Бесплатно

Król chłopów

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Natychmiast z rozmowy tej wojewoda wyciągnął wniosek, do którego dawno szukał tylko powodu – że Maćka należało wziąć i sprawę mu o zdradę wytoczyć. Stosunków jego z Brandeburgami dowody były niezbite. Zbliżania się do młodej królowej, zdaniem jego, nie należało dopuścić i co rychlej mu zapobiedz.

Wierzbięta nie radził pośpiechu, ale był za pilnym nadzorem. Poczęli tedy rozprawiać o tem.

Beńko, mówiąc o siostrzeńcu, rozgorączkowywał się straszliwie i stał przy swojem.

– Gotówem na moją szyję wziąć tę sprawę, zawołał. – Przekonanie mam, dowody dla mnie starczą, że ten warchoł licha nam nawarzy; po co czekać? Zobaczycie, że gdy go wezmę i zamknę, ludzie, co się go dziś boją i milczą, ockną się i dopiero opowiedzą co knuł, aby się ocalili sami.

Mówiąc to, wojewoda w piersi się bił i miotał, aż chorą nogę uraził i z bolu syknął.

Wierzbięta widząc, że go nie potrafi ułagodzić a nawet zwlec postanowienia, nie sprzeciwiał się już, wolę mu zostawując, dodał tylko.

– Chociażbyście niezmiennie postanowili z Borkowiczem w ten sposób skończyć, nie przyjdzie to łatwo… Człek przebiegły, ostrożny, otoczony zawsze zuchwałymi jak sam, wziąć się tak gołą ręką nie da – potrzeba więc dobrze pomyśleć, aby zamiast ująć i zabezpieczyć się, nie pchnąć go do jakiego szaleństwa, gdy się dowie że, na niego już czyhają.

Wojewoda wszystkich tych przestróg słuchać niechciał; trwał przy swojem.

– Jeżeli dłużej swobodnie chodzić będzie, a ubezpieczy się, kto wie, co uczynić gotów! – wołał zasapany i gniewny. Wszystkoby było niczem, ale powiadacie, że na królowę godzi; gotów naszemu panu srom jaki uczynić. Śmiałek jest, kłamca jest i nie poszanuje niczego.

Zresztą, mój miły – dodał Beńko, biorąc go, widzi mi się łaskę mu czynię; łeb może ocalę, inaczej popełni w zaciętości takiego coś, za co go na gardle karać przyjdzie…

– Wojewodo kochany – odparł Wierzbięta – czyń jako chcesz, masz doświadczenie, masz moc – ale na miłego Boga, ostrożnie potrzeba, bo ten człek i szpiegów swych wszędzie ma… i, uchowaj Boże, wiatr go o tem zawczasu doleci – to się bez krwi rozlewu nie obejdzie.

I to nie potrafiło ostudzić Beńka, który łamiąc ręce powtarzał.

– O królowę i króla idzie, dać mu czas – nie uśmierzy się, nie upamięta, ale gotów… niepokoju w całym kraju przyczynić, aby w mętnej wodzie ryby łapał…

Rozprawiali jeszcze dosyć długo, lecz Beńko nie ustąpił… Wierzbięta odszedł, umiarkowanie doradzając i ostrożność.

Pozostawszy sam, stary wojewoda nie uspokoił się rychło, pilno mu było, co raz postanowił, dokonać.

Jak wszyscy podżyli ludzie, którzy już sami przez się niewiele mogą, a umysłem są czynni, Beńko miał od lat kilku prawą rękę w rusinie, którego niegdy w Krakowie spotkawszy, do usług swych przyjął, i wypróbowawszy, coraz go więcej miłował, coraz mu ufał i zawierzał śmielej.

Imię mu było Panas, z czego po polsku Panoszę zrobiono i zwano go tem imieniem. Bojarzyn to miał być znaczny z tego kraju, który król Kaźmirz zawojował i do korony przyłączył; krwawa jakaś przygoda zmusiła go schronić się do Polski, a tu wojewoda z królewskiego dworu go sobie namówił.

