Za darmo

Macocha, tom pierwszy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– To dla jej własnego dobra. Jegomość musisz wybierać pomiędzy nią a mną. Ja nie mogę pasierbicy ulegać i jej się akomodować; trzeba żeby ona mnie uległa… Tego Dobka młodego odprawić co rychlej, a w domu porządek być musi…

Spodziewała się jejmość jakiejkolwiek odpowiedzi, napróżno, gdyż stary był tak przybity, iż słowa wyrzec nie mógł. Wymagania te przychodziły nagle… tak natarczywie… prawie niespodziane a stanowcze, że Dobek nie widział ratunku tylko w zwłoce i Opatrzności… Dowodzenia przeciwko córce wcale go nie przekonywały, a ściskały mu serce… wiedział jak to kochane dziecię cierpieć miało, od pieszczot przechodząc do surowości nielitościwej.

– Waćpan, bo tak milczysz, mój panie Salomonie jakbym ja nie miała racji? rzekła jejmość; a to trzeba żebyś sobie raz na zawsze powiedział, moje kochanie, że ja rację mam kiedy co mówię!

Nie wydobyła z niego i tem żadnej odpowiedzi… lecz biorąc milczenie za zgodę, zaspokoiła się tem tymczasowo. Dobek w duchu Pana Boga prosił, ażeby gość przynajmniej jak najdłużej pozostał. I ten dzień, i parę następnych przeszło prawie jednostajnie; Honory tylko z poufałością brata zbliżył się do Laury. Oboje wiedzieli, że jedno z nich wolnem nie jest, że o przyszłości żadnej marzyć nawet nie mogli, a to właśnie zamiast ich oddalić od siebie, zbliżało ich i spoufalało. Już drugiego dnia byli z sobą jak brat z siostrą i Laura, potrzebując się wyspowiadać z bolesnego położenia, opowiedziała Honoremu całe swe życie, całą przeszłość szczęśliwą, wszystkie marzenia i trwogi… Tak samo on odmalował jej konopnicki dwór, starego ojca chodzącego o kiju i kuli, Zosię Bułhakównę, proste, dobre dziewczę wiejskie, swe troski gospodarskie… swoje plany przyszłości… sąsiedztwo, życie, zajęcia i kółko, w którem się obracał.

Pomimo, że Konopnica leżała na ustroniu stosunkowo do innych okolic tej prowincji, do której się liczyła, jeszcze tam stokroć było życia i ruchu więcej niż w obumarłych Borowcach, więcej stosunków, częstsi goście, szumne zabawy… a coraz nowi ludzie.

Lorka słuchała opowiadań tych z zajęciem, jak rzeczy zupełnie nowych, których się zaledwie domyślała.

Po całych tak dniach gwarzyli przy pannie Henau robiącej pończoszkę i przysłuchującej się także opowiadaniom… Niewinne to były rozmowy… żadne z nich nie pomyślało nawet o zalotnem przypodobaniu się jedno drugiemu, a w końcu jednak… Laura uczuła, że bardzo pokochała tego brata i wiecznie po nim tęsknić będzie, a Honory westchnął potajemnie, dla czego jego poczciwa Zośka Bułhakówna do Lorki nie jest podobna….

Żadne z nich nie dało poznać drugiemu powziętego przywiązania, a po kilku dniach rozdzielić się prawie nie mogli. Lorka zostawszy się sama, tęskniła dopytując, co Honory robi, gdzie się podział, czemu nie przychodzi? a Honory odciągnięty od niej śpieszył, by wrócić co najprędzej.

Tak się jakoś te dwie ich pokrewne duszami natury doskonale z sobą godziły… Laura przyznała się nawet przed nim jednym ze swą passją do koni i ochotą latania po polach na rumaku, ubrała się raz do niego w mundurek, stosowany kapelusz, a chłopek korzystając z tej maskarady, chciał braciszka pocałować… od czego się ten ledwie obronił.

Mało jednak było takich chwil pustych… częściej smutnie jakoś gwarzyli, czy się i kiedy jeszcze zobaczą na świecie… czy się poznają starzy po jakich latach trzydziestu. Lorka przynajmniej przy nim trochę o trosce macochy zapomnieć mogła, z czego ojciec był bardzo szczęśliwy, a po cichu sam i przez Eliasza zaklinał i prosił Honorka, ażeby jak najdłużej bawił. Nie domyślał się tego, że jak z jednej strony pobyt gościa trochę go ubezpieczał od napaści żony na Lorkę i zbytniego gospodarstwa, tak z drugiej stawał się niebezpieczeństwem…

Z każdym dniem skłonność Laury do brata tego rosła, a któż nie wie, jak uczucie młodym wieku niewiele czasu potrzebuje, ażeby się stać niezwyciężonem i zapisać na całego życia karcie? Jak pierwsze rośliny na wiosnę pędzą z ziemi w oczach prawie oblekając się liśćmi i kwiatem, tak i miłość dwudziestoletnia w jednym dniu czasem wyrasta, a w kilku całe swe przebywa dzieje.

