Za darmo

Macocha, tom drugi

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Laura skierowała się ku aleom… tu tłok był prawie największy powozów i konnych, mnóztwo osób kierowało się ku Łazienkom królewskim… Zaledwie uszli kilkadziesiąt kroków, gdy tentent dał się słyszeć za niemi i głos je pozdrowił. Laura spojrzała i zobaczyła Georges’a, który dogonił je siedząc na Muni.

Zobaczywszy ją, kawaler grzeczny natychmiast zsiadł, i prowadząc za sobą konia, przyszedł powitać. Laura ani spojrzała na niego, lecz rzuciła się do swej faworyty, wołając ją głosem, który poczciwe stworzenie poznało, zaczęło ją wąchać, chwytać wargami jej płaszcz i rżeć z radości… Laura całowała ją po główce i pieściła.

Georges stał, patrzał, a może rad był, iż mógł jej zrobić przyjemność, a sam zbliżyć się przy faworycie…

Nierychło potrafiła Laura przemówić.

– Dziękuję panu, rzekła. Miałam prawdziwą radość z widzenia starej mojej przyjaciółki… Nie męcz jej pan, szanuj… ona jak ja, była niegdyś kochana i pieszczona, surowe obejście bolesne jej będzie, ona, jak ja jest dziś wśród obcych…

– Jeżeli pani każesz, zawołał Georges, to nigdy na nią nawet siodła nie włożę… nie wyjadę…

– Ja nie rozkazuję nic, proszę.. rzekła, bardzo mi żal tej Muni biednej, której niegdyś tak dobrze było…

Stali przy koniu jeszcze, gdy aleami zbliżył się powóz ciągnący snadź ku Łazienkom; siedziała w nim kasztelanowa z siostrzeńcem… i jak tylko zobaczyła Wawrka Borowieckiego, kazała zwolnić koniom… Laura zobaczyła ich, szalona myśl przyszła jej do głowy.

– Kawalerze Georges, pożycz mi Muni na pół godziny…

Posłuszny chłopak podał strzemię, Lassy krzyknęła z przestrachu, Laura siedziała na siodle i zręcznie kierując Munią, zbliżyła się na niej do powozu kasztelanowej, który się właśnie miał zatrzymywać. Zamyślony hrabia zobaczywszy łeb koński przy powozie, podniósł głowę zwolna i spotkał się oko w oko ze spojrzeniem Laury.

Twarz wczoraj widziana przy świetle wieczornem, której rysy głęboko mu się wyryły w pamięci, zjawiająca się tąż samą a zupełnie inną razem, z wyrazem nowym, w stroju i z postacią tak odmienną, wyrwała mu okrzyk podziwienia. Kasztelanowa śmiała się do rozpuku.

– Cóż to jest? krzyknął hrabia Artur, czy wczoraj była prawda, czy dziś? odchodzę od zmysłów…

Laura zrobiła minkę szyderską…

– Nie mam przyjemności znać towarzysza pani kasztelanowej, odezwała się patrząc ciągle na hrabiego, lecz odgaduję, że wczoraj zapewne widzieć musiał siostrę moją, która tak jest do mnie podobna… i to zapewne podziwienie jego obudza…

– Siostrę! siostrę! zawołał hrabia Artur, to była… siostra pańska?…

Śmiech kasztelanowej, którą to nadzwyczaj bawiło, nie dał jej wtrącić słowa. Hrabia Artur patrzał i napatrzeć się nie mógł, porównywając obraz, który uniósł w pamięci, z żywą postacią stojącą przed nim.

– Ale cóż za nadzwyczajne podobieństwo! Twarz, wzrok, głos, nawet ruchy…

– Niech państwo jadą, odezwała się Laura, ja nie chcę ich wstrzymywać i przeprowadzę kilkadziesiąt kroków…

Powóz się ruszył, dziewczę zręcznie puściło konia, i udrapowawszy się płaszczem, w kapelusiku na bakier, przejechało na stronę kasztelanowej… Artur ścigał oczyma zagadkę, nie mówiąc nic, zadumany. Jakiś czas biegła tak schylona ku ciotce, rozmawiając z nią Laura, skłoniła się i z równą zręcznością zwróciwszy konia puściła się nazad galopem.

Przez cały ten czas hrabia patrzał milczący.

– Wie ciocia, rzekł, żem jak żyw nie widział takiego podobieństwa…

– Ani ja! śmiejąc się odparła ciotka.

– Więc teraz i nazwisko tego jegomości, który ma tak ładną siostrę, wiedzieć już mogę?

– Ten pan nazywa się Wawrek Dobek Borowiecki… szlachta to majętna na Polesiu…

– I cóż tu robi z siostrą?

