych węzełków i czcigodnego owego starego Mrumru, pani Lassy zamknęła się nareszcie dla ubrania… do którego zdawała się przywiązywać przynajmniej tyle wagi co do reumatyzmu.

Dobrą godzinę trwała tualeta, w ciągu której słychać było bieganinę służącej po różne rodzaje wody miękkiej, twardej, zimnej, ciepłej, gorącej, po mleko… potem z żelazkiem od włosów, potem jeszcze po jakieś świeże masło… które też kosmetyczne miało przeznaczenie. W ostatku otwarły się drzwi i wskoczyła raczej niż weszła pani Lassy, tak śmieszna jak tylko bardzo brzydka osoba chcąca młodą i piękną udawać być może. Warszawski jej strój, peruczka, sukienka w żywe barwy… trzewiczki na korkach, przesadne wysznurowanie… muszki, wszystko to najdziwaczniejszą tworzyło całość. Gdy tak przystrojona a zadowolona z siebie dygnęła Laurze… dziewczę ledwie od śmiechu powstrzymać się mogło. Zdaje się, iż przybyła Warszawianka rachowała na ogromne wrażenie, jakie uczynić musi na wieśniakach… nieprzewidując, ażeby się im śmiesznem straszydłem wydać mogła… Zresztą była jakaś nawet dobra, a względem Laury najmniejszej powagi i surowości utrzymywać nie myślała… i groźną się jej nie wydała. Miałażby się macocha omylić? myślało w duchu dziewczę… Przy stole okazała się pani Lassy nadzwyczaj użyteczną przyprawą. Zwykle panowało milczenie, kwaśnemi przerywane półsłówkami. Przy niej milczeć nie było podobna: zarzucała pytaniami, na które po większej części sama odpowiadała, oglądała się, szeptała, śmiała, miała tysiące wiadomości, historyjek, wspomnień, a że rok czy dwa zostawała na dworze hetmana – o! w czasach szczęśliwych młodości i te lata były dla niej najmilszą dobą żywota, – zwracała się nieustannie do opowiadań poczynających się od: „Gdym była u pani hetmanowej…”

W tych to latach… zdecydował się jej los, gdyż z sześciu kunkurentów wybrała po długiem wahaniu porucznika cudzoziemskiego autoramentu pana Lassego, który – niewdzięcznik! w niespełna lat dwa ofiarę nieszczęśliwą – porzucił. Odtąd poprzysięgła, jak powiadała, nienawiść wiekuistą całemu rodzajowi męzkiemu, jako pełnemu zdrady i przewrotności. Wszystko to i wiele innych rzeczy opowiedziała przy tym pierwszym obiedzie.

Pan Salomon raz oswoiwszy się z tarkotaniem tego młyna, nie uważając już na to co miele, siedział spokojnie i myślał o czem innem. Tak samo też czyniła może Laura. Jedna pani Dobkowa bawiła się, śmiała i prawdziwie była szczęśliwa, że jej protegowana występowała tak świetnie, z taką wymową, znajomością świata, ludzi, z takim dowcipem i przytomnością.

Tegoż wieczoru pani Lassy, która miała już czas i ze służącemi się rozmówić i rozpatrzyć, i coś wyrozumieć, przyszła w dezabilku dać dobranoc swej uczennicy… dygnęła jej, i zbliżywszy się z uśmiechem, który podobny był do najstraszniejszego grymasu, odezwała się cicho:

– Niech się panna Laura, nic mną nie frasuje… słowo daję, nie będę w niczem na zawadzie… słowo daję. Co mnie tam mieszać się w jakieś spory i kłaść palce między drzwi. Byle mnie ciepło było… a wygodnie… niech panienka wierzy, ja wody nie zamącę! Niech panna Laura będzie na mnie łaskawą… proszę bardzo. Ja się nawet mogę czasem przydać na co.

Laura nie życzyła sobie brać jej za powiernicę swego położenia i utrapień; udała więc, że nie zrozumiała, a wzięła to za prosty wyraz życzliwości. Zapewniła ją ze swej strony, że się będzie starała, aby jej było dobrze. Pani Lassy uścisnęła ją.

– Trochę dawniej śpiewałam, rzekła; mówiono nawet – hetman sam znajdował, że głos miałam rzadki. Hetman był bardzo muzykalny… teraz po bolu gardła jakoś straciłam głos, ale grywam… czasem mogę w czem pomódz… Mam z sobą sonaty Haydna i Mozarta…

 

Rozstały się więc nadspodziewanie w najlepszem usposobieniu. Wprawdzie pani Lassy, nie chcąc nikomu uchybić, poszła jeszcze wieczorną gawędką obdarzyć panią Dobkową i tam się jej z odebranych wrażeń wyspowiadać, lecz na Laurę nie powiedziała nic, prócz że dziewczę bardzo dumne…