Laura zamyślona pytała się już siebie: co się w jej sercu działo? i chwytała się na zazdrości, i powtarzała mimowoli: A! czemuż ja nie jestem tą Zosią! takby nam z sobą dobrze było na świecie!

Honory zapraszany, choć mu pani macocha kwaśną robiła minę, a rotmistrz codzień przypominał, że sanna teraz dobra, a potem nagle przepaść może, siedział, zapominał o domu i wyrzucał to sobie. Z razu nie myślał wcale o kochaniu, ani się obawiał rozmiłowania w tej siostrzyczce; dopiero po kilku dniach postrzegł się, że siedzieć dłużej byłoby niebezpieczeństwem. Sumienie kazało mu uciekać od patrzących oczu i serdecznego wejrzenia dziewczęcia, które żadnego uczucia utaić nie umiało…

Nawet panna Henau nigdy nic złego nie przypuszczająca, dopóki dowodów jawnych nie było… zaczynała się trwożyć zbytkiem czułości Laury dla pana Honorego… Było to tak bijące w oczy acz niewinne, że panna Fryderyka uznała za obowiązek swój rozmówić się z wychowanką.

Jednego dnia rano, nim jeszcze Honorek, który tu na kawę przychodził, został powołany, panna Henau zbliżyła się do Laury, objęła ją, popatrzywszy długo w czyste jej niebieskie oczy, szepnęła:

– Droga moja… jabym ci coś powiedziała.

– Śmiało, cioteczko! cóż takiego?

– Mnie się zdaje… tylko mi się nie burz na to co ci powiem…. że ty jakoś dziwnie zajęłaś się tym bratem i możesz mu mimowolnie zawrócić głowę.

– Ja? jemu? głowę zawrócić? z wybuchem radości przerwała Laura. Ciociu? mogłożby to być? Ot! tobym była szczęśliwa!

– Jakto? ależ zaręczony?

– To co? zawołała Lorka: to niech się żeni, ale całe swoje życie niech o mnie myśli, kocha, marzy i oddycha!

– Ale, droga Lorko! pleciesz jak dziecko… na cóż ma cierpieć?

– Alboż to cierpienie? podchwyciło dziewczę… Ręczę cioci, że ja o nim do zgonu myśleć i kochać go będę; czemuż on nie ma mi się wypłacić wzajemnością!

Ciocia Henau, osoba nader surowych zasad, usłyszawszy to, ręce załamała, oczy spuściła, struchlała.

– Cicho! Lorko! jakże ty możesz mówić coś podobnego!

– A dla czegóż miałabym się z tem przed ciocią taić?.. Samo tak jakoś przyszło! Pan Bóg dał! On o niczem nie myślał, mnie w głowie kochać nie postało, cóż my temu winni, że… mimowolnie przywiązaliśmy się do siebie?…

Ale, co ja plotę? przerwała Laura… on, pewno nie, – a ja, niezawodnie na całe moje życie!

– Na Boga! Lorko, cicho!..

– Sama ciocia wywołała…

– Proszęż cię, kiedy się już przyznajesz do tego, starajże się zapobiedz…

– Czemu zapobiedz? na co zapobiegać? ofuknęła się Lorka… Niechże mnie ciocia posłucha! Ja mu się przecie żenić z Zośką Bułhakówną nie bronię… niech się żeni, byle mnie kochał… a ja za mąż iść nie myślę i będę go sobie jednego kochała! alboż to grzech? moja ciociu? czyż to grzech być może?

Ciocia ze spuszczonemi ciągle oczyma stała drżąca, jakby się już tylko modliła do Boga o odwrócenie grożącego nieszczęścia. Lorka z tego przerażenia dopiero zaczęła wnosić, że to uczucie, do którego się przyznawała tak naiwnie, w oczach obcych ludzi mogło groźniejszem się wydawać, niżeli dla niej było… Uścisnęła ciocię dla uspokojenia…

– Niechże ciocia znowu nie lęka się o mnie, bo ja się nie wydam nigdy z tem, że go tak kocham! Musi sobie sam to odgadnąć, bo mu tego pewno nie powiem nigdy. O! już o to proszę bardzo być spokojną… Nam przecie jako bratu i siostrze… choć to takie dalekie, dalekie pokrewieństwo, że namby nawet ślub dać mogli… ale, co ja plotę! – jako bratu i siostrze bardzo serdecznie kochać się wolno…

– Moja Lorko… już dosyć tego!

– Więc dosyć, ale przysięgam cioci, że ja go do śmierci kochać będę…

Na te słowa szelest się stał u progu i wszedł właśnie Honorek, który nieszczęściem nie słyszał, a skutkiem rachunków z własnem sumieniem smutny był i niespokojny. Laura zobaczywszy go zarumieniła się nieco, lecz wesoło ku niemu podeszła. Ciocia zmieszana musiała trochę się usunąć na stronę, by nie dać poznać tego po sobie. Chmurka na czole gościa nie uszła żywego wzroku Laury… która spytała się cicho, głosem pełnym uczucia:

– Co ci to jest?