– Prawdziwie nie wiem, odparła kasztelanowa…

– Drobna szlachta? zapytał hrabia zamyślony.

– Zdaje się, że ludzie majętni, z obyczaju i wychowania to widać… a z charakteru znać szlachtę, bo fantazji wiele.

Na tem przerwała się rozmowa, a hrabia Artur uspokojony już przedmiot jej zmienił…

Laura wróciła do miejsca, gdzie zostawiła wysadzonego z siodła Georges’a w samą porę, gdy Lassy miała czas z nim umówić się, by do niej przyszedł w odwiedziny. Zaręczyła mu, że się Laura nudzi, i dała do zrozumienia, że powinien z tego i z jej łagodnego dla siebie usposobienia korzystać.

– Dziękuję panu za Munię, rzekła Laura oddając ją właścicielowi. Wstyd mi trochę mojego wybryku, ale się nie mogłam oprzeć pokusie pogalopowania z moją przyjaciółką. To mi lepsze przypomniało czasy…

– Jestem z tego szczęśliwy! szepnął Georges… i ilekroć pani rozkażesz.

– Nie kuś mnie pan, rozśmiała się Laura, mogłabym zabrawszy Munię zabiedz z nią tak daleko, żebyście mnie więcej nie znaleźli…

Skinęła mu głową, zawołała Lassy i zawróciła ku domowi. Szły milczące… aż do drzwi jego. Laura pożegnała w progu starą towarzyszkę, i zamknęła się w swoim pokoju… Cały wieczór spędziła nie pokazując się… Drugiego dnia wyszła po kobiecemu ubrana, chmurna i zmarszczona do pokoju, gdy w sąsiednim u Lassy, usłyszała głos obcy… Poznała Georges’a… zarumieniła się gniewnie, lecz siadła w fotelu, nie chcąc przed nim uciekać. Najprzód Lassy z figlarną minką, za nią wszedł zmieszany chłopak, na którego przestraszoną minę spojrzawszy, Laura choć smutna miała się uśmiechnąć ochotę.

– Siadaj pan, rzekła, bardzom rada, że pana widzę… Jak się ma Munia? nie zaszkodziło jej, jak mnie wczorajsze spotkanie? A panu?

– Mnie, – tylko najpierwsze spotkanie z panią zaszkodziło, rzekł Georges; następne… choć pogardzają ten stan… słodzą go razem.

– Bardzo to ładne coś pan powiedział, odezwała się Laura, mnie się zdaje, że toby nawet w komedji mogło być dobrze przyjęte… ale, kawalerze Georges, czy pan istotnie sądzisz, że kobiety lubią komplementa jak dzieci słodycze?

Georges się zmieszał.

– Mówię co czuję, rzekł.

– Cóż pan czujesz? spytała nielitościwa dziewczyna.

– Że się w pani kocham!

– Ja panu nie bronię, powoli zaczęła ironicznie Laura; lecz szanowny kawalerze, choćbym o tem nawet najmocniej przekonana była, czy pan sądzisz, że to wemnie obudzi coś więcej prócz politowania nad nim?

– Dla czego politowania? zapytał Georges zakłopotany.

– Bo ja na pańskiem miejscu nigdybym się nie mogła zakochać w takiej awanturnicy, która konno sama jedna lata po świecie, przebiera się po męzku, nazajutrz chodzi po kobiecemu… gra komedje… dokazuje, mówi co jej na myśl przychodzi.

– Pani się spotwarzasz… przerwał Georges.

– Nie, ja mówię jak jest. Pan nie wiesz co było powodem, żem wyszła z obyczajów powszechnych, widzisz tylko, żem dziwaczna i szalona, jakże możesz się zakochać we mnie? Nie! to się mylisz chyba… jesteś ciekawy tylko lub chwilowa fantazyjka przyszła ci do głowy… bo miłość?… Ja miłość pojmuję tylko poważną, świętą, wiekuistą, gotową do ofiar…. heroiczną, a dwudniowe zalecanki nazywam, pustotą.

– Pani więc nie wierzysz, że ja…

– Nie wierzę, kawalerze Georges, ażebyś mógł powziąć miłość, znając mnie tylko z najgorszej strony… Dajmy temu pokój. Ucz się pan roli Sewerusa, a potem, wierz mi, powracaj na dwór pana hetmana, rozerwiej się, zapomnij, i nie trać czasu na wzdychanie do takiego obrzydłego trzpiota, jakim ja jestem…

To mówiąc wstała z krzesła.

– Jeśli zechcesz rolę Sewerusa powtórzyć… proszę przyjść kiedy się podoba; lecz spodziewam się, że o kochaniu mowy nie będzie, chyba w roli tego patrycjusza, który panu za przykład służyć powinien.

