Za darmo

Macocha, tom drugi

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

A dziś, na pożegnanie… co zrobimy z sobą? Trzeba ten dzień spędzić tak, aby został w pamięci jak pieczęć położona na zawartej księdze dni szczęśliwszych… Zabierzmy dla pilnowania nas tę nieoszacowaną Lassy i – jedźmy sobie gdzie w świat. Ja, dziś będę Laurą nie Wawrkiem, ubiorę się czarno jak w Borowcach, wstrzymam na ustach coby cię razić mogło… uśmiechnę ci się dawnym uśmiechem dziecięcym… abyś mnie zapamiętał godną ciebie, nie tym roztrzepańcem, jakim się tu stałam, niestety!…

To mówiąc zastukała we drzwi pokoju Lassy, która też niedaleko od nich stać pewnie musiała.

– Lasiu kochana, ubierz się bardzo pięknie, bo dziś jedziesz z panną Laurą; ja biegnę także trochę się przybrać… najmujemy konie do Willanowa… i tam spędzimy dzień pod staremi drzewy nad Wisłą.

Lassy kiwnęła tylko głową, dając znak, że przyzwala… Chorążyc wziął roztargniony książkę ze stołu… lecz oczy jego błądziły po niej załzawione, nie widząc nic. Laura wyszła do swego pokoju.

Bardzo prędko wróciła nazad, narzuciwszy tylko kwefik czarny… Blada była, a na pięknej jej twarzy znać było cierpienie. Świeżość jej znikła… oczy wpadły i otoczyły się pręgą ciemną, na czole marszczki jak pioruny zjawiały się za najmniejszem drgnieniem serca… w ustach zdawała się mieć łzy, które powieki spaliły. Ten ból czynił ją piękniejszą jeszcze i budził współczucie…

Dotknęła ręką ramienia Honorego.

– No, chodź… rzekła; jeszcze tylko dziś będziemy razem, proszęż cię nie zamęczajmy się bezpotrzebnie… Dzień jest piękny, powietrze, którem odetchnąć miło… rzeka płynie niosąc z sobą tyle łez pochłoniętych bez śladu… kwiaty jeszcze wdzięczą się do słońca… zapomnieć trzeba o sobie… żyć tem co otacza… Chodź!

Lassy wyszła także ze zwykłą sobie elegancją przystrojona, lecz widocznie w złym humorze. Spoglądała z ukosa na Honorego z szyderstwem i gniewem, unikając zbliżenia się do niego. Laura dała rękę bratu… wyszli. Tuż blizko znalazł się powóz… który najęli do Willanowa… Mnóztwo osób korzystając z pięknej pory dążyło tam także… Podróż odbyła się prawie milcząco.

W ogrodzie zastali pełno par przybyłych z miasta i całych towarzystw wesołych. Oni nosili z sobą smutek. Kiedy niekiedy spojrzeli sobie w oczy, rzucili słówko; dzień ten, który miał być wesoły i powinien był wyryć się w pamięci, dla nich już począł rozstanie, już się chmurzył tęsknotą. Tylko Lassy idąca za nimi z podniesioną nieco sukienką pod pozorem rosy, a w istocie dla ukazania małej nóżki, podrygiwała jak sroczka, szukając oczyma znajomych.

Jakoż wcale niespodzianie obejrzawszy się za siebie i słysząc Lassy żywo z kimś rozmawiającą, Laura spostrzegła idącego obok niej – Georges’a…

Pierwszy to raz on ją spotykał w stroju niewieścim, ubraną w cały wdzięk młodości, czarującą… Jeszcze się wahał, czy miał ją poznać i przywitać, gdy w tej chwili Honory także odwrócił się, przypomniał go sobie i skłonił.

Laura zdawała się namyślać, potem ze złośliwym jakimś uśmieszkiem, który zdawał się być przegrywką do nowej życia epoki, zawołała:

– Jak się ma pan Georges? Pan więc dotąd w Warszawie? To prawdziwie niespodziane spotkanie! A pan hetman? nie miał pan listów z domu?

Na te sypiące się zapytania, bez żadnych wstępnych porozumień, Georges zdumiony ledwie umiał odpowiedzieć niewyraźnemi kilku słowy…

Honory widząc ją tak poufale rozmawiającą z tym nieznajomym, uczuł prawie zazdrość.

Laura może właśnie to uczucie wzbudzić sobie życzyła, może się chciała okazać lekkomyślną, bo ze szczególną wesołością, wymuszoną nieco, zwróciła się do kawalera Georges’a, wypytując go gdzie bywa, co robi, jak zabawi długo, jak gdyby chciała mu dać do zrozumienia, iż znajomości i stosunków nie odpycha wcale.

