Za darmo

Macocha, tom pierwszy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– I pan Salomon jest z nią?..

– Tam, u mnie! ale ja tam nie pójdę! niech się dzieje co chce… ja tej kobiety cierpieć nie mogę…

Ciocia Henau usiłując uspokoić nieszczęśliwą Laurę, sama przelękła się i rozpłakała. Widziała raz tylko krótko tę kobietę, i na niej ona uczyniła przykre jakieś wrażenie. Kiedyż, pomyślała, jakim sposobem stać się to mogło, tak potajemnie i skrycie? Jakie z tego następstwa? co się z Lorką stanie?

Znając wychowanicę swoją od dzieciństwa, charakter jej gwałtowny i rozpieszczenie ojcowskie, domyślać się mogła łatwo, iż od chwili przybycia tej kobiety pod dach Borowiec, rozpocząć się musi walka i męka straszliwa…

Piorun więc uderzył nagle i zburzył spokojne ich gniazdo.

Dwie kobiety płakały w kątku przytulone do siebie, lecz już z za-łez Lorki gniew i oburzenie tryskało… Zacięte jej usta i iskrzące się oczy zdały się wywoływać wojnę…

Ciocia Henau, znając przywiązanie do córki pana Salomona, spodziewała się jego przyjścia; omyliła jednak na tem. Dobek chciał iść, nie puściła go Sabina.

– Niech się sobie wypłacze pieszczotka, rzekła, niech wydąsa! dać jej pokój. Asindziej myśl gdzie mnie ulokujesz… bo ja ztąd nie pojadę… A proszę zaraz posłać po księdza kanonika… pogadamy z nim, żeby mi ze ślubem nie zwłóczył…

Zobaczywszy strapioną twarz pana Salomona i jakieś namysły, pomiarkowała piękna pani, że się może za gorąco wzięła i że jeszcze go nieco przed ślubem potrzebowała przynęcić i ułagodzić. Zbliżyła się więc ze słodkiem wejrzeniem i atłasową rączką poczęła głaskać pod brodę…

– Niech-no się jegomość nie frasuje, będzie wszystko dobrze, odezwała się; będziesz asindziej szczęśliwy… jak w raju? A cóż w świecie bez trudności przychodzi? Nie lękaj się, ja dla dziecka będę dobrą… Pieścić do zbytku nie zdrowo… ale krzywdzić jej nie trzeba.

To mówiąc, słodki znowu przybrała głosek, i tak się potrafiła przymilić staremu, że go wreszcie ukołysała.

– Przecież gościem jestem… rzekła, zakrzątniejże się, abym miała gdzie spocząć i co zjeść… a poszlij po księdza kanonika… bardzo proszę…

Dobek musiał być posłuszny… Skoczył zaraz chłopak z prośbą do księdza Żagla, aby przybył do dworu. Nigdy się to nie trafiało, by go tu zapraszano… zdziwił się więc niezmiernie usłyszawszy wezwanie.

– A to tam co się stało? zapytał składając brewiarz…

Chłopak nie umiał nic więcej odpowiedzieć, prócz, że pani jakaś przyjechała.

– Ze Smołochowa? zapytał kanonik.

– A tak…

Rzeczy były jasne. Dosyć rad tej nowej konjunkturze, ksiądz Żagiel włożył kożuszek i poszedł do zamku…

Jejmość była ciągle jeszcze w pokoju Lorki, bo dwa dla niej z drugiej strony salki mieszczące się dopiero urządzano.

Dobek siedział na posługach i rozkazach u jejmości. Ksiądz Żagiel wchodząc zaraz objął i zrozumiał jak tu rzeczy stały… Przywitał się grzecznie i usiadł. Gospodarz milczał…

– Myśmy tu księdza kanonika z panem Dobkiem razem wezwali, odezwała się Noskowa, abyś jegomość dobrodziej radził nam. Pan Salomon chce się żenić zemną… kiedyż nam ksiądz kanonik ślub da, żeby nie nudzić?..

Ksiądz Żagiel rozpatrywał twarze… Spojrzał na Salomona, potem na nią: nie ulegało wątpliwości, że ster rządów już był w rękach pani.

– Wątpię, żeby to tak prędko się zrobić dało, odezwał się cedząc wyrazy… wedle formy… trzeba ogłosić zapowiedzi… W każdym razie ze trzy tygodnie…

– A! niech Bóg uchowa! przerwała jejmość: pan Dobek radby to jak najrychlej ułatwić, żeby raz ludziom złośliwe zamknąć gęby, ja także… Toć to przecie sposoby są na to… choćby prawo… było… aby prawo wyminąć! Dla kollatora, dla ludzi znajomych… gdzie pokrewieństwa… supozycyj być nie może… choćbyś jegomość trochę zwolnił z surowości… wielkiego nie popełnisz grzechu…

Dobek tylko patrzał.

– A kiedyżbyście państwo chcieli ten ślub wziąć?… zapytał ksiądz Żagiel.