Podała mu rękę, którą Georges pomięszany ucałował i – wyjść musiał. Lassy, która słuchała podedrzwiami, łamała ręce z podziwienia i rozpaczy, znajdując dziewczynę niepojętą, dziwną niezrozumiałą.

– Nigdym się nie spodziewała po niej, żeby taka była przebiegła… Ho! ho! niełatwo ją kto zbałamuci.. rzuca się, mówi, robi co chce… przecie nie bardzo komu do siebie da przystąpić! Dziwne stworzenie.

X

Od kilku dni już na Powązkach przyspasabiano niespodziankę. Było to wprawdzie tak w obyczajach dziedziców i nawyknieniach wieku, iż niemal codzień gdzieś czekała podobna, siurpryza. W salonie rozłamywała się ściana… niewidzialna muzyka dawała się słyszeć gdzieś z góry, światło mdłe w alabastrowych lampach łagodnie opromieniało ołtarz przyjaźni, świątynie wdzięczności, panie w greckich strojach deklamowały lub śpiewały kantatę, dzieci z przyprawnemi skrzydełkami rzucały kwiaty… U księcia ex-podkomorzego stół występował nakryty z pod podłogi… na Powązkach wszystko było nieustanną niespodzianką…

Historja także, jakby była w spisku, darzyła wcale nieprzyjemnemi ze swej strony…

Nikt się więc nie dziwił na Powązkach, że w lasku z darni robiono amfiteatrzyk między drzewami, o którym nikt a nikt nie miał wiedzieć, oprócz gospodyni domu i jakich trzydziestu ludzi, którzy około tego pracowali… Osoby wyższego towarzystwa były zawsze tak dobrze wychowane, iż gdy im chciano sprawić niespodziankę, udawały aż do końca, że o niej wcale nie wiedzą.

Król był proszony na wiejski skromny podwieczorek, na którym oprócz niego miały być tylko osoby do familii należące lub niedające się pominąć, wybór wyższego towarzystwa. Nic nie miało zwiastować ani osłabiać wrażenia, jakie teatr powinien był sprawić.

Wieczorem powozy dworskie z Łazienek przywiozły króla na Powązki. Herbata i owoce czekały nań pod wielkim tureckim namiotem zdobytym na wezyrze w ostatniej wojnie Rossji z Osmanlisami. Król był w owym miłym humorze, w jakim zawsze prawie ukazywał się publicznie, i który stanowił jedną z cech jego charakteru. W najcięższych do przebycia chwilach nawet, umiał wymódz na sobie uśmiech, dla najnieprzyjaźniejszych był uprzejmym, dla wszystkich grzecznym, a w dobranem towarzystwie, jak go Coxe zowie, najdoskonalszym gentlemanen swego wieku. Oprócz książąt, gospodarzy i kilku osób do familii należących, z królem przybyło dwóch szambelanów, książę Stanisław synowiec jego i kilka osób ze dworu. Mrok zaczynał padać i rozmowa ożywiała się coraz, gdy mostek rzucony na kanale oświecono lampami, a te odbite w wodzie, wydały się o mroku jakby wieńcem zawieszonym w powietrzu. Ten rodzaj illuminacji często się powtarzał dla gości przybywających do Powązek. Był on zwykle znakiem do przechadzki po ogrodzie, w którym się zawsze znajdowała ukryta muzyka lub jakieś zręcznie obmyślane widowisko.

 

I tym razem księżna wstała, podając rękę królowi, który z chęcią zgodził się na miłą po parku przechadzkę. Rozmowa już od pół godziny toczyła się o teatrze.

Król wzdychał, mówiąc o nim.

– Mamy już literaturę wskrzeszoną, dzięki ludziom, którzy się jej chcieli poświęcić.

– I waszej królewskiej mości, dodała księżna, któryś ich zachęcił i wprowadził na tę drogę.

– Mamy dzięki księciu szkołę wojskową, rzekł król obracając się do gospodarza z uśmiechem – nie tylko obiecującą piękne owoce, lecz już nas darzącą niemi. Teatru nam braknie, a tego stworzyć pono wola, rozkaz, ani prośba nie mogą… Rodzi się on z potrzeby, z cywilizacji, rozwija w błogim pokoju razem z innemi sztukami. U nas grunt jeszcze dlań nie wykarczowany… pisarzy nie mamy, artystówby brakło…

– Zkądżebyśmy ich u nas wzięli? odezwał się cicho jeden z szambelanów. W. K. Mość dozwolisz uczynić uwagę, iż u nas dotąd klassy tej nie ma, z którejby się mogli rekrutować artyści. Tam, gdzie średni stan jest już wykształcony, daje on zwykle najcelniejsze talenta scenie. Szlachcic u nas jak nie nawykł być kupcem, tak nie ważyłby się wynijść na scenę, boby jutro przed nim obrusy krajano. Cóż dopiero mówić o kobietach, dla których deski teatralne uważają się za miejsce zatracenia! Gdybyśmy nawet jaką garderobianę znaleźli, ładną, roztropną i niezważającą na przesądy… nie będzie miała wykształcenia, jakiego scena wymaga…

– Wszystko to wielka prawda, rzekł król potakując; lecz co najgłówniejsza, pisarzy nam brak. Mamy, księdza Bohomolca…

Rozśmiano się po cichu.