Człek był bardzo postawny, rozrosły, siłacz, jak mało, ponurego wejrzenia i twarzy – zimny na pozór i milczący, już dla tego, że nie czysto mówił po polsku, już, że w ogóle wolał coś czynić niż słowami rzucać próżnemi. Nabożny był wielce, i pół roku prawie pościł albo na oleju, lub z suchotami; wesołych towarzystw unikał, zamknięty w izbie swej siedział, lecz do dozoru i do spełnienia rozkazów nie było nad niego.

Nigdy nie odpowiedział na dane polecenie uwagą żadną, nie składał się ani trudnością, ni niepodobieństwem, starał się dobrze wyrozumieć, czego od niego chciano – a potem, choćby swoje i ludzi z nim będących życie przyszło ważyć, nie patrzał.

– Takie przykazanie – mówił krótko.

Wojewoda mu znaczne Sołtystwo wyrobił, obdarzał go i obchodził się z nim dobrze – a Panosza kochał go i w ogień a w wodę był gotów na skinienie. To też zazdrościli wszyscy ulubieńcowi, a nikt z nim o lepsze iść nie mógł. Człek był żelazny, na głód i chłód niepamiętny, śmiały do zapamiętałości – a na oko niby bryła jakaś bezwładna, niepozorny i nie obrotny.

Śmieli się z niego popsuci dworacy, ale zdala i po cichu, bo Panoszy zaczepić się nikt nie ważył i dla wojewody, i dla niego samego.

Nie skarżył się on nigdy, sam sobie sprawiedliwość wymierzał – ale okrutną, kilku już kalectwa nabawił.

Z Panoszą rozmowa wojewody dziwną bywała. Stawał on zawołany u drzwi, czasem ręce na piersi skrzyżowawszy, pokłonił się i czekał. Wojewoda mówił, on głową tylko dawał znaki, że słuchał. Gdy niedobrze wyrozumiał, prosił – ojca (bo tak zwykł był zwać wojewodę,) aby mu rzecz raz jeszcze zwolna powtórzył.

Gdy powiedział: pojmuję, a potrząsł łbem, już Beńko mógł być spokojnym, że co polecił, spełni.

Kilka razy używany bywał Panosza do rozwiadywania się o Maćka Borkowicza obrotach – był więc wtajemniczony we wszystko i miał go już z własnej woli na oku. Oko zaś to, jak się zdawało niewiele szukać i widzieć, tak bystre było i przenikające…

W sobie cały zamknięty, człowiek ten, który z nikim się nigdy nie rozgadywał – co mu do duszy wpadło, umiał rozsnuć na najcieńsze pasemka. – Łatwo mu się było wcisnąć wszędzie, bo niepozorną miał prostego chłopa powierzchowność i odziewał się z prosta – nikt go o przebiegłość nie posądził, a twarzą się nigdy nie zdradził.

Wojewoda go używał wszędzie, gdzie tylko zaufanego potrzeba było człowieka. – Dawał mu pułki wodzić, bo w rycerskiej sprawie był biegły, niekiedy mu zwierzchność zlecał nad dworem, to go posyłał gdzie było trzeba, nawet i do majętności swoich, gdy ład było potrzeba zaprowadzić.

Wiedziano we dworze, że gdy Panoszę wojewoda do siebie wołał, a z nim się zamknął, pewno się już coś ważnego przygotowywało.

Zaledwie Wierzbięta odjechał, gdy niecierpliwy starzec posłał po ulubieńca.

Był on pod ten czas nadzorcą nad dworem i wiele do czynienia nie miał, bo samym postrachem ład utrzymywał.

Stawił się natychmiast w swej długiej sukni i kołpaku, które nawykł był nosić, gdy mu na konia siadać nie było potrzeba. Odziany w tę zwierzchnią opończę, pod którą miał krótszy podpasany kaftan, w wysokiej czapce, istnym się wydawał olbrzymem.

Swoim zwyczajem w progu stanął, zgiął się, rękę aż do ziemi wyciągnął z pozdrowieniem – i czekał pańskiego słowa.

Kazał mu się przybliżyć wojewoda.