– Kiedy? mój ojcze, śmiejąc się dodała wdowa… żeby się tą niepewnością sytuacji pan Dobek nie męczył, mnie się zdaje co najrychlej, to najlepiej… Po co tu zapowiedzi? a gdyby kto z nas zachorował i zażądał ślubu, toćbyście musieli dać… Cóż my to dziś mamy?

– Piątek? rzekł kanonik.

– Więc w niedzielę? odezwała się pani Noskowa… W niedzielę! Tak, mój księżuniu… zapowiedzi sobie później wyjdą.

Ksiądz się uśmiechnął tylko.

– Wiesz asindziej co? dodała Noskowa: na kościele dach popsuty, pan Dobek mi mówił, że gdybyście mu ślub przyśpieszyli… gotówby pokryć swym kosztem. Toż dla dobra kościoła rozgrzeszyć się możecie. W tym kącie zapadłym… kto tam o zapowiedziach ma wiedzieć!

– Wszelako! rzekł ksiądz Żagiel…

– Ale dach na kościele! wołała wdowa: dach na kościele… pan Dobek da gonty, gwoździe i robotnika… grosza was kosztować nie będzie.

– Chcecie mnie państwo przekupić! począł ksiądz Żagiel uśmiechając się: to źle. Prawda, że dach Panu Bogu dacie nie mnie… Nie dla dachu też, ale dla tego, bym dowiódł państwu mej życzliwości, choć się może na cenzury narażę… dam państwu ślub w niedzielę. Są wypadki, w których kościół od surowości przepisów odstępuje, szczególniej dla osób znanych a ku sprawie jego gorliwych.

Wdowa podbiegła aż pocałować księdza w rękę. Dobek, który dając jej mówić za siebie, nie odzywał się wcale, podniósł się także mrucząc coś niewyraźnego i pokłonił się.

– Ksiądz kanonik wielką nam czynisz łaskę, odezwała się Noskowa… za którą będziemy się starali wywdzięczyć. Przynajmniej ja tu już w fałszywej pozycji nie będę… i raz się wszystko skończy… Wesela wyprawiać nie potrzebujemy, wdowiec z wdową… pobierzemy się za ręce… pójdziemy po błogosławieństwo i… koniec.

Klasnęła w ręce.

– Tylko się państwo jutro wyspowiadacie, dorzucił kanonik dobitnie, obracając ku Dobkowi milczącemu ciągle. Potem ja mogę nawet przyjść tu sam z błogosławieństwem. W kościele zimno i wieje… odbędziemy tu w izbie…

Tak w krótkich słowach skończyły się układy szczęśliwie. Dobek do końca wytrwał, nic wyraźnego nie rzekłszy, a gdy ksiądz się pożegnał, wyprowadził go do schodów.

Kanonik uściskał kollatora.

– Dobrze waćpan czynisz, rzekł: słuszna jest rzecz ślubować komu Pan Bóg nie dał w naszym kapłańskim stanie żyć… Jejmość pracowita, rozsądna, bogobojna, dla kościoła gorliwa… przyniesie panu pociechę i błogosławieństwo… Zbliżycie się do ludzi, którym pożyteczni być możecie…

Wysłuchał tego kazania pan Salomon, skłonił się i powrócił do jejmości, która w mieszkaniu Lory pod jej nieobecności jak w swojem gospodarowała.

Laura ukrywszy się w pokoju cioci Henau, nie myślała wracać tam, gdzieby się z tą kobietą spotkać mogła. Najprzykrzejsze było położenie Dobka, który między tą przyszłą żoną a kochanem dziecięciem rozdarty na dwoje, nie wiedział do której iść, której z nich służyć – i jak sobie postąpić, ażeby doprowadzić je do porozumienia i zgody. Znał nadto Lorkę, żeby się mógł spodziewać łatwego przejednania. Co się tycze przyszłej żony… najdziwniej sprzeczne znajdował uczucia w sercu: gwałtowną ku niej namiętność, a zarazem postrach jakiś i przeczucie złowrogie… Wiedział, że czynił źle zaślubiając ją, a powstrzymać się nie mógł, oprzeć się nie miał mocy. Kierowała nim, rzucała, zżymał się na ten despotyzm, który go zawstydzał, upokarzał, oburzał chwilami, cofnąć się jednak było za późno. Aż dopóki izby dla pani Noskowej przygotowane nie zostały, przesiedziała ona w mieszkaniu Laury i późno dosyć kazała się dopiero panu Salomonowi odprowadzić do przeznaczonych pokojów. Mimo starań o wygodne ich urządzenie, nie podobały się one od pierwszego wejrzenia Sabinie. Pomruczawszy coś, zapowiedziała, że nazajutrz dom musi obejść i inaczej się w nim rozgospodarować. Dobek jeszcze i na to nie odpowiedział ani słowa. Dosyć późną godziną puściła go wreszcie od siebie. Rozmyśliwszy się w progu, stary nie chciał odkładać do jutra widzenia z córką. Poszedł więc do niej, ale w tych miluchnych jej pokoikach nie znalazł Lorki. Siedziała dotąd u cioci Henau w obawie spotkania się z widmem, bo tak nazywała przyszłą macochę.