– Język dramatu musi się wyrobić, mówił król, giętkim się stać, nie tracąc szlachetności i majestatu… Nie pisał nim nikt, oprócz Kochanowskiego, który uroczystą grecką naśladował tragedję… Nawet tłómaczyć jeszcześmy nie zaczęli, bo księżnej Radziwiłłowej prób dobrej woli a małego talentu, nie liczę.

– Mnie się jednak zdaje, odezwała się księżna, ciągle wiodąc króla po parku i zwracając się ku laskowi, że artyści z prawdziwym talentem, nawet z miernego tłómaczenia rzecz przynajmniej znośną uczynićby mogli. A dla czegożby kiedy nie spróbować?

– Tak, ale z kim? uśmiechając się mówił król, z kim? Nie mamy teatru, bo nie ma pisarzy, bo artystów nie ma, cercle vicieux, z którego wynijść niepodobna.

– Trzebaby od czegoś jednak zacząć, rzekła księżna.

– Najgorzej, że tu należy od wszystkiego razem zaczynać, odezwał się Stanisław August; że zaś pozaczynanych mamy zbyt wiele rzeczy, choć mi teatr bardzo na sercu leży, wątpię, bym do niego przyszedł.

– Ja zaś bynajmniej, odpowiedziała księżna, bo W. K. Mość umiesz tworzyć ludzi, gdy ich nie ma; świadkiem ta plejada poetów, którzy tchem jego stworzeni, chwałę swojego pana śpiewają.

– Są niektórzy co niekoniecznie tym tylko tonem nócą, westchnął król.

– Upadli aniołowie! to stare dzieje, szepnął szambelan…

– Wracając do teatru, mówił Stanisław August… szambelan Wojda przedstawił mi przed kilku miesiącami młodego jegomości, zdaje mi się, Bogusławskiego, który był paziem u ks. Siewierskiego, a potem podobno w gwardji litewskiej służył. Ten czuje w sobie inspirację do sceny, i po nim spodziewaćby się można czegoś, gdyby sobie towarzyszów mógł dobrać.

Towarzystwo całe, idąc tak wolnym krokiem wśród drzew, które jakby czarodziejską laską dotknięte oświecały się w miarę jak się ku nim zbliżano, unosiło się nad pięknością widoku… Z dala po za drzewy już znikało miasto zupełnie, wiejska cisza panowała w tej ustroni, do której gwar nie dochodził… Przechadzka o tej godzinie rosy i wieczornego wietrzyku wiejącego od pól, prawdziwą była rozkoszą…

Nagle na zakręcie ścieżki wśród lasu… z za klombów ukazał się zieloną darniną wysłany mały amfiteatrzyk… cały obwieszany wieńcami z zieleni i kwiatów… Po dwóch jego bokach na białych podstawach stały godła Talii i Melpomeny… ale teatrzyk był pusty, zielona draperja osłaniała scenę…

– Otoż i teatr gotowy! zawołał król; niestety! podobien jest naszemu, natura dała wszystko… ludzi na nim nie ma tylko…

Księżna uśmiechnęła się.

– Wnidźmy choć usiąść i spocząć, odezwała się do króla. W. K. Mość znajdziesz tam wygodniejsze siedzenie dla siebie, niż wilgotną ławę darniową, a może też cud jakiś zeszle nam i artystów…

Przewidując już nieochybną a miłą niespodziankę, do której rozmowa poniekąd przygotowała, król spojrzawszy na księżnę, poszedł do przygotowanego fotelu przed sceną. Żadnego jednak przygotowania do widowiska widać nic było…

Ukryta tylko muzyka, którą sztuczna ściana zielona zasłaniała oczom, odezwała się poważnemi tony, zwiastując jakby scenę tragiczną. Wśród cichej nocy słabe z razu tony, rosnąc coraz w potęgę, westchnieniami i jękami zdawały się napełniać powietrze… Wszyscy z wezbraną ciekawością oczekiwali… Muzyka podwoiła siłę, rozlała się jakby wielkiem marszem żałoby razem i zwycięztwa… Ostatnie akordy nastroiły ducha widzów… milczenie uroczyste…

Niewidzialna zasłona, której zielone fałdy tonęły, wśród gałęzi drzew, rozsunęła się na dwie strony…