Georges, dla którego było to niespodzianem szczęściem, zdumiony, szczęśliwy, ledwie odpowiadać umiał. Już był prawie stracił nadzieję zbliżenia się do niej, – odzyskiwał ją w chwili, gdy zrozpaczył. Głowa mu się zawróciła z wielkiego szczęścia.

Po chwilce rozmowy, Laura pożegnała go skinieniem i odeszła z Honorym.

– Widzisz, rzekła, oto będzie pierwsza moja ofiara i pierwszy niewolnik! Biedny chłopiec! Lecz po cóż padł pod koła młyńskie, które go zdruzgoczą… Nieszczęśliwi bawić się muszą… Widzisz… płocha jestem, zła jestem… nie masz kogo żałować, jedź do Zosi, nie myśl o mnie! zapomnij!

Były to prawie ostatnie słowa, któremi pożegnała Honorego. Milczący wrócili do miasta… Stanąwszy u siebie, Laura podała mu rękę.

– Teraz, bądź zdrów bracie, bądź zdrów, proszę cię, jedź! uciekaj!

To mówiąc, zbliżyła usta do jego czoła i uciekła zamknąć się w swoim pokoju… Honory jak obłąkany chodził chwilę jeszcze i wyszedł upojony, smutny, sam czując, że uciec powinien… Nazajutrz nie przyszedł już.

Lassy, która bardzo sobie życzyła, aby się to inaczej skończyć mogło, około południa widząc Laurę chmurną i cierpiącą, pobiegła dowiedzieć się na Marywil: Honorego już tam nie było…

IX

Zdaje się, że gdyby jutro świat miał się kończyć, korzystając z ostatniego wieczoru, we wszystkich tych szczęśliwych miastach i miasteczkach gdzie są sale balowe, danoby jeszcze tańcującą zabawę… Jest coś w naturze ludzkiej niepojętego, pędzącego do szału i rozrywek w przededniu zgonu. Historja zapisuje te stypy, całe epoki są niemi… Wiek XVIII, w którym runął świat stary… tańcował, czerwone korki swych trzewików farbując we krwi strumieniach… Koniec tego wieku u nas też odznacza się nietylko niepomiernem pragnieniem zabawy, roztargnienia, ale całą ekonomią społecznego życia wręcz przeciwną pierwszym jego potrzebom.

Wyrazy pani Kossakowskiej przy wieczerzy wyrzeczone, były niejako charakterystyką epoki. Jeden z podróżnych opowiada o królu, że w chwili najgorętszych przejść, gdy się losy kraju ważyły, malował akwarellą dla swego dworu kostiumów wzory. Coxe zaręcza, iż nietylko w Łazienkach plany, ale ornamentację ich wewnętrzną Najjaśniejszy Pan sam swą ręką i inwencją rysował…

Jeden z największych dostojników siedział zamknięty przy retorcie nad poszukiwaniem filozoficznego kamienia, drugi zakładał z passją ogrody i budował pałace, inny próbował balonów i powietrznej jazdy; Radziwiłł na wszelki przypadek, gdyby do nas kiedy morze przyjść miało, sztyftował flotę w Albie na błotnistych kanałach… Każdy naówczas miał jakiś rodzaj – bzika którym się rozrywał i bawił, nie licząc tych, co po nowe praw projekta posyłali do Mablego i Russa… Nigdy się może tak szalenie, tak zapalczywie, tak namiętnie nie bawiono, jak w ostatnich latach niefortunnego wieku, który nas uprzedził… Co chwila zjawiało się coś nowego, obiecującego doskonałą zabawkę….. Taką sztuczką wyśmienitą była masonerja, nie wzięta cale na serjo, ale interesująca formami swemi; takim kochankiem chwilowym towarzystwa był przybywający do Warszawy Cagliostro, Blanchard i lada kuglarz zręczny. Roznamiętniano się do wszystkiego na chwilę, rzucano prędko biegnąc za nowem, gorączka życia i używania trawiła wszystkich.

Była to jedyna chwila, w której też teatr, jako szlachetna rozrywka, stał się potrzebą i koniecznością. W niedostatku jego ludzie gotowi byli chodzić na hecę. Teatr obiecywał prócz tego służyć za tłómacza wielu uczuć i idei, które rozpowszechnić potrzebowano. Godzina jego wybiła – musiał się narodzić… Jedyną trudność stanowiło to, że dramatu w języku polskim nie było prawie, a to co się tem imieniem zwało, społeczeństwa smakowi nie odpowiadało…

Jedni pragnęli teatru jak we Francji, drudzy z królem marzyli może o teatrze jak Shakespeara. Wiek był zarazem nadto sceptyczny, by bardzo ukochał Corneille’a i Racine’a, zbyt deklamatorski i do patosu nawykły, aby mu Shakespeare smakował… Beaumarchais i Diderot może najlepiej odpowiadali przeczuciom…