Do drzwi cioci zasztukać musiał nie śmiało Dobek, prosząc aby go wpuszczono. Obie kobiety nie spały; Laura siedziała nad rozłożoną Biblją z rozpuszczonemi włosami, obiema rękami podparłszy śliczną główkę, z oczu jej ciche łzy spadały. Zobaczywszy ojca wstała spokojna i poważna, lecz nie tak czuła i pieszczotliwa jak niegdyś, prawie onieśmielona.

Salomon zbliżył się ku niej drżący.

– Moje dziecko, uspokoiłażeś się?

– Jestem spokojna, odezwała się Laura.

– Gniewasz się na mnie?

– Na ciebie, kochany ojcze? o! nie! gniewam się na tę kobietę, która szczęście nasze, moje porywa nam, gwałtem się cisnąc w rodzinę, chcąc kosztem naszym żyć… krwią i łzami naszemi.

– Lorko, cicho! co mówisz…

– O! tej nigdy nie daruję! dokończyła porywczo Laura.

– Przekonasz się, gdy ochłoniesz, rzekł Dobek; ona zła nie jest, ona ci będzie matką!

– Nigdy! krzyknęła Laura: niech mi tylko pozostanie obcą i nie mięsza się do mnie, o to jedno ją proszę.

– Dla mnie to uczyń! uspokój się! błagał Salomon.

– Jestem spokojna, będę spokojna, lecz proszę nie wymagać odemnie dla niej imienia matki, ani serca. Podstępnie pochwyciła mi com miała najdroższego, jedyny skarb mój – ojca! Tego jej nie przebaczę.

– Córko moja…

– Milczę, odezwała się Laura.

– Wracaj do siebie, połóż się, spocznij.

Na to nie było odpowiedzi. Ojciec się zbliżył do niej, pochwyciła go ściskając i płacząc, a powtarzając:

– Biedny ojciec, biedny ojciec!

Panna Henau i pan Salomon popłakali się w końcu wszyscy i tak w smutku rozstali.

VI

Rachował na to pan Salomon, że żal i niechęć Laury powoli przejdą, że ze swej strony uczyni coś pani Sabina dla pozyskania serca dziecięcia. Zostawało mu oprócz tej troski innych wiele…

Nazajutrz do dnia zjawił się Aron z wyrazem troski i niepokoju na twarzy. Wiedział o wszystkiem, ale i o tem zarazem, że chcieć starego odwodzić i odradzać mu byłoby próżno. Stanął u drzwi, pokłonił się i odezwał:

 

– Spodziewam się, że jasny pan nie masz mi dotąd nic do zarzucenia; ja także wiele panu winienem, i zachowam dla niego wdzięczność. Dopóki jeszcze jesteśmy z sobą dobrze, należy się rozstać, żeby się serce całe zachowało; ono się jeszcze kiedyś przydać może. Ja już jestem stary, kawałek chleba mam dostateczny, handel chcę zdać na syna; przyszedłem podziękować jegomości i pożegnać.

Pan Dobek za rękę go chwycił.

– Cóż? i ty mnie chcesz porzucić?

– Uchowaj Boże, a no, już do handlu pomocnym i do interesów być nie mogę. To dla mnie za ciężko.

Spojrzeli na siebie.

– I ty Aronie, i ty! rzekł z wymówką pan Dobek.

– Nie może być inaczej, odezwał się lakonicznie Żyd.

– Wszyscyście przeciw niej uprzedzeni.

– Co nam do tego, jaśnie panie! rzekł Aron; ale wszystko ma swój koniec.

Pokłonił się. Salomon ujął rękę Żyda.

– Nie opuszczaj mnie, odezwał się: bądź mi jak byłeś przyjacielem. Nie chcesz interesów, do tego zmuszać cię nie mogę, ale dla czegobyśmy się rozstawać mieli?

– Dla czego? podchwycił Aron: a! bo tu przyjdą nowi ludzie i nowe rządy!

To mówiąc dobył pieniędzy z za pasa, odliczył należne na stole, prosił o pokwitowanie ogólne i mimo domagań się pana Dobka, niewzruszony w postanowieniu, pożegnawszy się, odszedł.

To rozstanie z powiernikiem przykre na panu Salomonie zrobiło wrażenie. Nie miał jednak czasu stękać, gdyż jejmość przysłała go prosić na górę. Była już ubrana i strojna, bo po swoją garderobę i pannę służącą posłała wczoraj jeszcze, i z rana oboje przybyli.