Na scenie stały już dwie osoby w rzymskich strojach starannie naśladowanych, mężczyzna z twarzą pełną uroczystej powagi i religijnego uniesienia, nieco dalej cudnie udrapowana, piękna jak posąg starożytny, szlachetnych rysów młoda niewiasta…

Król i widzowie dostrzegli na karcie nad sceną napis:

POLYEUKT

Wszyscy spodziewali się wszakże oryginału Corneille’a, a nikt, król nawet, nie posądzał, ażeby się kto ośmielił targnąć nań innym językiem. Wśród ciszy… Polyeukt podniósł czoło posępne i począł scenę trzecią czwartego aktu…

 
Pani! jakiż cel twego był do mnie wezwania?
Czy dłoń wzywa co walczy, czy dłoń co osłania?…
 

Wyrazy te na twarz króla wywołały rumieniec; wstał z krzesła widocznie wzruszony, chcąc lepiej słyszeć, ocenić i wyrazu jednego nie tracić.

Bogusławski grający Polyeukta, mimo chwilowego pomieszania, już ostatnie słowa wyrzekł z tą trwogą, jaką powinien był w nim obudzić widok Pauliny… w chwili, gdy nie wie jeszcze z jakiem uczuciem i zamiarem przychodzi do niego…

Budził zajęcie aktor, lecz nieszkończenie większe nieznajoma artystka.

Wszyscy spoglądali na siebie, wzrokiem się badając, czyliby kto nie znał, nie wiedział, kto była ta majestatyczna Paulina, z rozpaczliwym, ponurym, pełnym boleści wyrazem, powolnemi kroki zbliżająca się do Polyeukta, przed chwilą jej męża, teraz prawie nieprzyjaciela, bo chrześcianina… bo przeniewiercy…

Z samego ruchu znawcy sceny wnosić mogli, że nieznajoma pani, która się roli podjęła, pojęła ją i weszła w nią duszą całą… Postawa, twarz, chód… natchnione były temi uczuciami, tych uczuć walką, którą widok odstępcy wzbudzić musiał w sercu żony…

Nie masz tutaj w kim innym, w sobie tylko wroga…

Od tych wyrazów poczyna Paulina rozmowę z mężem, usiłując go zniewolić, aby dla jej miłości, dla szczęścia wyrzekł się przyjętej wiary… Jest to, pomysłem, jedna z najwznioślejszych scen tego chrześciańskiego dramatu, rozwinięta szczęśliwie przez poetę i kończąca się gniewem nieszczęśliwej, której mąż opiera się z całą siłą głębokiej wiary…

Rola Polyeukta jest jedną, pełną powagi, ale nieugiętą, niewzruszoną; w Paulinie cała niemal skala tonów, wywołanych nadaremnem błaganiem się odzywa.

Wrażenie, jakie uczynił Bogusławski deklamacją szlachetną, dźwięczną, głęboko uczutą, było ogromne; podniosła je gra niezrównana Pauliny, która wlała ogień niespodziany, siłę potężną w wyrazy poety nie zawsze szczęśliwe a często zachłodne… Znać było może młodą artystkę, której konwencjonalna pantomina sceny obcą być musiała, lecz ją zastąpiło uczucie wielkie, wyrażające się naturalnie i przemawiające jak każda prawda do dusz słuchaczów…

Król był w uniesieniu, po kilkakroć kończącej swój ustęp Paulinie chciał przyklasnąć i lękał się wyrazu utracić… Cały dwór słuchał zachwycony. Pierwszy to raz w tym języku występowały na scenie uczucia, myśli, których sądzono, że wydać nie potrafi.

Do końca piątej sceny Paulina zwracała oczy i króla, i wszystkich widzów… gdy wyszła po danej wymownej odpowiedzi Sewerusowi, który grał mniej dobrze od innych, ale zawsze z talentem… następująca ostatnia scena akt kończąca, której dosłuchać musiano, wstrzymała tylko od pytań natrętnych o Paulinę…

Scena między Sewerusem a Fabianem, choć skrócona nieco, długą się wydała… Gdy kurtyna wreszcie zaczynała się zsuwać wśród grzmotu oklasków, którym król przewodniczył, łzy mając na oczach, ze wszech stron zasypano księżnę zapytaniami:

– Ale któż jest ta śliczna i pełna talentu Paulina?

– Kto jest? rzeczywiście nie wiem! wynalazła ją kasztelanowa… uprosił Bogusławski…

Król prosić kazał Bogusławskiego, który nie mając czasu zrzucić ubioru rzymskiego, przyszedł w nim przed N. Pana, zarumieniony i szczęśliwy.

– Mości panie Bogusławski, rzekł wzruszony, dowiodłeś mi waćpan, żem ja słuszności nie miał, i że jemu przeznaczono stworzyć teatr… Olbrzymi masz talent, a rodzimy, boś go sam z siebie czerpał.