Wyższe warstwy społeczeństwa, które podróżowały wiele, widziały wszystko, wymagały też ogromnie… gotowego nie było nic oprócz poczciwego księdza Bohomolca… Ludzi, coby pisany stworzyli dramat, gdy w ich oczach i na skórze odegrywał się żywy, trudno znaleźć było. Literat i pisarz z professji nie istniał inny tylko duchowny, a per excellentiam ex-jezuita… Sekularyzowanemu jezuicie dramat pisać było zaprawdę trudno… krępowała go suknia i pewny pudor, godny poszanowania, który przełamać było niełatwo…

W takiej to chwili, na opatrznościowego twórcę sceny nowej wybrał los Wojciecha Bogusławskiego, ubogiego chłopaka z rodziny wielko-polskiej, który już część życia przebłąkał się szukając sobie drogi. Wprost ze szkoły pijarskiej wziął go był ksiądz biskup Sołtyk za pazia do swojego dworu… Tu, wśród najwykwintniejszego towarzystwa, co tydzień prawie zabawiano się amatorskiemi przedstawieniami w języku francuzkim, próbowano nawet pono grać po polsku… Bogusławski razem z innymi: szlachtą, dworzanami księcia Siewierskiego grywał pewnie na tym teatrze i tu nabrał smaku do sceny, bo tu pierwsze zbierał oklaski… Nieszczęście dotknęło dostojnego pana, dwór się rozproszył… Bogusławski został sam… nie wiedząc co począć z sobą. Dobrzy znajomi namówili go do wojska, – wstąpił do gwardji.

W gwardji było trudniej niż na teatrze pierwsze otrzymać role: brali je protegowani, możni, ci co sami zabiegać nie umieli i o których interesa zabiegano. Bogusławski oburzony tem co było niesprawiedliwością, rzucił zawód rozpoczęty… wolał szukać innego, niż czekać jako na łaskę na to, co mu należało…

W tej chwili życia nie mając przed sobą nic, ujrzał scenę, którą miał stworzyć. Myśl tę poddał szambelanowi Wojdzie, który z razu ramionami ruszył… Scena? ale cóż na niej grać było? księdza Bohomolca? Bogdajby jego – byle grać, mówił Bogusławski; dobra gra może z najlichszego słowa, jak z kamienia iskrę, wywołać życie… artysta tworzy na najsuchszej kanwie pełne barwy kwiaty. Gdy stanie teatr, zjawią się pisarze. Potrzeba zacząć od czegoś. Z tą myślą nosząc się Bogusławski, znalazł pomoc chętną w pani kasztelanowej, która się nudziła. Nudzili się naówczas wszyscy, i ztąd rodziły się najlepsze rzeczy i najgorsze, z nudów się żeniono, rozwodzono z nudów, kochano żeby się nie nudzić… podróżowano lecząc od ziewania, rujnowano ażeby nie zdrętwieć… Kasztelanowa wzięła sprawę gorąco do serca… Szło o pisarza, coby coś – nie skleił, ale przenicował, szło o kilka osób dobrej woli, któreby zamiast deklamować po francuzku, chciały odegrać scenę po polsku…

 

Bogusławski miał już siebie i Laurę. Laura jako Wawrek Borowiecki znana kasztelanowej podejmowała się żeńskiej roli… Dla miłości jej, Georges, który się wcisnął do domu kasztelanowej, gotów był pracować, by swe złe wymawianie poprawić, gotów był się uczyć, słuchać, byle stanąć i zbliżyć się do czarodziejki. Powoli pierwsze gronko artystów zbierało się… Ksiądz Bohomolec z pomocą brata i dwóch ex-jezuitów pocił się nad „Polyeuktem.” Dla czego wybrano go? Głównie pewnie dla księdza Bohomolca, ażeby mu nazbyt nie dolegało sumienie, gdyby z bohaterami poganami miał do czynienia.

Tragedja też ta, jakkolwiek trudna, jakkolwiek konwencjonalna, pięknych uczuć i dramatycznych sytuacji szeroką dawała skalę, dla aktorów korzystną…

Z wielkiem podziwieniem kasztelanowej, pan Wawrek Borowiecki śmiało się podjął roli Pauliny.

– Miły mój kawalerze, odezwała się tłuściuchna gosposia z uśmiechem: ale pozwól sobie powiedzieć, że ty w sukni kobiecej chodzić nie potrafisz nawet…

– Spróbuję, rzekł Wawrek skromnie (było to już po odjeździe chorążyca), a jeśli pani pozwolisz, to na próbę w sukni niewieściej przyjdę.. tu… jeśli nikogo nie będzie.

– A! przyjdź, proszę, to się wyśmienicie ubawimy! Nie będzie nikogo oprócz Bogusławskiego, mnie… i tego chłopaka wychowańca hetmana… którego tu już widziałeś.