Zwali się już siostrą i bratem…

– A! nic, a nic… trochę mi tylko ojciec stary śni się i przypomina (nic już nie wspomniał o narzeczonej); trzebaby powracać do niego…

– Jakto? już? już wracać? to ci tak źle u nas?

– Dobrze mi, aż nadto dobrze… ale…

– Wszak wrócisz tam na zawsze, a dla nas tylko tych kilka chwil odkradzionych z życia twojego zostało. Wrócisz tam do ojca, do narzeczonej… a ja zostanę sama (bo mi i ojca odebrano) z macochą! Nie liczże się tak ściśle z temi dniami…

Wyciągnęła rączkę białą… Honorek schylił ku niej usta, pocałował i zatrzymał w dłoni, patrząc na nią z takiem uczuciem miłości i bolu, że Laura z radości się zarumieniła. W tem spojrzeniu pożeniły się milcząco ich dusze, mówić nie potrzebowali…

– Nie jedź jeszcze, rzekła Laura: ojciec cię prosi, a ja – każę.

Ostatnie słowo ciche, poparła spojrzeniem wymownem, i w chwili, gdy oczy jej wracały z tej wędrówki, spotkały źrenice ciotki przerażone, spoglądające na nią z wymówką i przestrogą. Pobiegła Laura do swoich ptaszków dla ukrycia co się z nią działo, i zaczęła trzpiotać się i szczebiotać jak one. Dzień zimowy był piękny, słońce już wiosenne mu przyświecało… szron okrywał drzewa i drobne gałązki, i trawy zeschłe na murach zamku postroił w brylanty… Na płowem tle nieba ta świeża biel i kryształy rysowały się z takim wdziękiem, z jakim czasem srebrny włos starca podnosi się nad rumianą jego twarzą. W tym obumarłym krajobrazie zimowym już czuć było zapowiedź wiośnianą… Laura spojrzała na zamek i krzewy otaczające go, na ten ubrylantowany poranek, i zwracając się do Honorego, spytała:

– Ręczę, żeś pan brat jeszcze ani razu nie obszedł naszego zamczyska i nie poznał się z niem i jego tajemnicami… Dziś ono tak ślicznie wygląda, żebym oprowadzić chciała po naszych ruinach… Gdyby ciocia poszła z nami, byłoby nam bardzo przyjemnie, a jeśli nie może…

 

– Idę, moja Lorko, idę – przerwała nastraszona panna Henau…

Nie wiem czy to w smak było Laurze, lecz przyjąwszy ofiarę, poszła się sama trochę przybrać i wprędce wróciła w sobolowej czapeczce i aksamitnej jubce takiemże futerkiem obłożonej… Ciocia musiała się trochę cieplej ubrać, bo do powietrza nie bardzo była przywykła. Honory nie potrzebował dla małego przymrozku nic brać na siebie, bo na zimno był wytrwały. Wszyscy troje tedy wyszli z baszty, najprzód na ogródek Laury, który bramę starą od ruin oddzielał… Poschłe kwiaty i krzewy w szronie tym nabrały szczególnego wdzięku, ogródek był jakby skamieniały, a wczorajszego życia pełen… brakło mu tylko barwy… Gałązki obciążone kryształami, zginały się jakby liście dźwigały i kształtne tworzyły łuki; najdrobniejsze źdźbło niewidzialne prawie, oblane białym puszkiem, stawało się na chwilę znowu jakby młodą latoroślą… Ginące w lecie na szarem tle murów wątłe trawy i mchy występowały na tę uroczystość zimową, tworząc jakby kaskady, wieńce i długie sploty… Lecz najśliczniejsze były drzewa, którym stracone wróciły formy, a w oddali wierzby, krzaki, łoziny, uschłe topole zaokrąglały się wdzięcznemi liniami, jakby chciały lato przypomnieć… Z sosen i jodeł gdzieniegdzie wietrzyk i słońce spędziły ten strój chwilowy, posępnej ich barwie za świeży i płochy, i zieleń ciemna przeglądała smutna, wstydząc się, że tak brudną była przy tym śmierci całunie.

Lorka z Honorym tak się zagadała zaraz na wstępie wchodząc do ogródka, że poleciawszy przodem, o nadążającej z ciężkością cioci Henau zapomnieli. Ona też z obowiązku idąc za nimi, po pierwszych kilkudziesięciu krokach próby zwątpiła, ażeby w ślad pójść mogła… było to nad jej siły.

– Proszęż cię, bracie – zawołała Lorka wskazując mu oddalone bory i smugi okryte śniegiem… nie jestże u nas w tej pustyni tak pięknie, że tu i żyć i nie tęsknić można do reszty świata? Tu człowiek czuje się panem… nie ocierając o nikogo, coby mu szeroką piersią tchnąć przeszkadzał… Pustynia – lecz… jakby tu szczęśliwym być można!..

– Szczęśliwym! śmiejąc się smutnie, rzekł Honory: mnie się zdaje, można być wszędzie, gdy się jest z tymi, których się kocha…

– To prawda, mój bracie… ale gdy ludzie jak muchy i osy brzęczą, latają i przeszkadzają, nawet tego szczęścia napić się, uczuć nie można… Gdy tam powrócisz do Konopnicy… przypomnij sobie piękny ten poranek i nas… i smutne Borowce… i mnie!.. Pamiętaj!