– N. Panie! odparł kłaniając się Bogusławski, nie mogę sobie sam przyznać powodzenia tego dnia, winienem ją głównie Paulinie… której gra moją podnosiła i natchnęła…

Ze wszech stron domagano się owej Pauliny, wszyscy nie wyjmując gospodarstwa chcieli ją widzieć z blizka, kasztelanowa sama się potoczyła ku scenie, ale Pauliny już nie było…

Po piątej scenie, w swym rzymskim stroju, rzuciła się do powozu, któremu czekać kazała, i natychmiast odjechała do domu.

Gdyby ta ucieczka nie była skutkiem niewieściej trwogi, lecz rachubą, nie mogłaby lepiej celu dopiąć obudzając ciekawość gorącą. Kasztelanowa otoczona ciekawymi opędzała się im śmiechem… i pół słówkami. Naostatek król do niej przystąpił, biorąc ją na stronę i o tłómaczenie prosząc, bo mu szło o taką dla teatru artystkę, w której czuć było ogień święty…

– Elle a le feu sacré! powtarzano na wszystkie strony.

Bojąc się być podsłuchaną, kasztelanowa żądała audjencji na osobnej ławce darniowej… a król spełnił jej życzenie, usuwając się na bok, ciekawym będąc coś się dowiedzieć o zagadkowej aktorce, o której nikt nic nie wiedział.

– N. Panie! odezwała się kasztelanowa… muszę trochę znudzić opowiadaniem, bo ja sama nie dobrze wiem co to za szatanek z tej istoty… która tak pięknie heroinę grała. Idąc Saskim ogrodem wieczorem, samiuteńka jedna, N. Panie, a znudzona okrutnie, bo około starej baby jak ja żywego ducha nie ma oprócz sukcesorów…

– O! o! przerwał król, który był nadewszystko grzecznym, waćpani dobrodziejka wyglądasz jak różyczka…

– N. Panie! nawet z ust waszych nie uwierzę w to… Lecz… oczy wszystkich zwrócone na nas, muszę kończyć. Spotkałam starego koczkodana guwernantkę, idącą z ładnym młodym chłopakiem… Zaczepiłam ich…

Chłopak, szlachcic z Polesia, nazwał mi się Dobkiem Borowieckim.

– Jak? jak? podchwycił król, który znał dobrze szlacheckie procedencje.

– Dobek Borowiecki…

– Dalipan! tej familii nie wiem; ale cóż dalej? mówił król.

– Wciągnęłam sobie tego Dobka i ja, i pani kasztelanowa Kamieńska… Otóż zrobiła się znajomość. Gdy pan Bogusławski szukał artystów, mój Dobek więc się nastręczył za Paulinę…

Król się począł śmiać serdecznie.

– Pani kasztelanowo dobrodziejko! zawołał, czy pani już jesteś tak święta, że różnicy płci widzieć i wiedzieć o niej nie chcesz? Toć przecię niepodobna się na chwilę złudzić. To była kobieta… a do tego bardzo piękna i wielce zdolna!

– Wierz wasza królewska mość, że w istocie, gdy się ubierze po męzku i na koniu hasa…

– Jakto! na koniu hasa?

– A! bo jeździ, i doskonale… gdy siedzi na koniu, każdyby przysiągł, że ładny chłopiec, a jak się po kobiecemu ubierze… najśliczniejsza panna. Doprawdy, że ja sama nie wiem…

– To coś bardzo dziwnie i zagadkowo wygląda, rzekł król, mogę jednak pani zaręczyć, iż tu nikt z nas mężczyzn ani może na chwilę powątpiewać, iż piękna Paulina ma pełne prawo do tego stroju, który włożyła…

– Ale i ja patrząc dziś na nią, nie wątpiłam widząc ją na scenie, odpowiedziała kasztelanowa, że jest niewiasta; zbałamuciła mi siostrzeńca nawet… a jednak…

– To tylko pewna, że artystka doskonała, dokończył król; a że jej powinszować ani podziękować sam nie mogę, bądźże pani tłómaczem wysokiej estymy, jaką dla niej powziąłem, i chciej w mojem imieniu prosić, by rodzącej się nie opuszczała sceny.

 

– To tylko bieda, N. Panie, rozśmiała się tłuściuchna pani, wstając, bo już króla niespokojne oczy ścigały, domagając się powrotu jego do towarzystwa, to bieda, że z taką główką płomienistą, trudna rada… Chłopak czy dziewczyna, okrutnie to snadź samowolnie i niecierpiące przymusu…

– Lecz na pociechę naszą… znać, że ją teatr ciągnie i że scenę lubi… więc choćby uciekła od niej, powróci, a od czegóż Bogusławski? To jego rzecz… uprosić tak szacowny subjekt…

To mówiąc, król do towarzystwa powrócił, wśród którego słychać było tylko krzyżujące się zdania o grze artystów, o Polyeukcie, o pięknej Paulinie, i o najmilszej niespodziance, jaką księztwo uczynili królowi, który im całą swą wdzięczność oświadczał.