Laura skłoniła się nie odpowiadając nic. Gospodyni zawczasu cieszyła się tem, jak ten chłopak niezgrabnie z razu w sukni kobiecej wyglądać będzie. Oczekiwała tego wieczoru z niecierpliwością… wyglądała go niespokojna.

Laura gorączkowo, jak mówiła, bawiła się tem wszystkiem, nawet bałamuceniem Georges’a, którym rzucała na wsze strony… dając mu to uśmiech, to gniew, to wejrzenie słodkie, to groźne, i śmiejąc się z wrażeń, które wywoływała. Nie był dla niej niebezpiecznym wcale, lecz ona nie litowała się nad tem, iż go o szaleństwo przyprawić mogła.

Bogusławski, Georges i kasztelanowa byli już wszyscy zgromadzeni w saloniku i przeglądali wyjątek ze czwartego aktu Polyeukta, który był na próbę przeznaczony, gdy Laura czarno, ale z wielkiem staraniem ubrana, ufryzowana, piękna jak nigdy może nie była, weszła do salonu… Kasztelanowa nie poznała w niej z razu pana Wawrka Borowieckiego; zdawało jej się, iż służba zapomniawszy o zakazie, wpuściła jedną z pań jej znajomych…

Wpatrzywszy się dopiero gospodyni, rozpoznała Laurę, lecz tak była zdumiona przemianą jej w kobietę, swobodą i wdziękiem ruchów, tem czemś niewieściem, czego nikt wynaśladować i przejąć nie potrafi… iż się prawie ulękła jakiegoś czaru. Patrzała na idącą powoli, uśmiechniętą smutnie, poważną a śmiałą razem… a tak uroczo i tak odmiennie piękną, nie mogąc pojąć, jakim cudem nową przybrać mogła naturę.

Nie podejrzewała ona nigdy, zręcznie rolę mężczyzny odegrywającego Wawrka, o przebranie; dopiero w tej chwili uczuła, że tamto było fałszem, a to prawdą. Zdumiona, doznała razem jakiegoś przykrego wrażenia. Któż to mógł być ta kobieta, ten mężczyzna, ten zuchwalec, który się wcale nie mieszał tem co czynił… i zdawał nie dbać o wrażenie, jakie sprawi?

Zbliżywszy się do kasztelanowej, Laura stanęła, ugięła się nieco, i z trochą wzruszenia pocałowała ją w rękę zarumieniona.

– Oto jestem! zawołała…

– Ale któż ty jesteś? odparła kasztelanowa jeszcze z podziwienia wyjść nie mogąc. Kto jesteś? To są doprawdy czary… ja się już ciebie boję…

Bogusławski stał na stronie uśmiechając się radością artysty, który ogląda dzieło sztuki… widział w niej Paulinę tylko. Georges w zachwyceniu złożył ręce i zdawał się do niej modlić.

Gospodyni z niejakiem wahaniem wpatrując się ciągle, usunęła się, by jej zostawić miejsce przy sobie na kanapie, ale Laura skromnie zajęła obok pozostałe krzesło…

Milczenie trwało dosyć długo; przerwała je kasztelanowa… Patrzała na ręce białe, na wytoczoną szyję, na zręczną postać dziewczęcia… ujęła jej dłoń i z pewną obawą opuściła ją.

– Jakże się dziś nazywasz? spytała cicho…

– Dziś ja jestem Pauliną, Polyeukta żoną, odparła Laura, i myślę tylko o scenie trzeciej czwartego aktu… lecz ileż w niej trudności!… Być tą bohaterką razem i niewiastą, tym ideałem Rzymianki, matrony, żony, i nie stracić ziemi pod stopami, a pozostać kobietą!

– Nie mniejszem zadaniem rola moja, odezwał się Bogusławski…

– Ona jest daleko prostsza… Polyeukt jest ciągle sobą, jest jednym zawsze; Paulina walczy, w niej bojują uczucia sprzeczne, dwie miłości, dwie wiary, a po nad wszystkiem dostojność niewiasty!

Słowa te skromnie powiedziane przez Laurę, zdziwiły niemniej gospodynię nad samo zjawisko tak przeistoczonego mężczyzny… Z ciekawością niezmierną wpatrywała się w zagadkowego gościa swojego…

Tłómaczenie sceny, o której mowa, leżało na stole; wykonał je ksiądz Bohomolec z pomocą nieznanego młodego wierszopisa… a sam Bogusławski po myśli je swojej wykończył. Role na pół tylko byty umiane, lecz Laura swoją odgadywała, oswoiwszy się wprzódy z oryginałem.

W przypadku, gdyby dalszy ciąg czwartego aktu był możebnym, na Georges’a włożono rolę Sewera, którą on dotąd dość nieszczęśliwie oddawał.