– Sprawę mam ważną, którą ci chcę polecić, rzekł. Pośpiechu nie wymagam, rozważyć musisz wprzódy dobrze, jak począć, aby chyby nie było… Daję ci czas, rozpatrzysz się; a no, i bardzo z tem przeciągać nie można.

Panosza głową dał znak, że rozumie.

– Z Borkowiczem nam raz skończyć potrzeba – mówił Beńko, głos zniżając. – Żywa dusza o tem wiedzieć nie powinna.

Powtórnie głowa Panoszy się schyliła.

– Musimy go ująć – dokończył, patrząc mu w oczy Beńko. —

Panosza stał nieruchomy.

– Nabroił on już dosyć – ciągnął po chwili. – To, co wiemy, starczy, aby go karać, a o czem nie wiemy, tego więcej jest jeszcze…

Postanowiłem go do więzienia dać… a reszta to już moja sprawa.

Panosza słuchał z uwagą wielką zadumany. Trochę zaniepokojony tem wojewoda, nie widząc żadnego znaku – poczekawszy chwilę, mówił dalej.

– Ja to wiem, że sprawa z nim niełatwa.

Ulubieniec potwierdził głową.

– Ale od czegoż rozum? – rzekł, uśmiechając się. Człek możny, koło niego tałałajstwa różnego dosyć, zbóje wszyscy, jego nie wyjmując, ale dla Panoszy wszystko to lekkie, byle chciał, będzie wiedział jak go osaczyć i napędzić do jamy.

Panosza na to nie dał żadnego znaku, zmarszczył się trochę wojewoda.

– Gadaj bo – odezwał się – coż ty myślisz?..

Ruszył ramionami spytany – i nie rychło bąknął.

– Co trzeba… to trzeba, a sprawa…

Nie dokończywszy, głową począł rzucać i oczy w podłogę wlepił.

Nastąpiła chwila milczenia.

Panosza zdawał się szukać w sobie tego co mu czynić wypadało.

– Ojcze – rzekł po namyśle krótko, dajcie mi się rozwiedzieć. Hm?

– Idź, jedź, bierz kogo chcesz… odparł wojewoda, a powracaj mi prędko z językiem…

Posłyszawszy to sługa, pokłonił się, mruknął – pojmuję – i odszedł.

Wojewoda, zwierzywszy mu sprawę, trochę się uspokoił. Wieczorem, choć noga dolegała, dawszy ją sobie obwiązać, o kiju wyszedł do jadalni, bo mu się w komnacie ciasnej i bez ludzi nudziło.

Strzegł się wydać słówkiem z tem co go zajmowało, ale dwór już wiedział, że Panoszę u siebie miał i różnie odgadywano.

Beńko wesołość udawał, choć jej nie miał. Usta się śmiały, czoło było zasępione.

Po wieczerzy żona mu rękę podała, odprowadzając do sypialni. Tu znowu nogę opatrywano, baba przyszła z ziołami, kurzono ją i wojewoda położywszy się, żonie przy łóżku miejsce wskazał, aby posiedziała przy nim, póki by go sen nie wziął.

Przed nią, chociaż dobrze wiedział, że Borkowicza lubiła i broniła, jak w innych sprawach – tak i z tą taić się nie myślał.

Rozpoczął jej po cichu opowiadać, co od Wierzbięty słyszał – i co w skutek tego postanowił.

Drgnęła pani wojewodzina (imię jej było Marussa, z Maryi za młodu przerobione) – i nie dając po sobie znać, jak ją to obeszło, ciekawie słuchała. Beńko, który milczeć postanowił i powinien był, rozgadał się i zwierzył jejmości wszystko.

Nie śmiała mu się sprzeciwiać, chociaż złożone jej ręce zacisnęły się z bolu i strachu.

Siostrzan nie przestał jej być miłym, swoich dzieci nie miała, kochała go jak własnego syna. Wszystko, co dokazywał i broił, tłómaczyła sobie to potwarzą, to ludzką słabością, to krwią gorącą.