Tak przeszedł ten pierwszy dzień, który groził daleko straszniejszym wypadkiem, gdyby na miejscu szczebiotliwej Lassy zjawiła się jaka złośliwsza istota… Nazajutrz ponieważ dzień był już ciepły wiosenny, Warszawianka obiegła wszystkie kąty, poszła na probostwo, pozasięgała najrozmaitszych wiadomości ze źródeł różnych, i zbogacona niemi, a wielce zamyślona wróciła do swego pokoju. Układała snadź przyszłe postępowanie swoje…

Tegoż dnia oświadczyła jej pani Dobkowa, że wymaga jak najsurowszego obejścia się z krnąbrną panną i donoszenia o najmniejszem jej słowie i kroku, co pani Lassy dało wielce do myślenia. Chciała wyważyć i przeniknąć, na którą stronę padnie zwycięztwo, aby się wcześnie ku niej przechylić, a właśnie odgadnięcie było niepodobieństwem. Musiała na wszelki wypadek zająć trudne neutralne stanowisko.

Tak stały sprawy w Borowcach, gdy po długiej niebytności i rotmistrz wreszcie nadciągnął – wprost do dawnego swojego mieszkania. Dobek, który w oknie stał i po koniach go poznał, prychnął dziwnie nieukontentowany. Nikt też mu rad nie był oprócz gospodyni domu, a pani Lassy dowiedziawszy się, iż jakiś mężczyzna obcy będzie na obiedzie, nadzwyczaj staranną przedsięwzięła tualetę… nie była bowiem całkiem wyleczona ze złudzeń i nadziei młodości, i sama o sobie powiedziała, iż z nóżką jej i talją żadna kobieta o pierwszeństwo walczyć nie mogła.

Rotmistrz wprzódy jeszcze niż do stołu, poszedł z raportem do pani. Odprawiono Rózię, która niepotrzebnie stała w kątku.

– Cożeś się to tak długo bawił? poczęła Dobkowa.

– Bo miałem wiele do czynienia, rzekł Poręba.

– W domu?

– Nie, jako żywom tam nie był. A po co? nie ma nic do wzięcia, wytrzymują wierzyciele i ledwie we dworze kąt wolny… Ale co tam o tem gadać!

– Gdzieżeś przecie bywał? ciekawie badała pani.

– Po świecie! tajemniczo odparł Poręba.

– I cóż? wróciłeś widzę z kwaśną miną, tak samo jak wyjeżdżałeś.

– Niekoniecznie, odparł rotmistrz kręcąc wąsa.

– Mówże przecie, abym się czego z twojej mowy dowiedziała! niecierpliwie przerwała jejmość coś zrobił?

– Co ja się mam spowiadać! zrobiłem com chciał i jak było potrzeba…

– Powieszże mi raz przecie?…

Rotmistrz się obejrzał dokoła ostrożnie i szepnął.

– Ludzi mam! ale uważajże… to od jejmości zależy wszystko… Przybędzie tu jeden szukać służby… My się z nim niby nie znamy. Nazywa się Jerzy Siwiński… niby to… bo nazwiska istotnego mówić nie potrzeba. Trzeba mu jakiekolwiek miejsce dać… We dworze i jejmości się zda mieć swojego człowieka, czy tak czy owak; a za tego ja ręczę… Drugiego, który się zowie Parawęsowski, trzeba chyba albo na plebanii umieścić, godziłby się na zakrystjana, choć tęgi chłop… a jak nie można, trzeba go będzie w miasteczku trzymać… To dwóch… gdyby potrzebny był trzeci… znajdzie się… gdy co do czego przyjdzie…

Sabina słuchała z uśmieszkiem, i dała końce palców do pocałowania Porębie, który się tryumfalnie rozśmiał.

– A co? nie tęgo? rzekł. Tylko mi jejmość czy przy gospodarstwie, czy przy stajni, czy przy dworzeumieść koniecznie Siwińskiego… bo bez tego ja sobie rady nie dam. To moja prawa ręka… Był u mnie niegdyś kapralem… a choć stary, zuch, wiem, że na niego rachować mogę.

– Dobek wprawdzie nie lubi nowych ludzi przyjmować, ale będzie musiał, odezwała się Sabina; ja w tem.

– A ja w tem, że z Siwińskim i Parawęsowskim, choćby nie pannę ale fortecę przyszło brać… damy sobie rady.

Powrót rotmistrza ożywił jeszcze bardziej Borowce; nie mógł tylko dobrego nadać humoru panu Salomonowi, który milczący był jak zawsze, i ani szczebiotliwość pani Lassy, ani wesołość Poręby, rozruszać go nie potrafiły. Czasem uśmiechał się z obowiązku męża do jejmości, ale wprędce przelotny ten wyraz ust znikał.

Następnego dnia około dwunastej zjawił się około zamku mężczyzna wzrostu słusznego, wojskowo wyglądający, z siwiejącym wąsem, zdrów jeszcze i krzepki, który chciał mówić z panem. Eljasz go przyjął grzecznie, rzadko się tu podobni goście trafiali, nie odmawiał mu audjencji, lecz począł pytać czegoby potrzebował. Stary żołnierz, gdyż przyznał się, że w wojsku służył, opowiedział nie tając, że szuka pracy i chleba, że radby jakiekolwiek miejsce otrzymać: leśniczego, włodarza lub przy dworze, póki mu siły starczą, i na utrzymanie zarobić może. Na to Eliasz mu odpowiedział bez ogródki, iż w Borowcach żadnego nie ma wakansu, a oprócz tego i zwyczaju przyjmowania nieznajomych, choćby w najlepsze opatrzonych świadectwa; panu jednak donieść o tem obiecał.