Laura śmiała się z niego…

– Na miłość Bożą! pamiętaj pan, że jesteś Rzymianinem, okrytym sławą, zwycięzcą, faworytem Decyusza i najszlachetniejszym z mężów! Bądź waćpan pełen uczucia, ale nie czułostek… staw się dumniej…

Nic to jednak nie pomagało… Sewerus trzymał się w skórze francuzkiego petit-maitre’a.

Na naleganie Bogusławskiego poczęła się próba. Paulina grała już doskonale scenę całą, lecz zakończenie szczególniej. Te wykrzykniki z serca płynące, rzucane ogniście jedne po drugich, krzyżujące się z sobą, wygłosiła Laura z przejęciem się, z namiętnością, z gniewem, który zachwycił wszystkich; nie była aktorką, stała się Pauliną. Bogusławski, któremu z podziwienia wyrazów brakło, przyklęknął w końcu w uniesieniu.

Biednemu Bogusławskiemu nie dostawało jeszcze Feliksa, Albina, Stratoniki, Fabiana… i pomyśleć można było tylko o urywkach… bo nawet nieszczęsny Sewerus o tyle tylko umiał rolę, o ile w niej miłość swą dla Laury-Pauliny mógł okazać.

Kasztelanowa przejęta jak inni uniesieniem dla Laury, rzuciła się z razu, by ją uścisnąć, i wstrzymała się z przypomnieniem, że to był Wawrek Borowiecki…

Wszystko to razem tę nieszczęsnę Laurę bawiło smutnie – śmiała się, chociaż wesołość jej krajała serce jakimś strachem, bo za nią czuć było całe nieznanych uczuć przepaści…

Niezmiernie zaintrygowana tem kasztelanowa, spędziła wieczór cały niemal, nie mogąc się oderwać od Laury… a nie wiedząc co o niej myśleć miała.

– Jednej się rzeczy lękam, rzekła śmiejąc się, proszę sobie wyobrazić wszystkie konkiety, jakie ta Paulina porobi na widowisku wśród pogan i chrześcian, nieszczęśliwe serca zranione przez nią… i okropne rozpacze, gdy Paulina okaże się – Paulinem! Nie – doprawdy, tak się ludzi zwodzić nie godzi…

Wieczór już miał się ku schyłkowi, a goście spoglądali ku zegarkom, czując zbliżającą się porę pożegnania, gdy w przedpokoju kasztelanowa usłyszała żwawą rozmowę. Poznać było łatwo i domyślić się, że tam ktoś z kamerdynerem ucierał się żwawo o wnijście, którego mu odmawiano. Było naówczas zwyczajem nie tylko bardzo do późna przeciągać zabawy wieczorne, lecz nawet odwiedzać domy znajome. Nieraz po kolacji u pani krakowskiej lub starościny małogoskiej, szli po domach poufałych roznosząc nowiny dnia mężczyzni, bo każdy dzień naówczas, każdy wieczór darzył czemś nowem a niespodzianem.

Kasztelanowa domyślała się, że jeden z tych przypóźnionych dobijał się do jej salonu, nie mogąc przekonać kamerdynera, który stał przy swej consigne. Było to sumienne Francuzisko, szczególniej w spełnianiu tych funkcji, które do żywego a dramatycznego sporu powód dać mogły.

Kasztelanowa znak dawszy gościom by milczeli, przysłuchiwała się jeszcze rozmowie, gdy drzwi się otworzyły gwałtownie i niemi wszedł najprzód piękny, młody, dumnie wyglądający mężczyzna, a za nim zrozpaczony, protestujący przeciwko nadużyciu siły Francuz.

Gość, który się tak włamał do salonu kasztelanowej, był jej własnym siostrzeńcem, który powrócił z jakiejś missji za granicę przed kilku zaledwie godzinami. Nie mając czasu we dnie złożyć uszanowania kasztelanowej, a wiedząc, że do późna siadywać lubiła, postanowił być choć na chwilę jeszcze tego wieczoru, by nazajutrz go nie obwiniano o zapomnienie drogiej cioci. Był to faworyt jej, pieszczoszek, ulubieniec, mógł więc sobie wielce pozwolić w jej domu. Zobaczywszy go, tłuściuchna pani rzuciła się z kanapy z rękami otwartemi wołając:

– Artur mój!

A hrabia podbiegł ku niej śmiejąc się i zostawując kamerdynera u drzwi, zapomniawszy już o swym wielkim gniewie.

– Ale cóż się u cioci dzieje! czy nowa loża masońska, czy spisek, czy….. prawdziwie nie wiem już o co posądzić, o jaką zbrodnię czarną… Musiałem szturmem drzwi zdobywać… i o mało – ja… najukochańszy siostrzan, nie odszedłem avec un pied de nez!