– Dzień dobry ci, panie Salomonie: odezwała się, rękę mu dając do pocałowania. Źle spałam, swąd był z pieca, a zimno. To dom do niczego, stary grat, potrzeba będzie zrzucić, a nowy sobie pobudować. Lecz nim to nastąpi, ja muszę mieć ludzkie mieszkanie, proszę mnie oprowadzić po domu, abym sobie wybrać mogła.

– Ale to nie ma nic tak pilnego! szepnął Dobek.

– Jakto? jutro przecież niedziela i ślub nasz, a ja, pani domu, w tem więzieniu miałabym pozostać?

Poszli więc, bo jejmości na żaden sposób sprzeciwiać się nie było można. Dobek był tak obałamucony, iż sobie obiecywał, że później, później potrafi ją wziąć w kluby i tę samowolę zbyteczną ograniczyć. Tymczasem w niczem opierać się jej nie śmiał. Poszli. Na górze oprócz trzech pokojów danych pani Noskowej, które trochę były przyciemne i niezbyt wesołe, znajdowało się parlatorjum, jadalnia niewielka, pokoje Laury i sypialnia panny Henau. Reszta służyła na składy i mieszkania kobiet i posługi. Raz i drugi opatrzywszy wszystkie zakątki, jejmość do parlatorjum wróciwszy oświadczyła, że najmilejby jej było zająć pokoje Laury i cioci Henau, a obie przenieść tam, gdzie ona nocowała.

Na to żądanie pan Salomon poruszył się mocno i pierwszy raz potrząsł głową.

– Mościa dobrodziejko, rzekł: córki wypędzać nie mogę… nie mogę. Toby jeszcze jej uprzedzenie względem niej powiększyło.

– A co mnie jej uprzedzenie szkodzi? odparła Sabina; niech się przy niem zostanie. Tymczasem ja pani domu, mam gdzieś mieścić się w kącie.

– Chodźmy na dół, przerwał Dobek.

Zeszli tedy do dalszych pokojów, lecz tu, oprócz tych które on zajmował, były tylko trzy izby sklepione, wprawdzie mogące się dla jejmości przerobić, bo odpowiadały właśnie tym, jakich sobie życzyła, lecz czekać na to nie chciała.

Ciągle głową potrząsając, mrucząc i kwasząc się weszli w końcu do mieszkania starego. Obejrzała się uważnie pani. Drzwi od sypialni były zamknięte. Kazała je sobie otworzyć. Tu spostrzegła żelazne do lochów wejście.

– A to co jest? spytała.

Salomon się zamyślił.

– Tędy, rzekł, idzie się do lochów.

– Z winem?

– Nie… nie… Są tam różne schowania, i… dodał: no, i groby…

– Jakto! groby? zawołała przestraszona, żegnając się; groby? pod domem?

– Nie pod domem, chmurno odparł Dobek: pod zamkiem i dziedzińcem są groby; ale o tem dość, to do pani nie należy.

– Przepraszam cię, kochany Salomonku, uśmiechając się przerwała jejmość: do mnie jako do pani domu, będzie należało wszystko.

– Tak! tak! stanowczo odparł stary: oprócz lochów i co w nich jest… to familijne nasze pamiątki.

– I kuferki z pieniędzmi? spytała pani.

Stary nic nie odpowiedział, i wskazał wyjście prosząc, by do pierwszej izby wróciła. Pani Noskowa na ten raz była posłuszna, lecz uśmiechnęła się złośliwie, jakby mówiła w duchu:

– Zobaczymy! o tem potem…

Po tych oględzinach spoczywając, wróciła jejmość do kwestji pomieszczenia swego.

– A cóż zemną asindziej zrobić chcesz?

– Mam nadzieję, że asindźka zemną razem zamieszkasz, dopóki pokoje jej na dole nie będą wyporządzone.

Noskowa spojrzała nań.

– Ty się boisz córki! no! to ja się sama z nią rozmówię.

– Na miłość bozką!

– Daj pokój, ty mnie rozumu uczyć nie będziesz.

Na tem przerwała. Dobek w niepokoju największym dotrwał do obiadu. Do stołu dano i na górę do jadalni poszli razem. Zastali tu pannę Henau. Lorki nie było. Na ciche zapytanie ojca, ciotka odpowiedziała, że Laura nie przyjdzie do obiadu. Dotknęło to snadź i ojca i jejmość, udała jednak, że na to nie zważa. Przez cały ciąg obiadu w głos przy ludziach nie przestawała mówić o tem, jakie chce poczynić zmiany.

Zwróciła się w końcu do cioci Henau.

– Kiedy panna Laura nie raczyła nas zaszczycić obecnością swoją, rzekła: to waćpanna z nią pomów odemnie. Ja tu nie mam gdzie mieszkać, panny mi ustąpicie, a przejdziecie do tych izb, w których mnie tymczasowo ulokowano.