– Gdybym chciał i powinien, nie potrafię zapomnieć Borowiec, rzekł wzruszony Honory… a gdybym o Borowcach zapomniał… będę o tobie pamiętał.

– Pewnie? spytała Laura poważnie.

– Czyż o to pytać potrzeba i odpowiadać, i – przysięgać?..

– Boby to bardzo smutnem było, dokończyła Laura, gdybyś… przyniosłszy nam, mnie trochę pociechy… rzuciwszy ją jak jałmużnę… o żebrakach zapomniał…

– Zbyt żywo się wraziło w pamięć to… co tu spotkałem… nieśmiało odpowiedział Honory. Wy o to mieć nie możecie obawy, bym ja zapomniał o was… ale ja?

Laura popatrzała z uśmiechem.

– Czy żądasz na to przysięgi?.. bo ja… tom nawet przysiądz gotowa! W tej smutnej życia mojego godzinie splotło się wszystko co najboleśniejszego i najszczęśliwszego mógł mi dać los, jednego od drugiego oderwać niepodobna. Są to godziny wiekuiście niezapomniane… a wy w nich, kochany bracie, promieniejecie mi jasno…

Któż wie, mówiła idąc ciągle, kto wie co życie przyniesie, co zgotuje dola moja?.. radabym mieć kogoś w świecie, do kogobym o ratunek, o obronę, o pociechę zawołać mogła… Wy pojedziecie… ja wiem co mnie tu czeka… odbiorą mi jedyny skarb, serce ojca… on słaby jest i upojony, oczarował go ten upiór, który z nas krew i życie wysysa… Gdy serce to stracę… zostanie mi może tylko jedno wasze, braterskie… na które – prawda, że zawsze rachować mogę?

Honory ze współczuciem patrzał na nią.

– Tak na mnie rachuj, zawołał, jak tylko na człowieka, na sługę, na niewolnika liczyć można… Wstydziłbym ci się przysięgać, jeżeli nie czujesz, że w tem słowie daję ci – życie moje.

Podali sobie ręce… a oto i ciocia Henau nadążyła właśnie wielce skłopotana tym uściskiem… Lecz gdy nadeszła, Laura już opowiadała Honoremu historję baszty i białej niewiasty, która się tu miała okazywać w każdy dzień zaduszny… Nie było w tem nic zdrożnego i ciocia się uspokoiła.

VIII

Z wielką niecierpliwością oczekiwany przez jednych Borowiec mieszkańców, przez drugich z trwogą niemniejszą, dzień wyjazdu Honorego Dobka nadszedł wreszcie. Pobytu swojego dłużej już nie mógł przeciągnąć chłopak, choć odjeżdżał z sercem rozdartem. W kilku ostatnich dniach, zdawało się, że niebaczna Laura zapragnęła go na wieki do siebie przywiązać i sama w sobie uczucie rozżarzyć tak, by na życie go stało. Z dziecinną naiwnością igrała sobie z tym płomieniem, którego tylko blask znała… Honory nie mógł się jej oprzeć, nie mówili sobie nic więcej nad to, co powiadały oczy, lecz rozumieli się niemi, i słów nie było potrzeba.

Młody Dobek powstrzymywał siebie i ją, udając wesołość, często w żart obracając słowo poważne; ona tem silniej starała się go przekonać, iż do wyrazu tego przywiązywała wagę przysięgi. Ostatniego wieczoru, nie śmiejąc mu dać obrączki na te ducha zaręczyny, bo wiedziała, że duszą tylko do niej należeć może, zmusiła Dobka, by przyjął od niej stary medalik, który po pradziadku jej został… Kazała mu go nosić zawsze, nie zrzucać nigdy, a patrzeć nań co wieczór… o tej godzinie, w której żegnali się z sobą. Nazajutrz do dnia Honory wyjeżdżać musiał…

W miarę jak się ta godzina rozstania zbliżała, Laura nabierała męztwa i zdawała do walki gotować, która ją czekała… Z rana, spytała o Honorka czy pojechał? Odpowiedziano, że ruszył do dnia.

– Ciociu, rzekła: dziś się wojna rozpocznie…

– Jaka wojna?

– Z upiorem, z macochą, wiem doskonale, bo się z tem nie tai, że mnie ma ztąd wypędzić i zabrać nawet sprzęty… Com miała droższego dla siebie, to wcześnie pochowane… czekam rozkazu, ustąpię. Nie zniżę się do łez i walki, ojca mi żal, oszczędzę go…

– Ale to ci się śni! odpowiedziała uspakajając ją ciotka.