– Cicho już, cicho! ściskając go żywo poczęła ciotka, nie dopytuj o nic. Jesteś papla, nie mogę ci nawet powiedzieć, co knujemy… dosyć, że sztraszliwa tajemnica.

Skinęła na Bogusławskiego, który książki i papiery porozrzucane pościągał. Hrabia Artur zaciekawiony nieco, nadto był dobrze wychowanym człowiekiem, żeby się napierał tajemnicy, którą każdej chwili pocałowaniem rączki cioci mógł zdobyć. Usiadł więc przy niej gwarząc wesoło, a z towarzystwa znajdującego się w salonie usiłując się sam czegoś domyślić. Za pierwszem wejrzeniem spotkał oczy Laury śmiało i z wyrazem ciekawości wlepione w siebie. Ta postać piękna a dziwnie oryginalna, ze swym strojem czarnym, twarzą piękną, surową, szyderską, rysów arystokratycznych, szlachetnego wyrazu – uderzyła go widocznie. Skierował wzrok ku innym i wrócił ku niej.

Śmiałość Laury tak odbijała od jej młodości, tak ją czyniła niezwykłą istotą, iż hr. Artur schylił się do ucha ciotki co prędzej i spytał:

– Ciociu! któż to jest ta piękność? kto to taki?

– Otóż! już rozpłomieniony! rozśmiała się kasztelanowa, powstrzymajże się w zapędzie, bo się oszukasz straszliwie i śmiesznie… żal mi, że ci nie mogę powiedzieć jak?

– Cóżby to było! przebrana królewna? mężatka? rozwódka? garderobiana! Ale ostatnie niemożliwe… Co za galb arystokratyczny! co za wyraz zarazem namiętny i dumny! Na Boga, któż to taki? Est-elle de notre monde?

– Elle est d’un autre monde, śmiejąc się odpowiedziała ciotka kalamburem, z cale innego świata niż się spodziewasz, lecz nie pytaj – powiedzieć nie mogę. Śmiały hr. Artur zwrócił się ku Laurze…

– Przepraszam panią, rzekł wstając, ciotka dopuszcza się na mnie mistyfikacji, nie chcąc mnie pani zaprezentować, ani mi powiedzieć jej imienia. Wyrzucałbym to sobie wiekuiście, gdybym tak czarującą spotkawszy postać, nie złożył jej hołdu. Jestem rodzonym siostrzeńcem kasztelanowej… Dołożył imię, tytuł i nazwisko.

– A ja pana hrabiego przepraszam, figlarnie a dumnie odpowiedziała Laura, iż mu nawzajem mojego nazwiska powiedzieć nie mogę. Chybiłabym czcigodnej gospodyni, idąc przeciwko jej woli. Nazwisko też moje nicby nie powiedziało… wolę pozostać incognito.

– Piękność tak panią zdradza, że incognito jest nie do utrzymania, odpowiedział przysiadając się hrabia. Nie dziwiłbym się, gdybyś pani była księżniczką, królewną, arcy-księżniczką austrjacką…

– A gdybym była prostą chłopką? spytała żartobliwie ciągle Laura.

– Zdziwiłbym się mocno, to pewna, zawołał hrabia; lecz musiałbym się uciec do mitologji dla wytłómaczenia fenomenu. Bogowie czasami kryli się pod słomianemi strzechy.

Kasztelanowa śmiała się do rozpuku. Laura uśmiechała smutnie. Hrabia głosem i mową podbity był i oczarowany ostatecznie.

– Arturze kochany, nie zawracaj sobie głowy! żal mi cię, wołała ciotka.

Artur spojrzał na kasztelanową, na gości śmiejących się także, brew mu się zmarszczyła, nie mógł zrozumieć co było powodem śmiechu, lecz czuł, że jakąś niedorzeczność popełnił.

Wpatrzył się w Laurę, nie mógł pojąć, coby to być mogło. Wtem Laura wstała, postać jej zręczna, ruch swobodny, zwróciły znowu oczy hr. Artura. Chciała się pożegnać z gospodynią, ta ją zatrzymała.

– Proszę, nie uciekajże mi, zawołała, niechże się Artur napoi twym widokiem, niech oczaruje jak my… i niech jutro łamie głowę kto jest to cudne zjawisko, którego w życiu już nigdy może nie zobaczy.

– Ostatnie, przerwał hrabia, jest niemożliwe; ja panią widzieć muszę… chociażby…

 

Kasztelanowa ginęła ze śmiechu. Laura zaczęła inaczej swą rolę pojmować, wzięła ją pół serjo, pół ironicznie.