Przekonana, że męża, którego zmiękczyć nieraz już usiłowała, nie rozbroi – nie otwierała ust, lecz dwie łzy milczące z pod powiek jej się stoczyły…

W stosunku z księżniczką Jadwigą widziała staruszka miłość, i serce jej miało tém większe politowanie nad siostrzanem…

 

Gdy wojewoda, ugadawszy się i mocno ożywiwszy dokończył, wojewodzina, szepnęła słów kilka nieśmiałych, prosząc o miłosierdzie dla Maćka, i aby ukryć poruszenie, zabrała się do wyjścia. Wojewoda odchodzącej rzucił jeszcze toż samo, co mówił Wierzbięcie.

– Dziękować mi bestja ta powinna, gdy go ująć każę, bo mu łeb ocalę – i nie dam popełnić, za coby gardłem musiał zapłacić.

Rozstali się tak, a wojewodzina do swojej komnaty odszedłszy, rzewnie płakać poczęła, długo się nie mogąc ukoić. Walczyła z sobą, niewiedząc co czynić ma, lecz serce dyktowało, iż Maćka bronić powinna dla pamięci siostry. A miała to przekonanie, iż winy tak wielkiej na nim nie było, że go nieprzyjaciele ogadywali.

Uklękła się modlić wojewodzina, a na modlitwie zdało się jej, że powinna była nieszczęśliwego, choćby obłąkanego, ratować.

Jak? Nie wiedziała…

Noc upłynęła we łzach i niepewności. Nazajutrz po mszy ulubiony jej, doradzca wierny, kapelan, którego Michnem zwano, powołany został do rady. Księżyna był pobożny, pokorny i niedaleko widzący, wojewodzina, nie przyznając mu się, o kogo jej szło, nie zwierzając wcale, poddała mu tylko pytanie – coby w takim wypadku czynić wypadało…

Wypadek zaś opisała tak ogólnemi wyrazami, iż Michno tyle tylko mógł odgadnąć, że człowiekowi dać trzeba było czas do skruchy, opamiętania się i pokuty. Jako duchowny, nie mógł innej rady dać, tylko wedle prawa ewangelicznego.

Głosował żarliwie za ocaleniem człowieka.

Serce wojewodziny dawno toż samo mówiło, obawiała się tylko męża zdradzić. Lecz możnaż było nazywać to zdradą?

Postanowiwszy ratować Maćka, po odejściu kapelana wojewodzina zaczęła nad środkami przemyślać, jakby ostrzedz siostrzana, a nie ściągnąć na siebie gniewu męża.

Stosunki z Borkowiczem były zerwane, zakaz najsurowszy wzbraniał jej i wszystkim do dworu należącym, zbliżać się do niego… Nie mogła więc Marussa tak łatwo wymyśleć sposobu oznajmienia Borkowiczowi, aby głowy swej i osoby strzegł pilno… Zwierzyć się nie chciała nikomu. Sama go szukać nie mogła, a i znaleść nie było łatwo, bo Maciek nigdy długo na jedném miejscu nie postał.

Dzień upłynął na rozmyślaniach.

Listów posyłać owego czasu nie było zwyczaju. Obawiano się zdrady pisma, niewiasty wcale pisać nie umiały, potrzebowała więc wojewodzina pośrednika, a tego się lękała.

Pozostawało jedno – zwierzenie się komuś zaufanemu, któryby do Borkowicza pojechał z przestrogą. Na takim człowieku właśnie wojewodzinie zbywało.

Dwór cały przywiązanym był do niej i do posług gotowy – ale wojewody obawiali się wszyscy…

W niepewności tej wojewodzina uciec się musiała do Biskupa, o którym wiedziała że mąż był chrześciańskiego ducha, nieskory do potępienia i miłosierny…

W chwili gdy Panosza z Poznania wyjeżdżał w małym poczcie po cichu… inną drogą przesłana przestroga… goniła za Maćkiem po dworach, które objeżdżał.

—–

Maciek Borkowicz po powrocie z Krakowa, nagradzając sobie czas stracony, nie pojechał ani do Koźmina, ani do żadnego ze swych licznych dworów, w których zwykł był obozować. Od granicy Wielkopolski gromadząc koło siebie przyjaciół rozpoczął wędrówkę od komina do komina biesiadując ze swojemi, rozpowiadając szydersko o królewskim weselu, o przyszłych nadziejach, sposobiąc się do wypowiedzenia posłuszeństwa wraz z rycerstwem, które sobie jednał.