Wieścią najgłówniejszą tego wieczoru było, iż skutkiem próby tak świetnej, król niezmiennie postanowił dopomódz do założenia teatru, który na placu Krasińskich w wyrestaurowanym gmachu miał się osiedlić.

Chciwi wszelkiej zabawy dworacy, zawczasu się tą dobrą cieszyli nowiną i przyklaskiwali szlachetnej myśli królewskiej.

Obok tego, zagadkowa Paulina była przedmiotem najrozmaitszych domysłów… W niedostatku rzeczywistych wiadomości, krążyły najniedorzeczniejsze przypuszczenia i przeróżne odgadywania. Hrabia Artur, który winien był cioci kasztelanowej, że przedstawieniu mógł być przytomny, wygadawszy się z tem, że osobę widział, że ją – niby znał, został oblężony… Widocznie jednak najmniejszej nie miał ochoty udzielać tego co wiedział lub raczej czego się domyślał tylko. Gra dzisiejsza podwoiła wrażenie, jakie na nim uczyniła Paulina; nie przyznawał się do tego, lecz był mocno nią zajęty, czego się sam nawet przed sobą wstydził.

– A zatem, kochany hrabio, mów, podziel się z nami? Któż ona? kto? zapytywano do koła.

– Tyle tylko wiem ze spotkania z nią u ciotki, odparł hrabia Artur, który nie bardzo innych chciał zaciekawiać, sam będąc nią mocno zajęty: tyle wiem, że panna piękna, śmiała, dowcipna… i oryginalna bardzo.

– A więc panna! a nazwisko?

– Doprawdy zapomniałem, rzekł hrabia, zdaje się, że jest na opiece brata, który do niej podobny jak dwie krople wody.

– W każdym razie niezbyt ostra to opieka, jeżeli siostrze dozwala grywać na teatrze.

– U mojej ciotki i u księżnej, toć przecie niczem nie grozi, przerwał hrabia.

– Więc bywała u kasztelanowej?

– Tam ją spotkałem…

Rzucono się z pytaniami na ciocię, lecz ta, pod sekretem opowiedziawszy co wiedziała królowi, przed innymi najmniejszej nie miała ochoty wygadywać się i żartami ich zbywała.

Resztę wieczoru więcej mówiono o tej uroczej Paulinie, niż o Bogusławskim i teatrze; piękne panie trochę były zazdrosne. Uspakajało je to, że do ich świata nienależała i rywalką być nie mogła… choć! gdzież naówczas nie znajdowały rywalek!

Najzręczniejsi z tych panów, którym głowy twarz i postać Pauliny pozawracała, pobiegli na wzwiady za kulisy, do Bogusławskiego, do Georges’a.

Georges sam zakochany mówić nic nie chciał; Bogusławski był człowiekiem poważnym, dla którego scena miała wyższe cele, chciał dla niej zachować artystkę i oburzał się, gdy kto w niej chciał widzieć tylko piękną kobietę. Odprawiał ruszeniem ramion i gniewem.

Do liczby oszalałych dla Laury przybył stary książę… znany ze swych niedorzecznych miłostek, który dosyć mając powodzenia na wielkim świecie, sądził, że tem mniej trudności spotykać był powinien w innych sferach. Niegdyś piękny mężczyzna, zawsze pamiętający o tem wielce, zużyty, zwiędły, ekscentryczny i zapalający się szczególniej do wszystkiego co było dziwaczne lub nadzwyczajne.

Książę Andrzej zachwycony w czasie przedstawienia, powiedział sobie, że gdyby miał – zrujnować się lub ożenić, tę cudną piękność musi zdobyć. Uwielbienie ogólne wzmagało tę chorobliwą passję, mieszkającą w głowie tylko. Lecz stare takie zachcianki, których siedliskiem mózg, są może najniebezpieczniejsze z tych, które pozór namiętności przybierają. Książę już pod koniec teatru wzdychał, po zapuszczeniu zasłony wybiegł za kulisy, chcąc uprzedzić wszystkich, i nie znalazł tam nikogo… Laura właśnie uchodziła ciągnąc za sobą panią Lassy…

Na nieszczęście, była ona od bardzo dawna księciu znajoma… Pośpieszając za Laurą, miała tylko czas zapewnić starego, iż jutro go odwiedzi.