– Muszę hrabiego ostrzedz, rzekła groźną twarz przybierając, że widzenie mnie jest połączone ze strasznemi niebezpieczeństwy, że jestem jedną z tych istot, od których uciekać trzeba raczej niż cisnąć się ku nim, że można przypłacić strasznemi ofiary zbliżenie się do – sfinksa. Jestem sfinksem, dodała, sfinksem kamiennym, który po lat tysiącu wstał z egipckiego piasku nad Nilowym brzegiem i przyszedł się rozerwać pożeraniem ludzi, którzy przestali do niego przychodzić… Niosę im zagadkę do rozwiązania lub – śmierć!

Powiedziała to tak dramatycznie, tak dziwnym głosem, z tak promieniejącą się twarzą, wejrzeniem, postawą, że hr. Artur przygotowany do żartu salonowego – oniemiał.

Kasztelanowa wpatrywała się i wsłuchiwała ciekawie, Georges bladł z zazdrości, Bogusławski lubował się grą mowy i ruchu.

– Znać, żeś pani jako sfinks, rzekł w końcu hrabia namyśliwszy się, spała parę tysięcy lat. Znajdziesz pani świat zmieniony zupełnie. Wszystkie zagadki leżą poodgadywane, ponumerowane, spisane i zregestrowane, a na śmierć eliksyr życia wynalazł Cagliostro!

– Jakto! i zagadka serca kobiecego, podchwyciła Laura śmiało, została rozwiązana? Racz mi pan udzielić tego słowa, które je otwiera, i wyrazu, co zamyka?

Artur zamilkł jakoś nieprzygotowany.

– Serce kobiece! rzekł skłaniając głowę: zwyciężyłeś sfinksie… tak! to nierozwiązana zagadka… Zatem stoję przed panią jako ofiara na pożarcie gotowa… i byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś mnie zjeść raczyła…

– Skazuję na to, by was własne zgryzoty pożarły!…

Z ruchem tragicznym wyrzekłszy ostatnie słowa, Laura szybko skłoniła się kasztelanowej i wybiegła… Lassy leciała za nią przestraszona jej śmiałością.

Za Laurą wymknęli się Georges i Bogusławski; hr. Artur pozostał sam z kasztelanową.

– Któż to jest? co to jest? spytał zamyślony, istota czarująca… Czyż mi ciocia nie powie? na prawdę?

– Nie mogę, odrzekła kasztelanowa uśmiechając się, dodam tylko jedno, ażebyś sobie głowy nie mącił, bo musisz być zmistyfikowany.

– Nie rozumiem! to doprawdy sfinks? rozśmiał się usiłując w żart wszystko obrócić hr. Artur, nie rozumiem… Przecięż spotkam ją tu jeszcze.

– Może, nie wiem! tajemniczo rzekła ciotka… a teraz mów mi o sobie…

– Wszystko mówi samo to, że tu jestem, odezwał się hrabia; missja moja niefortunna skończona, powracam i siedzę w Warszawie… myśląc cioci służyć, bawić się i okrutnie bałamucić.

– Pókiż to tego będzie? zapytała kasztelanowa… Bałamucisz się już tak długo, że mogłoby cię to znudzić.

– To potrwa, to potrwa tak długo, począł zamyślony hrabia, uderzając palcami po stole, dopóki nie znajdę kogoś co mnie zbałamucić potrafi.

– Mnie się zdaje, iż rzecz nadzwyczaj łatwa… najtrudniej byłoby to bałamuctwo trwałem uczynić, odezwała się ciotka.

– A cóż jest trwałego na świecie? zapytał hrabia. Zużywa się wszystko, nudzi… przejada! to całe nieszczęście ziemi, lecz razem to szczęście całe, bobyśmy się nie ruszali… a ruszać się koniecznie potrzeba.

– Ale, ciociu droga, przerwał znowu, cóż to za djabeł ta panienka, ta pani, ten sfinks…

– Daję ci słowo, że powiedzieć nie mogę, a jedna z przyczyn jest… rozśmiała się kasztelanowa, iż sama nie wiem kto to jest?

– Jakże się w salonie tu znalazła?

– Wypadkiem…

– To nie może być!

– Powiadam ci tak jest… spotkałam w ogrodzie Saskim ze znajomą mi starą paskudną guwernantką, wciągnęłam do siebie… bawi mnie!

– Jakiegoż stanu? zkąd?

– Nie wiem i nie powiem! daj mi już pokój, ofuknęła ciotka.

– Jestem wściekle zaintrygowany… i będę u ciotczynych drzwi stał, siedział, leżał, dopóki tajemnicy nie odkryję…

– Dobrze! dobrze! odkryj ją, jeśli potrafisz. Bonne chance, a teraz dobranoc, bo jestem zmęczona.

Hrabia dał się odprawić, wszakże nie bez chmurki na czole. W przedpokoju chciał kamerdynera dukatem przekupić i przejednać razem, aby mu powiedział, kto była ta pani czy panna. Francuz na honor się zaklął, iż nie wie. Z tem hrabia odjechał, piqué au vif, jak się sam wyraził. Chciał bowiem dowieść ciotce koniecznie, że on tajemnicę tę sam bez jej pomocy odkryje.