Jakby nie dosłyszawszy, ciocia Henau zwróciła oczy na Dobka, który spojrzał także i dał znać mrugnieniem, żeby się tem nie frasować, że to do skutku nie przyjdzie. Nie odebrawszy odpowiedzi, jejmość z kolei na męża i ciocię spojrzawszy, jadła dalej.

Zresztą dnia tego nic ważniejszego nie zaszło. Rozpakowywano rzeczy przewiezione ze Smołochowa, przybyła blada owa panienka, przyjechał młody oficjalista dla odebrania dyspozycji i poszedł do pokojów pani na konferencję. Noskowa rządziła się, przyjmowała, dysponowała czem się jej podobało, jak gdyby już było po ślubie. Pan Salomon na dole chodził osamotniony i niespokojny. Ku wieczorowi już zaryglował drzwi swoje, zapalił latarkę, dobył klucza i po cichu dostał się do swego skarbca. Z uśmiechem jakimś gorzkim nań popatrzał i posunął się ku izbie ojcowskiej… Mrok zaczynał wczesny padać na dworze.

Zapukał raz i drugi, wejrzał… cicho było. Starca niewidział w trumnie… W izbie wszystko stało na swem miejscu. Snadź pokutnik poszedł tam, gdzie zwykł był całe dni przesiadywać: do grobu żony. Jakkolwiek nawykły do zwiedzania tych podziemi o różnych dnia i nocy godzinach, Salomon uczuł jakiś wstręt do zapuszczania się dalej. Na pół poroztwieranemi luftami wiatr wiał w podziemie i jękliwie świszcząc przebiegał je… Ciemno było zupełnie. Latarka świeciła o kilka kroków tylko. Zawahał się w progu, lecz dnia tego jeszcze chciał ojca widzieć koniecznie… Wolnym więc krokiem zapuścił się znaną ścieżyną pomiędzy pomniki i trumny… Na progu drugiej izby zatrzymał się, podniósł światło i starał się dojrzeć czy nie zobaczy ojca, który tam zwykle klęczał oparty o trumnę żony… W miejscu, gdzie starca zawsze znajdował, dostrzegł tylko czarny cień jakiś, rozciągnięty na płowym piasku, którym podziemie było wysłane. Bywało, iż znużony i zesłabły kładł się tam pokutnik i usypiał. Zbliżył się więc przyświecając sobie latarką Salomon i dostrzegł ojca rozciągniętego na ziemi… głowa jego z otwartemi usty i oczyma już mgłą śmierci zasłonionemi, w tył odrzucona leżała… w ręce ściśniętej konwulsyjnie trzymał kawał aksamitu zerwanego z trumny żony… Starzec nie żył, lecz zdawał się w boleściach uśpiony. Wychudłe ciało jego na pół osłonione sukiennym płaszczem, zalegało wielką część ciasnego przejścia. Salomon stanął z założonemi rękami u trupa, do którego szedł po błogosławieństwo…

Pierwszą myślą jego było złożenie tych zwłok w trumnie i postawienie obok innych na wieczny spoczynek, lecz ani trupa do niej, ani ciężkiego tego łoża tutaj sam jeden przenieść nie był mocen. Jakieś bolesne uczucie ściskało mu serce na widok tych zwłok w przededniu wesela, zdających mu się grozić pięścią ściśniętą zamiast błogosławieństwa… Czas było, żeby nieszczęśliwy dokonał ciężkich dni swoich, lecz dla czegóż los zsyłał mu to właśnie w takiej chwili, jakby nową przepowiednię szeregu nieszczęść i cierpień, które od tej chwili rozpocząć się miały?

Stał biedny Salomon osłupiały, nie chcąc tym zwłokom tak mizernie bez pogrzebu rzuconym dać leżeć w piasku… Co począć było? Nikt o pobycie starca w tych podziemiach nie wiedział. Komu się zwierzyć? Zimny pot wystąpił mu na czoło… Winien był nieszczęśliwemu choćby złożenie do tej trumny, w której sypiał tak długo…

Każda chwila upływająca ciążyła mu, bo rad był co najprędzej i od bolesnego uwolnić się widoku, i obowiązku dopełnić. Lecz wezwanie choćby jednego pomocnika mogło dać powód do nowych jakichś baśni i gadania, które i tak ich prześladowały…

W tych namysłach Salomon przetrwał nie wiedząc jak długo. Nie miał nikogo, komuby mógł zaufać, oprócz starego Eljasza. Ten jeden znał ojca jego i do rodziny był przywiązany, a milczeć umiał.

Nie tracąc chwili, wrócił szybkiemi kroki na górę… nie zamykając nawet drzwi za sobą. Odemknął tylko ostatnie zaryglowanie od sieni i słabym głosem począł wołać sługi, który stał zawsze na straży. Eljasz posępny i przybity wszedł. Dobek pośpiesznie drzwi za nim zaryglował.

– Chodź, rzekł, i milcz… na miłość Bożą, pomóż mi. Nie pytaj o nic, nie mów słowa, idź za mną.