Tymczasem nie było to przywidzenie. Laura, ukochane dziecię, w całym dworze miała przyjaciół i sprzymierzeńców; choć słuchać nie chciała donoszono jej o wszystkiem… cokolwiek pochwycić się dało, każde słówko macochy, groźba… nieostrożne wypaplanie się rotmistrza dochodziło tu, przynoszone z trwogą. Słudzy gotowi byli do największych dla niej poświęceń… Mogła rozkazać co chciała, będąc pewną, że w jakikolwiek sposób żądanie każde będzie spełnione. O ile Laura była ukochaną, o tyle od pierwszych dni wszyscy znienawidzili tę narzuconą panią, której posługiwano niechętnie, a nieszczęśliwy rotmistrz, choć na pozór krzywda mu się żadna nie działa, czuł, że był w nieprzyjacielskim obozie. Wszystko jednak odbywało się tak zręcznie, iż na nic poskarżyć się nawet nie było można. Począwszy od starego Eljasza, słudzy zdawali się głusi i niemi dla tych przybyszów… nikt nie wdał się w rozmowę, na pytania odpowiedzi były skąpe i niechętne… W miasteczku spotykali tę samą niechęć i opór bierny ku sobie, który rotmistrza i Sabinę do wściekłości doprowadzał.

Wzywany na ratunek pan Salomon, biegł, rozkazywał, pozywał, i zawsze ludzi znajdował niewinnymi… a sam za wszystko cierpiał.

Pani Dobkowa znosiła swe położenie zżymając się, lecz odkładając ostateczną naprawę do wyjazdu gościa, którego świadkiem burzy mieć nie chciała… Wstawszy tego dnia z rana i ona najpierwsza, pannie Róży zadała pytanie: czy ten utrapiony Litwin wyjechał?

Rózia, która była zakochana w jego pięknej twarzy, odpowiedziała z westchnieniem, iż go już nie było. Powołano natychmiast pana Salomona.

Stary wiedział już co to znaczy, i szedł powoli jak na ścięcie. Niecierpliwa jejmość czekała nań w progu, wpuściła do pokoju, i zamknąwszy drzwi… poczęła od pogłaskania pod brodę. Był to cukier, którym każdą gorzką dlań osładzała pigułkę. W odwodzie za jejmością stał już milczący, ale w gotowości do boju, szanowny rotmistrz…

– No, Salomonku, tego natrętaśmy zbyli, trzeba przystąpić raz do uczynienia tu porządku…

– Jakiego porządku?

– Proszę cię nie udawaj, że nie wiesz… mówiła pani. Sto razy zapowiadałam i jeszcze raz powtarzam, że tego wstydu nie zniosę dłużej, ażeby mi twoja dziewczyna zabierała najlepsze pokoje i sprzęty… Dziś mi się wynieść musi.

– Ale moje życie! moje życie! krzyknął Dobek… zlituj się… to dla niej będzie.

– Dość tych pieszczot! psujesz ją, powiadam ci! a już popsuta jest, jak nie może być gorzej! Na nic oczu nie miałeś i pociechy z niej mieć nie będziesz, gwałtownie poczęła krzyczeć Dobkowa. Po całych dniach i wieczorach wysiadywali tam z tym niby kuzynkiem na romansach… ty i na to byłeś ślepy… Ale ja się w to nie wdaję, jak sobie pościele tak się wyśpi… niech tylko mnie w drogę nie włazi… Chodź waćpan zemną.

– Dokąd? zapytał Dobek…

– Dokądże? do niej…

Pan Salomon porwał ją za rękę, całował, szeptał, ukląkł składając dłonie i błagając.

– Pokoje dla ciebie, Bisiu moja! będą gotowe za parę tygodni! ubiorę je daleko paradniej… Klnę ci się na wszystko najświętsze… tylko mi Lorki nie tykaj…

Oburzyła się strasznie jejmość.

– A ja właśnie jegomości z tego zaślepienia, z tego bałwochwalstwa muszę raz wyleczyć… Ją trzeba upokorzyć! Będzie myślała, że i ja się jej lękam! Waćpan wiesz, że ona mi nigdy głową nie kiwnie, słowa nie przemówi…

Odepchnąwszy klęczącego Dobka, jejmość otwarła drzwi, przeszła korytarz wlokąc za sobą męża… Rotmistrz przez jakąś rachubę czy strach pozostał w pokoju. Przebiegła szybko parlatorjum, stukając za sobą drzwiami, i wpadła już rozhukana i gniewna do mieszkania Laury. Dziewczę uspokojone o ile tylko umiało i mogło się uspokoić, siedziało czekając zdaje się wtargnięcia macochy – nad Biblją. Wypogodzenie jej twarzy, powaga… uczucie jakieś mężne malujące się w spojrzeniu, rozgniewaną Dobkową więcej jeszcze rozdraźniło.

– Mościa panno, zawołała stając przed nią: nie przystoi, abyś mi najlepsze izby w domu zajmowała i rozlegała się w nich, gdy ja w ciemnym kącie cisnąć się muszę. Dość już tego… od dziś zajmuję to mieszkanie, a waćpanna wynosisz się, gdzie się jej podoba… to mi wszystko jedno…

Laura potrafiła się powstrzymać od wszelkiej oznaki niecierpliwości… zwróciła się powoli ku stojącemu za macochą ojcu, i zdawała się jego pytać wejrzeniem o potwierdzenie rozkazu. Dobek stał niemy.

– Czy waćpanna nie słyszysz? powtórzyła z największą furją Dobkowa.