Z tą pociechą wrócił książę Andrzej do towarzystwa, uśmiechając się złośliwie ku tym, którzy szukali środków przybliżenia się do Pauliny. On swego już był pewien…

Późno całe towarzystwo dziękując księżnie za tak uroczy wieczór u niej spędzony, rozjechało się roznosząc o nim opowiadania po całem mieście.

Książę pojechał też do swych pałaców i ogrodów, które jemu się wydawały czarownemi, czasem i pobłażliwym cudzoziemcom sprawiały wrażenie czegoś bardzo szczególnego, ale w istocie były tylko dowodem złego smaku a niezmiernych pretensji księcia jegomości, by go nikt ekscentrycznością nie prześcignął.

Książę Andrzej należał do niezbyt wybitnych osobistości swego czasu, ale jako charakter ciekawą był jego próbą. Natura nie obdarzyła go nadzwyczajnym geniuszem, wyścignięty przez innych członków rodziny talentami i szczęściem, przekonany, że od nich gorszym być nie może, wspinał się całe życie do sławy a przynajmniej do hałasu i ściągnięcia oczu na siebie. Niewiele przez swoich szacowany, książę Andrzej tem mocniej starał się wyjść na pierwszy plan i czemś się odznaczyć… Nie udawało mu się to całe życie, lecz niezrażony, nie ustawał. Nie mogąc inaczej, szedł przynajmniej w ślady braci i krewnych, to czyniąc co oni, z większą przesadą. Nie pomogło mu to do nabycia wziętości, lecz że ludzie ze słabości chętnie korzystają, zbiegła się do niego zgraja zauszników, pochlebców, pomocników, posiłkująca mu dzielnie do utraty majątku i głosząca nieśmiertelne jego – śmieszności. Zadowolona nawet najgrubszem kadzidłem miłość własna księcia, opłacała je drogo…

W małym będąc u swoich szacunku, cieszył się tym dworem, w którego sztucznej atmosferze mógł oddychać wonią przyjemną. Stary już udawał młodego, grał rolę eleganta, a nie mogąc inaczej, wsławiał swój dom osobliwościami wszelkiego rodzaju, chwytał cudzoziemców, przywabiał sławne imiona, słynne piękności, najciekawsze wynalazki, najkunsztowniejsze dzieła sztuki, wszystko co było rzadkie, a kosztowało drogo.

Ciasnej głowy, miał ten takt książę, że niewiele mówił, śmiał się, mruczał, poruszał, nucił, a gdy dłuższego coś wyłożyć potrzebował, miał zawsze pod ręką ze swojego dworu wyręczyciela…

Ponieważ cała rodzina stała wysoko stosunkami, kolligacjami, majątkiem, książę też rujnował się na życie okazałe… Pałac księcia dosyć oddalony od miasta… na wzgórzu, nieopodal od Wisły, z ogrodem doń przytykającym, należał nie do najpiękniejszych, lecz z pewnością do najdziwaczniejszych kreacji epoki. Było tam wszystko czego natura dać nie mogła, zacząwszy od sztucznych skał, sztucznej wody, aż do drzewek karłowatych i pieczar fabrykowanych…

Książę przybył do domu z myślą pełną uroczej postaci, która mogła na niego ściągnąć oczy stolicy, gdyby potrafił zawiązać z nią stosunki i uczynić królową swych sławnych wieczornych balików…

Znał szanowną Lassy z tak dobrej strony, iż sama jej przytomność przy nieznajomej, dobre mu dawała nadzieje. Spodziewał się być tylko odartym ze skóry, écorché vif, jak się wyrażał, lecz nie mieć wiele trudności w zrobieniu dobrej znajomości. Zdało mu się też, że imię i tytuł jego mogły być także przynętą.

Oczekiwał Lassy z wielką niecierpliwością. Kilka razy przed jej przybyciem posyłał zapytywać, czy nie widać? a nakazał wpuścić natychmiast jak tylko się ukaże. Wreszcie najęta dorożka wyrzuciła w ganku pałacowym straszliwie przystrojoną Lassy, w tak ciasnych trzewiczkach, iż ledwie chodzić mogła, z wytwornie utrefionemi włosami i całą zlaną wonnościami. Przychodziło jej na myśl, a nuż się książę Andrzej zachwyci jej talią i nóżką? Ze strony księcia wszystko było możliwe, nawet tego rodzaju fiksacja, gdyby wiedział tylko, że o tem wiele i głośno mówić będą.

Służący tak pośpiesznie otwierali jej drzwi i prowadzili z takim respektem, iż Lassy doprawdy spodziewać się mogła… jakiegoś cudu. Książę oczekiwał na nią w wytwornym buduarze swym chińszczyzn pełnym, ubrany w przepyszny ranny strój szyty złotem tak grubo, iż ciężki był a twardy jak skóra.