Stary popatrzał nań nie rozumiejąc, lecz za danym znakiem posłuszny postąpił za panem. Pierwszy to raz w życiu Eljasz miał przestąpić próg tych drzwi żelaznych, na które patrzał przez życie całe. Pobladł biedny. Nie oglądając się nań nawet, tak pewien był posłuszeństwa starca, Salomon przeprowadził go przez skarbiec…

– Dokądże? do grobów? stłumionym głosem spytał sługa; o tej porze…

– Idź, musimy! odparł krótko Dobek.

Zdziwienie sługi było wielkie, gdy weszli do izby zajmowanej przez pokutnika. Ślady w niej czyjegoś pobytu, o którym nikt w zamku nie wiedział, przeraziły go. Stojąca trumna z opartem o ścianę wiekiem, wyleżany w niej barłóg napełniły go strachem.

– Słuchaj mnie stary, zawołał stłumionym głosem Dobek: widzisz… tu żył… mój ojciec. Wczoraj, dziś, nie wiem… zerwał się, by pójść pod trumnę matki… i leży tam… My go pogrzebać musimy, choćby złożyć do tej trumny…

Wszystko to tak dziwnie brzmiało w uszach Eljasza, który pytać nie śmiał… drżał i ręce łamał, że Dobek nie odbierając odpowiedzi, nie widząc po nim czy się zgodzi, stał długo jak wryty. Sam wreszcie dając przykład, poszedł do trumny, aby ją dźwignąć i unieść. Widząc to Eljasz, machinalnie zbliżył się pomagać… Stojąca tu od lat kilkudziesięciu niemal była wrosła do podłogi i z wielką siłą odrywać ją od niej musieli. Naostatek z wysiłkiem dźwignęli i powlekli. Obaj starzy, przestraszeni, słabi, z ciężarem tym co chwila w drodze stawać musieli… potem oblani… Zbita z grubych kloców, okuta żelazem, nadzwyczaj była ciężka… Po półgodzinnej męce złożyli ją wreszcie obok zwłok starca, na które Eliasz z płaczem spoglądał. W tych rysach jakby pleśnią grubo za życia pokrytych, ledwie mógł już rozpoznać dawnego pana, który mu znikł z oczu w pełni męzkiego wieku. Ciało już było stężałe i ostygłe i z wielką trudnością dało się w szczupłej pomieścić trumnie, z której wyrzucając mchy i siano, Dobek ujrzał wypadające zwitki papierów i różnych pamiątek zagrzebanych w niej w pierwszych dniach pokuty. Poszli jeszcze z Eliaszem po wieko, które znowu nieść musieli, a wieczór był późny, gdy jako tako zabiwszy je i pożegnawszy po raz ostatni zwłoki, wrócili milczący na górę. Dobek objął rękami sługę i pocałował go. Chciał mu wcisnąć jakiś datek, lecz Eljasz rękę jego przyłożywszy tylko do ust, odepchnął dar…

– Milcz!…

Odryglowali drzwi. Godzina była tak spóźniona, a zapomnienie o niej tak nadzwyczajne, zamknięcie drzwi, zniknięcie Eljasza tak dziwnym niepokojem napełniły wszystkich o pana Salomona, iż w chwili otwarcia za progiem znaleźli się wszyscy… pani Noskowa, panna Fryderyka i z gniewnym, ponurym na twarzy wyrazem nawet Laura. Gdy Eljasz ukazał się w progu, oskoczyli go wszyscy, chciała zaraz wbiedz jejmość strwożona więcej może niż inni. Stary sługa ręką zaparł drogę.

– Nie można! rzekł: pan był trochę niezdrów, potrzebuje spoczynku, potem wyjdzie, teraz wchodzić nie można! nie można!

Wdowa odsunęła się nieco, ale gniewna. Laura korzystając z tej chwili i pobłażania Eljasza, minęła ją i sługę i wbiegła do ojca, który dyszał ze spuszczoną głową w krzesełku.

 

Eljasz wstrzymał panią Noskową nieśmiejącą się z nim ucierać, a coraz tym niespodzianym wypadkiem więcej przerażoną.

Salomon nie słyszał nawet wnijścia dziecka, i ujrzał je dopiero, gdy u jego kolan uklękło.

– Ojcze… co ci to jest?

Podniósł głowę.

– Nic… nic… trochę zmęczenia… osłabienie, ale to przejdzie…

– Myśmy wszyscy byli przelękli…

– O! czegóż? był Eljasz zemną… Nic mi nie jest… Która godzina?

Zdziwiony był niezmiernie, gdy Laura powiedziała mu, że ósma miała wkrótce uderzyć… Podniósł się niespokojny, nie chcąc dać poznać po sobie zbytku znużenia ani choroby, lecz bezsilny upadł na krzesło…

Po chwilce jednak zażądał sługi i zapowiedział, że przyjdzie na wieczerzę, a korzystając z usposobienia Laury, pocałował ją w czoło.