– Owszem, słyszę – cicho, łagodnie i spokojnie odezwała się Laura; lecz czekam rozkazu mojego ojca…

– Mój waćpannie nie starczy?

Na to pytanie odpowiedzi nie było…

– Moja droga Lorko, rzekł w końcu Dobek naglony groźnym wzrokiem żony: moja Lorko, dla świętej spokojności, uczyń to, proszę… ja ci..

Dobkowa nie dała dokończyć tupiąc nogą. Laura popatrzała długo na biednego ojca, wstała z krzesła, podeszła ku niemu, ucałowała go, i zabrawszy Biblję… odpowiedziała łagodnie, uśmiechając się:

– Mój drogi ojcze.. najchętniej, uczynię co ci tylko miłem być może… Uspokój się…

I nie spojrzawszy nawet na coraz bardziej rozłoszczoną macochę, która na krzesło padła cała trzęsąc się od bezsilnego gniewu… Laura powoli wyszła…

Dobkowa została wprawdzie panią placu bitwy, ale w tejże chwili stary Salomon, mimo jej nawoływania, zdezerterował i pobiegł nie słuchając głosu jej za córką… To dopełniło kielicha goryczy i namiętności podburzyło do najwyższego stopnia. Z gniewu poczęła Sabina płakać… została sama, zwyciężyła, lecz nie był to tryumf jakiego pragnęła… Czuła, że cierpliwością i łagodnością, których się spodziewała, została pobita. Salomon nie powracał… żywej duszy dokoła, wszystko się nawet z kobiecych pokojów rozbiegło za Laurą, która zstępowała po schodach do pokojów przy mieszkaniu ojca… Szło jej tylko o wyratowanie także cioci Henau, która oczywiście w sąsiedztwie pani Dobkowej pozostać nie mogła. Ojciec całując ją po rękach, szeptał, zapewniając, iż jej nowe mieszkanie uczyni takiem, jakiem ona sama zechce.

– Tatku kochany, proszęż cię, nie frasuj się tem… nie jestem dziecko! Przy tobie, z tobą będzie mi dobrze! Prawda, te moje izdebki kochane, pieszczone, które lata szczęśliwe przypominają, są mi drogie… każdy tam kątek ubrany w pamiątkę… lecz… bylebyś był spokojny…

Salamon odetchnął lżej… Znakiem jednak żalu, jaki miał do żony, było, że się na górze już nie pokazał… Pozostała tam sama z rotmistrzem, Rózią i służącą, bo ze służby dworu, która się bodaj umyślnie rozbiegła, nikogo dowołać się nie było podobna. Rózia i rotmistrz rozpatrywali się w sprzętach, podziwiali elegancję, a jejmość chodziła zasępiona jak noc…

 

Chciała rozmówić się z mężem, lecz mieszkanie jego znalazła zaryglowane, a wiedziała już o tem, że w takim razie próżno się było do niego dobijać. Błądziła więc po domu sama, nie mogąc ludzi znaleźć nigdzie, aż do obiadu…

Rotmistrz widząc, jaki rzeczy obrót biorą, choć nie był zbyt przenikliwy, zamyślił się bardzo.

– Wiesz co, Sabciu, rzekł po cichu: niech ich licho porwie!.. jakoś ty nadto prędko i gwałtownie idziesz… żeby biedy nie było… Mnie się coś tu nie podoba… Ci ludzie i ten Dobek… i takie tu rzeczy gadają po mieście… o zamku i o dawnych sprawach tej familji… dalipan! coś mi się nie podoba…

– Boś tchórz! zawołała rozgniewana jeszcze Sabina: powolnością z nimi nic nie dokazać… ja wiem co robię…

Rotmistrz zmilczał. Godzina obiadowa nadeszła, wszyscy się według zwyczaju zgromadzili… Laura była blada, ale spokojna i jakby na przekór uśmiechająca się. Dobek milczący zawsze, teraz zdawał się tak ponury, że na ponowione pytania, ledwie mruczeniem odpowiadał. Atmosfera ciężka jakaś była i zapowiadająca nową burzę… Kilka razy chciała wznowić rozmowę o mieszkaniu pani Dobkowa, lecz nikt nie podniósł co mówiła i nikt się nie sprzeciwiał. Musiała umilknąć. Na wieczór już królowała w nowych pokojach, z których w istocie mniej miała pociechy niż sądziła… Zwycięztwo wszakże radowało ją mocno, przed rotmistrzem przynajmniej chwaliła się z niem, szydząc z Laury, która jak niepyszna ustąpić musiała…

Wieczorem późnym spotkała ją druga nieprzyjemność. Miała niezmienne postanowienie odebrać rządy majątku, i kassę, i klucze do siebie… Zdało się jej, że wypadnie zacząć od tego tajemniczego wielkiego klucza, który jegomość nosił zawsze na szyi, a wieczorem składał pod swoją poduszkę… Zaczęła więc domagać się powierzenia go, w sposób łagodny, perswadując, że mu to ulży kłopotu, że ona będzie jego najwierniejszym podskarbim i t. p. Nie szczędziła przytem pieszczot, a nawet pocałowała go parę razy. Dobek był bardzo z tego szczęśliwy, jednakże gdy mowa tylko zwracała się do klucza, oczy mu się iskrzyły dziwnie, usta zacinał i wyraz twarzy zaczynał być groźnym… Trwało to ucieranie się i próby z godzinę… nie doprowadzając do niczego; naostatek przywiedziony do ostateczności pan Salomon, zerwał się z łóżka i zawołał:

– Chcesz wiedzieć co jest pod tym kluczem? nie mam żadnych pieniędzy, to klucz – od grobów… Chcesz waćpani klucza do grobu?.. chcesz zemną iść do grobów? proszę… chodźmy…

Trzęsący się głos, w którym po raz pierwszy gniew tłumiony się przebijał, te zaprosiny do grobu… ten gorączkowy pośpiech Dobka, który klucz już trzymał w rękach, przestraszyły na prawdę nieulękłą dotąd kobietę. W tym człowieku posłusznym aż do zdziecinnienia dla siebie, postrzegła jakby drugiego, skrytego, nieznanego sobie dotąd – potomka tych ludzi, o których krwawych historjach rozpowiadano…

Uśmiechnęła się blado…

– No, a gdzież pieniądze trzymasz? zapytała.

– Jakie pieniądze? odparł chmurno jeszcze pan Salomon…

– A te skarby wasze?

Jakie skarby? powtórzył dziwnym głosem stary: ja nie mam żadnych skarbów… Mamy tyle ile nam potrzeba… ale zapasy te… w głowie chyba warjatów siedzą!.. Ja nie mam żadnych skarbów i pieniędzy… Co się waćpani śni?… dość tego…

Jejmość zamilkła… Dobek był widocznie blizki wybuchnięcia gniewem. Zamyśliła się i – odroczyła resztę na później. Widziała już, że tu siłą nic nie dokaże; sądziła, iż znajdzie na to inne środki. Nie wyrzekła się tego, co w plany jej wchodziło… musiała jednak wykonanie odroczyć.

O tym wypadku nie wspominała nic rotmistrzowi nawet, wstydziła się omyłki, potrzeba jej było jak najrychlej teraz pozbyć się z domu Laury, odprawić ciotkę, sam na sam zostać ze starym, na którego one wpływ mieć mogły, i z wolna dostać się do klucza od skarbca, o którego istnieniu była jak najmocniej przekonana.

W tem, nie mając nikogo innego pod ręką, zamierzała się posłużyć rotmistrzem, który ożenienie z panną Laurą uważał za możliwe i sądził, że je potrafi doprowadzić do skutku z pomocą wszechmocnej pani.

Wola córki nie wchodziła tu w żadną rachubę, ojciec powinien był ją zmusić do tego… zresztą Poręba miał odegrać rolę obrońcy i stanąć nawet w pozornej oppozycji ze swą protektorką, ażeby serce – jeśli było można… pozyskać. Plan tak ukartowany miał się tedy przyprowadzić do skutku…

Jejmość zagadnęła najprzód Dobka, czyby nie najlepiej było wyszukać dla panny Laury męża takiego, statecznego, w wieku dojrzalszym, któryby ją mógł poprowadzić, gdyż inaczej groziło jej w życiu niemałe niebezpieczeństwo. Słuchał Dobek jednem uchem… Gdy wymówiła nazwisko rotmistrza, rozśmiał się.

– Cóż to śmiesznego? spytała.

Pokiwał głową.

– Co to śmiesznego? powtórzyła…

– Lorki przeciwko jej woli za mąż nie wydam, rzekł stary, to pewna.

Znowu jakoś zbyt to orzeczenie było stanowcze, żeby jejmość ważyła się wbrew sprzeciwić. Odłożono…

Rotmistrz około dolnych mieszkań błądząc, kilka razy miał ochotę wielką odwiedzić pannę Laurę, drzwi dla niego były zamknięte, a służąca odprawiała go tem, że panna nikogo u siebie nie przyjmuje. U stołu na zapytania pana Poręby nie było nigdy odpowiedzi… Na przechadzkach i w stajni, kędy na nią czatował, nie doprosił się ani wejrzenia, ani słowa…

Jednego dnia, gdy za nią nadążał spotkawszy na przechadzce, Laura obróciła się wreszcie i stanęła oko w oko.

– Czego pan chcesz? spytała.

– Nad wszystko towarzystwa pani i pozwolenia, bym jej mógł służyć…

– Gdyby to towarzystwo było dla mnie właściwe i miłe, mój panie rotmistrzu, odezwała się Laura z szyderstwem nielitościwem: od czasu jak pan tu bawisz, byłabym z niego korzystała. Wybijże pan sobie z głowy to natręctwo, i proszę, daj mi pokój!