Laura powróciła z taką ironią w duszy i na wargach, z jaką na wieczór jechała.

Na krótko poważna rola Pauliny wyrywała ją z tej sfery, w której myśli jej krążyły, potem wracała w nią znowu. Lassy nie mogła jej poznać, zaczynała się nawet lękać… pierwszy raz poczuwała się do tego, iż Laura nie da się ani poprowadzić mimo woli, ani uwieść zręcznemu słowu; uderzała ją niezmierna jej wyższość, niespodziana rozmaitość charakterów, w jakiej się jej przedstawiała. Nie wiedziała już która z tych Laur była prawdziwa, dobra czy zła, powolna czy uparta, obojętna czy namiętna. Całe jej postępowanie stawało się dla Lassy niezrozumiałe, kochać się zdawała Honorego i zmusiła go do odjazdu; śmiała się z Georges’a, a pociągała widocznie ku sobie, bawiąc się nim jak kot myszą, którą ma połknąć (było to jej porównanie); na ostatek dziwaczna mowa i znalezienie się u hrabinej pogrążało w zadumie starą jejmość.

Ruszała ramionami mrucząc:

– To szatanek! już się teraz niczemu nie dziwuję, szatanek!

Żegnała się szepcząc i wzdychała. Przychodziło jej nawet na myśl, żeby się usunąć z tego domu, ale nie miała się gdzie podziać… a dla samej macochy i raportów, potrzebowała wiedzieć co się tu dzieje.

Szczególniej od wyjazdu Honorego, Laura przybrała śmiałość, ton, energię, jakąś rozpaczliwą, której Lassy w tak młodej istocie nigdy się spodziewać nie mogła. Była pewna, że złamaną, smutną pokierować potrafi; okazywało się, że w domu najmniejszego mieć nie mogła wpływu. Dawało jej to do myślenia… Któż wie? mówiła, gotowa jeszcze mnie opanować i… kto wie jak zemną postąpić!

Gdy powróciły z tego pamiętnego wieczoru, nie mówiąc słowa Lassy, cofnęła się do swego pokoju, aby pacierz odmówiwszy, bo tego nigdy nie opuszczała, napisać do macochy.

Nazajutrz rano, Laura nie wyszła ze swego pokoju, aż w porze obiadowej, po wczorajszej gorączce zmęczona, zniechęcona, milcząca i smutna. Słowa nie rzekłszy do Lassy, nie jedząc siedziała z rękami założonemi.

– Czyś nie chora? zapytała stara spoglądając na nią bojaźliwie.

– Chora? nie, znudzona jestem i smutna, rzekła Laura, wszyscy ile was jest, począwszy od ciebie, moja Lassy, nudzicie mnie, nudzę się i męczę sama sobą. Mówią, że Anglicy doszedłszy do takiego stanu zwątpienia i nudy… strzelają sobie w łeb… ale kobietom nie przystoi… Kobiety w takim razie topią się, nie prawdaż Lassy?

Stara z przerażenia upuściła łyżkę.

– Nie bój się, ze śmiechem odezwało się dziewczę, ja jeszcze tak prędko o tem nie pomyślę. Odegram wprzód rolę Pauliny, potem jeszcze jaką może… a na to ostatnie zawsze czas.

– Byłam pewna, żeś się doskonale wczoraj zabawiała, intrygując tego hrabiego… dręcząc nieszczęśliwego Georges’a i obudzając uwielbienie tego Bogusławskiego…

– Widziałaś kiedy, moja Lassy, jak się lalkami bawią dzieci?… odezwała się Laura, zawsze je w końcu potłuc muszą i same się rozpłakać. Ludzie tak samo… Lalki moje nie potłuczone jeszcze… a ja, niemal płaczę. Życie bywa okropne!

Lassy nie miała na to żadnej odpowiedzi… Laura nie dokończywszy obiadu wstała od stołu.

– Chodźmy się przejść, rzekła, włożę tylko suknie męzkie… pójdziemy…

Starej odechciało się jeść, widząc jak Laura dziwaczyła… obawiała się, aby przez nią nie miała jakiego kłopotu… Przechadzka, na którą zwykle szła z przyjemnością, teraz nie wabiła jej wcale, nie mogła jednak odmówić.

W chwilę zjawiła się ciemno ubrana, w kapelusiku nasuniętym na czoło Laura, a że pora była chłodna, w płaszczu, który bardzo zręcznie drapować umiała. Pięknie jej było w tym stroju, do którego tak nawykła, iż z ruchów nikt w niej kobiety poznać nie mógł. Wieczór był pogodny, ale posępny, po upałach odświeżone nieco powietrze wywabiło mnóztwo osób na przechadzki, do ogrodów.