– Wyjdź, rzekł: przezwycięż się, nie draźnij kobiety, która złą nie jest, a stać się nią może dla ciebie, ja cię proszę.

Nic nie odpowiadając wyszła Lorka, a w progu głośno odezwała się do ciotki, że miały ojca czekać na górze, i że wkrótce nadejdzie na wieczerzę…

Pani Noskowa usłyszawszy to, nie mówiąc nic, pociągnęła za niemi.

Stół od dawna był przygotowany. Laura po raz pierwszy na prośbę ojca zasiąść przy nim miała obok tej niewiasty obudzającej w niej wstręt niewysłowiony. Dawniej u tego samego stołu ona pierwsze zajmowała miejsce; dziś chciała mieć ostatnie, ażeby być od niej jak najdalej.

Piękna wdowa, która zwykle miała aż nadto odwagi i zuchwalstwa, teraz się przelękła, aby w chwili gdy dosięgła zamierzonego celu, starzec się jej nie wyrwał, lub los nie odwlekł upragnionego ślubu: stała zmieszana widocznie i onieśmielona! Czuła, że wszystko, co ją tu otaczało, nieprzyjazne jej było. Po krótkiem oczekiwaniu wszedł pan Salomon z Eliaszem. Blady był, a na twarzy jego malował się przestrach i smutek. Właśnie tego dnia ksiądz kanonik Żagiel, który przyszedł dla zapisania metryki i potrzebnych informacji do wdowy, siedząc u niej przeszło godzinę, opowiedział o wszystkiem, co tu w koło ruin tego zamku krążyło… o dziwnych grobach, o zniknięciu ojca pana Salomona, tajemniczej śmierci jego żony… Mimo energji i odwagi, pani Noskowa nieco się zlękła tych legend. Według jednej z nich, tak samo jak znikł ojciec, znikały tu czasem dawniej żony Dobków… a lud prawił, że je po lochach zamykano i głodną morzono śmiercią. Ks. kanonik opowiadał o tem jak o dziecinnych bajkach, do których żadnej nie przywiązywał wagi; na pani Sabinie jednak zrobiło to dziwne wrażenie obawy. Wstydziła się przed sobą sama… lecz prawie żałowała że ją bogactwa starca skusiły… Drzwi zamknięte na rygle przez godzin kilka, stary schowany gdzieś z Eliaszem, potem pokazujący się jakby złamany i spracowany… coś tajemniczego w jego postępowaniu… dom ten pełny zakątów, potajemnych wnijść, ciemnych framug, zabitych drzwi, podkopany lochami, przestraszał i onieśmielał… Stała się łagodniejszą znacznie.

Na zapytanie o zdrowie, Dobek odpowiedział, że było mu nieco słabo, że miewał czasem takie omdlenie, że Eliasz jednak był z nim, i że skutki słabości prędko przejdą. Sabina nie pytała więcej. U stołu panowało milczenie. Laura nie jadła nic, podparta na ręku patrzała na ojca, a ile razy padło na nią oko wdowy, odpowiadała jej zimnem, lecz wcale nie zlęknionem wejrzeniem.

Wieczerza zeszła ze stołu prawie nietknięta; po niej wdowa podała rękę Dobkowi, prosząc by ją do jej mieszkania odprowadził. Skinieniem głowy pożegnała Laurę i Fryderykę i wyszła. Spodziewała się sam na sam coś ze starca wyciągnąć.

Eliasz, który na niego czekał prawie do północy u wschodów, ujrzał go schodzącego z czołem rozjaśnionem i spokojniejszego znacznie.

Tak się skończył ten dzień, wigilia ślubu naznaczonego nazajutrz. Laura wiedziała o tem. Jak tylko ojciec wstał, przyszła niosiąc mu dzień dobry. Pergaminowa, pomarszczona, zestarzała nagle twarz Dobka przestraszyła ją znowu; lecz Salomon, jeżeli nie był wesoły, udawał przynajmniej spokojnego i zaręczał, że jest zdrów zupełnie.

– Tatku, rzekła Lorka, chodząc po izbie: mam do ciebie słowo. Dziś ostatni dzień, w którym ty jeszcze jesteś panem siebie i wszystkiego co masz, w którym dla mnie jesteś jak byłeś ojcem przywiązanym… Jutro! Któż zaręczy za nie? Ty sam nie wesz w co się zmieni serce twoje. Ja nie będę mogła może dostąpić do ciebie z prośbą, a najmniejsze życzenie moje okupywać mi każecie może upokorzeniem.

– Lorko, nie mów tego! zawołał Dobek.

– Słuchaj mnie do końca, śmiejąc się, smutnie dodało dziewczę: ani się spodziewasz jak skończę. Ot, po prostu przyszłam do ciebie jak żebrak po jałmużnę… Potem… Bóg wie! ja cię o nic nie będę śmiała prosić, a dziś…

– Czegóż ty chcesz?