– Ale, królowo moja, tylko dwa słówka, rzekł rotmistrz. Pani mnie masz za nieprzyjaciela dla tego, że ja tu z moją kuzynką przywędrowałem, która pani dosyć dokuczyła. Otóż, słowo daję, ja potępiam jej postępowanie, gotów jestem stanąć w obronie pani… zwrócę się przeciwko niej, wystąpię jawnie…

Laura zaczęła się śmiać, zmierzyła go od stóp do głowy oczyma… ruszyła ramionami i poszła nie odpowiedziawszy słowa. Odprawiony w ten sposób, jakoś nie wiedział co dalej ma robić, i pozostał. Tegoż samego wieczoru wyspowiadał się przed Sabiną i odebrał radę i rozkaz, żeby dalej grał rolę zakochanego obrońcy, nawet przeciw samej pani, żeby przestał bywać u niej, słowem, by stanął po stronie Laury i całego dworu…

– Nie wiem cobym dała, rzekła Sabina, żeby mnie kto raz od niej uwolnił!

– Byłby na to jeszcze jeden sposób… bąknął zamyślony Poręba, ale trochę ryzykowny…

– A! z kim innym zręczniejszym – wtrąciła Dobkowa – byłoby tysiąc sposobów, ale ty jesteś ociężały i niezręczny…

– Hę? ja? rozśmiał się rotmistrz: ot to dobre ja ociężały!

– Jakiż sposób? spytała.

Poręba zbliżył się do ucha…

– A no, bardzo prosty… Ona lata i chodzi sama albo z tą ciocią, gdzie się jej podoba… dwóch ludzi, cztery dobre konie… porwać ją i uwieść, to się sama potem prosić będzie do ślubu.

– Hę? rozśmiał się Poręba, a co? ociężały jestem? ociężały!

– Bardzo dobry sposób, tylko mi się coś zdaje nie dla ciebie, bo ty tego nie dokażesz…

– A gdyby? spytał rotmistrz…

– Cóż ty się mnie pytać potrzebujesz? odparła Dobkowa; jam o tem wiedzieć nie powinna, ja o tem wiedzieć nie chcę, lecz gdyby się co podobnego zdarzyło… hm! toć wiesz, żebym się nie gniewała.

Poręba myślał… mruczał, chodził.

– A no, to – zobaczymy, rzekł, kiedy inaczej nie można… w ostatku trzeba coś ryzykować, choć to djabla sprawa… boć za porwanie szlachcianki gardłem pono karzą, bannicją infamią.

– Otóż to, dokończyła Dobkowa, a ty pewnie dla wilka nie pójdziesz do lasu.

Pierwsza w tym przedmiocie rozmowa została przerwana, obojgu państwu jednak… utkwiła w pamięci.

Szczególniej rotmistrz sobie myśl swą szczęśliwą zapisał, ażeby dobrze rozważyć, czy ją mógł bezpiecznie wykonać. Podobała mu się Laura wielce, choć od niej doznawał pogardy; może właśnie pewna chęć pomszczenia się za nią, była bodźcem dla Poręby. Nie był to tak bardzo zły człowiek, lecz głowa nietęga, serce zastygłe, a rozpróżnowany służbą wojskową i popsuty, często nienajlepszem towarzystwem, życia nigdy z poważnej strony nie widział… Od najpierwszej młodości, ubogi, zaciągnął się do wojska, i na leżach a po stacjach i obozach, bezczynny strawił lata najdroższe w życiu hulackiem, żołnierskiem a bezmyślnem… Później spadło na niego szczupłe dziedzictwo w Mazowszu, na które pośpieszył, aby je wprędce nadwerężyć, bo gospodarzem nie był wcale, a zdało mu się, że z kawałka ziemi można ciągnąć bez miary. Dopóki towarzystwa stało i piwnicy, siedział ziewając na wsi; gdy przyszły cięższe czasy, począł do Warszawy jeździć, żeby się tam z dawnymi znajomymi rozerwać i pobałamucić. Innego życia nie znał. Tam to poznał piękną Sabinę, jeszcze naówczas niezamężną i byłby się z nią ożenił, gdyby nie Nosko, który był majętniejszy i został przyjęty. Zachował jednak, najmniejszej nie mając urazy do rywala, dawne zapały ku pięknej Sabinie i stosunki najczulsze po wyjściu jej za mąż. Nosko był trochę zazdrosny, musiał więc wielce ostrożnie postępować, i z tego powodu wynalazł sobie niebywałe pokrewieństwo z jejmością. Po śmierci męża pierwszy przybiegł na posługi, nie sprzeciwiał się wszakże projektom względem bogatego pana Dobka, gdyż pieniądz, którego znaczenie w życiu dobrze znał, szanował wielce. Jejmość miała w nim potulnego służkę i wiernego przyjaciela, choć w dłuższych stosunkach na wartości jego dobrze się poznać umiała. Z nią to razem osnuł wyborny plan wydania Laury za niego, do czego ten tylko był przywiązany warunek, aby sobie posag odebrawszy, na Mazury jechał i więcej z nią nie wracał. Posag, który musiał być znaczny, nęcił niezmiernie rotmistrza, mającego nadzieję, że może później, gdy się okoliczności złożą – i Borowce zagarnie. Inne w tym względzie były widoki jejmości, która majętność tę spodziewała się odziedziczyć sama. Nie mieli ani potrzeby, ani zręczności obszerniej o tem mówić z sobą.

Inne książki tego autora