Wkrótce potem pan Dobek sam przyjął szukającego służby, i chcąc się go grzecznie pozbyć, ofiarował mu talarka z tem, iż miejsca żadnego nie ma. Na to nadeszła wypadkiem sama pani i rozpoczęła rozmowę z przybyszem. Żołnierz odpowiadał bardzo roztropnie i przytomnie… Odesłano go tymczasowo, aby spoczął i posilił się u ekonoma.

– Jużto jeżeli mam prawdę powiedzieć, odezwała się po jego wyjściu sama pani: nie zaszkodziłoby, ażebyś jegomość trochę służbę odświeżył. Wszystko to stare graty i niewiele warte, a za ręce się trzymają, aby was okradać. Człowiek ten wygląda na bardzo uczciwego, a wojskowy, to do porządku nawykły. Moja rada, żeby go choć na próbę przyjąć.

– U nas tego nie ma zwyczaju, żeby brać obcych ludzi, rzekł Dobek, są swoi.

– Aleby warto ten zwyczaj wprowadzić, dodała Dobkowa.

Salomon spojrzał z ukosa.

– Hę? spytał.

– Nie zawadziłoby innych ludzi spróbować.

– Ja z moich jestem kontent, rzekł sucho Dobek.

– Boś waćpan ślepy! zawołała jejmość: a czasby oczy otworzyć.

Dobek w istocie otworzył oczy, popatrzał, ramionami ruszył i łagodnie się odezwał:

– Niech się jejmość do tego nie miesza!

Pierwszy to raz tak wyraźną odprawę dostała pani Dobkowa i zarumieniła się z gniewu.

– Co? co? a dla czegoż to ja nie miałabym mieszać się do wszystkiego co nasze a wspólne? A! to mi się podoba! Otóż jeśli tak, obstaję przy tem, ażebyś mi go wziął koniecznie, bo tu już nie o niego, ale o mnie idzie…

Dobek spuścił wzrok, ręce złożył na pasie i zamilkł.

Bobkowa biegała po pokoju, nie ruszał się.

– Weźmiesz go?

– Nie, rzekł sucho.

– A kiedy ja tego żądam?

– Będę musiał odmówić, bo ja tego nie lubię…

– Więc cóż to! otwarta wojna?

– Czegóż ma być wojna? odezwał się Salomon. Ja nie mogę tego uczynić.

– No, to ja go wezmę do moich usług, przerwała kobieta, ja go wezmę…

– Do Smołochowa? spytał Salomon.

– A choćby i tu go trzymać przyszło, przecież mi nie będzie zabroniono przywiązać go do osoby mojej. Nie mam wcale usługi.

Na to pan Dobek nie odpowiedział słowa, znać tylko po nim było humor nie najlepszy. Po obiedzie cichą konferencję odbył z Eliaszem. Jejmość tymczasem kazała owego przybyłego, który się nazywał Jerzym Siwińskim, zawołać do swojego pokoju, ugodziła go do swej służby, jako totumfackiego, umówiła się z nim i posłała, ażeby sobie wyszukał mieszkanie i rozgościł się…

Nazajutrz rano, gdy rotmistrz był właśnie u jejmości, wszedł Siwiński, lecz widocznie zafrasowany i zmieniony.

– Proszę jaśnie pani, rzekł: ja wczoraj przystałem na jej usługi, ale dziś, bodaj żebym o abszyt prosić nie był zmuszony.

– A to dla czego?

– Ja tu nie wybędę…

Rotmistrz, który udawał, że go nie zna, odwrócił się ciekawie.

– Cóż się stało? zapytała wdowa.

– Niby to nic, rzekł Siwiński, a jednak, jeśli tu przyjdzie żyć, choć do wszystkiego człek nawykł, nie wytrzymam.

Poszedłem zaraz dowiadywać się sobie o jaki taki kąt. Powiedzieli mi najprzód, że we dworze nie było gdzie pomieścić… odesłano na folwark, na folwarku ledwie gadać zemną chcieli i odprawili z niczem. Wróciłem do dworu; co do kogo podejdę, ramionami ruszy i odchodzi precz, nikt nie odpowiada… Jakby się zmówili… Zdałoby się, że mnie i nie widzą. Gadam, zachodzę, proszę, nie sposób słowa dobyć z nich. Próbowałem tak z kolei wszystkich, aż do kuchtów. Każdy mnie zbył nie znając i znać nie chcąc. Wieczerzy napróżnom się prosił. Pochodziłem po zamku, gdzie o małom nogi nie złamał, bom wpadł przez wyłom jakiegoś lochu… a na noc musiałem do miasteczka, bo drzwi wszędzie pozamykano i nikt mnie nigdzie puścić nie chciał…

Inne książki tego autora