– Zgadniéj!.. Ja chcę dużo pieniędzy! dużo pieniędzy! Jestem, jak widzisz, ostrożna… Jutro? kto tam wie co będzie? Przyjść do ciebie nie będzie można… będziesz się musiał rachować przed twoją panią…

– Na cóż ci pieniądze?

– Ach! mam swoje fantazje! Chcę coś mieć swojego, lubię się patrzeć na złoto… Ostatnia prośba moja do ciebie.

Rzuciła mu się na szyję.

– Proszę ja ciebie, jeśli ty kochasz jeszcze Lorkę twoją, jeśliś kochał jej matkę, której pamięć zginie na wieki i chyba tylko w sercu córki pozostanie… mój drogi mój miły ojcze… daj mi! daj mi jak najwięcej pieniędzy!

– A cóż myślisz robić z niemi?

– Robić? nic, schować na czarną godzinę. Niech ja mam co swojego.

Pan Salomon wpatrzył się w nią, chcąc odgadnąć co myślała. Oczy jej śmiały się we łzach… Śmiech mieszał się z płaczem, była wzburzona i gniewna razem i smutna, a śmiała się, żeby ukryć co czuła. I znowu rzuciła mu się na szyję.

– Ojcze! to mój dzień ostatni… Wykołysana na twoich rękach… wypieszczona pocałunkami, jedyna… od dziś będę ostatnią… zawadą, wspomnieniem… dla tej kobiety przeszkodą… w domu niepotrzebnym sprzętem. Serce to nawykło bić dla mnie… jeszcze się porusza… jeszcze mi odpowiada… a jutro… ja będę sierotą… ty obcym dla mnie… Między nami stanie nieprzyjaciel! z uśmiechem dla ciebie, z pogardą dla mnie…

Ostatnie wyrazy łkała z płaczem, uwiesiła się na ramionach ojca i łzom dała płynąć. Dobek był tak poruszony, iż zawołał:

– Boże mój! czemu tego odwrócić nie można!..

– Za późno! tak! za późno… szepnęło dziecko: a gdybyś chciał to uczynić, nie potrafisz… Dałeś mnie na ofiarę… Stało się… Miała twoja Lorka szesnaście lat szczęścia! Czyż na życie nie dosyć?

Nagle otarła łzy, usunęła się.

– Ojcze… moja jałmużna! Nie każ mi jej żebrać u obcych…

– Na cóż ci to? nie wierzysz mi?

– Tobie? a! wierzę, jej – nie, a ty od dziś do niej należysz… Ojcze! jałmużna!

– Bierz! bierz co chcesz… bierz ile chcesz! bierz wszystko co mam!

– Nie… trochę… trochę…

I wyciągniętą białą rączkę jak żebracy przy kościele podniosła ku niemu… Dobek otworzył kufer stojący w sypialni.

– Zawołaj Eljasza, rzekł do córki…

Stary był zawsze u drzwi; wszedł zaraz.

– Mój dobry stary, zawołała Lorka: bierz z tego kufra ile podźwigniesz i nieś do mnie; ojciec mi dał jałmużnę, o którą prosiłam; to dla mnie…

To mówiąc padła mu do nóg, całując je, i ściskała starego, i siwą jego głowę tuliła do serca, a rozstać się z nim nie mogła.

Już Eljasz cały przyszły skarb Lory przeniósł do niej na górę, wyczerpawszy co tylko było, jeszcze dziewczę żegnało się z ojcem, gdy u bramy zadzwoniły sanki. Dobek ciekawie wyjrzał i z nadzwyczajnem podziwieniem poznał przebywającego niespodziewanego wcale rotmistrza Porębę, który miał być na drodze do Warszawy. Lorka natychmiast uciekła, szepnąwszy tylko na ucho ojcu!

– Ja na ślubie nie będę.

Ledwie się drzwi za nią zamknęły, gdy rotmistrz ukazał się na progu.

– Kochanego pana Salomona! zawołał; a prawda że dziwisz się! Lecz jakże miałem postąpić? W drodze dowiaduję się, że dziś ślub, i miałżem nie być przy tym szczęśliwym obrzędzie? i nie złożyć nowożeńcom życzeń moich?… Widzisz kochany panie Salomonie, ja słowa dotrzymałem, nie mieszałem się do niczego! Wyjechałem nawet… Tymczasem, co się dzieje… Byłem już na pół drogi, patrzę, aż ja mojej drogiej szabelki, bez której jak bez duszy żyć nie mogę, zapomniałem! Zawracaj! Dokąd? Do Smołochowa, a choćby i na koniec świata. Waćpan nie znasz mojej kochanki? Zowie się Miranda, tnie stal jak wiory! Powiadam ci! jak wiory. Więc zawracaj… W Smołochowie mi mówią: Ślub jejmości w niedzielę. Co gadacie? Istotnie. A jużbym też i psa nie był wart, gdybym nie przyjechał… I o to mnie masz… oto mnie masz…