W ten sposób dojechał do brata do Czacza, u którego był jak w domu i tu niemal wiec się do niego zbiegł, aby z ust wodza usłyszeć, co czynić dalej i jakie on miał nadzieje.

Maciek Borkowicz nie wszystkim się może spowiadał otwarcie, ale w ciaśniejszem kółku nie taił się z tem, że stanowcza chwila wkrótce nadejść mogła. Dodawał, przechwalając się, że z królową dawne stosunki odnowił, i że będzie u niej w łaskach, spodziewa się króla zniewieściałego uwodzić do ostatka, tak, że on w zdradę jego wierzyć nie będzie, aż gdy już zapobiedz jej okaże się zapóźno.

Zausznicy Borkowicza nie robili z tych zwierzeń tajemnicy przed drugimi. Wieści uwłaczające czci młodej królowej rozchodziły się po kraju, a zręczność Maćka, który zuchwalstwem swojem oczy zaprószał, podnosiła jego znaczenie.

Nie wątpiono, że pod takim wodzem uda się wielkopolanom oderwać i swobody dawne odzyskać…

Borkowicz, jak wszyscy tego rodzaju ludzie, ważący się na wywrót i zaburzenie, aby z nich korzystali: – więcej mówił i obiecywał, niż sam trzymał o tem co czynił, sądząc, że kłamstwem podniesie w swoich męztwo i ochotę do buntu.

Zaręczał im, że umowę miał z Brandeburgami, że szlązcy książęta mu pomoc przyrzekli, że krzyżacy popierać go będą. Ponieważ wiodło mu się dotąd szczęśliwie, nikt o prawdzie słów jego nie wątpił.

W Czaczu nie tylko dwór dosyć lichy był pełen, ale podwórze i szopy. Ziemianie ciekawi, nieustannie przyjeżdżali się dowiadywać i mieniali. Borkowicz coraz głośniej i śmielej przemawiał.

Trwało to już dni kilka, gdy jednego wieczora proboszcz miejscowy, człek spokojny, który się rzadko we dworze ukazywał, przyszedł pieszo w godzinie niezwykłej.

Ksiądz był onieśmielony i znając obu Borkowiczów, stosunków z nimi unikał. Krzywdzono go w dziesięcinach, nie mówił nic, ani się skarżył, dla świętego spokoju. Zjawienie się jego we dworze i to jeszcze czasu pobytu Maćka, uderzyło wszystkich. Nie mógł przyjść darmo. Brat starosty sądząc, że szło o jaką sprawę sporną z probostwem, księdza, jako niepotrzebnego świadka chcąc się pozbyć, wyszedł przeciwko niemu, lecz na zapytanie o to, czyby miał co do niego, proboszcz cicho odpowiedział, że chciał się tylko pokłonić panu staroście.

Chociaż Maciek z duchownymi nie żył w wielkiej drużbie, wszystkich sobie chcąc jednać, nie pogardził i proboszczem.

Ściągnął go do siebie na ławę, na której wyciągnięty leżał, kubek mu podać kazał i począł od żartów ze starego, do których oklepane potwarze na stan duchowny rzucane, za wątek służyły.

Stary ksiądz zbył go milczeniem, znosząc je cierpliwie. Osób było w izbie nadto, aby się wdawać przy nich w poufalszą rozmowę.

– Panie starosto – rzekł z cicha – przychodzę do was nie w mojej sprawie, ale w waszej własnej, nie po mej woli, ale zwyższego rozkazania – przejdźmy do komory osobnej, tak, aby tego nie spostrzeżono.

Borkowicz zdumiał się wielce. Spojrzał na ubogo odzianego klechę pogardliwie, pomyślał trochę i rzekł wstając…

– Idźcie za mną, kiedy zechcecie – ciekawym co mi powiedzieć możecie… Znajdziecie mnie obok…

Proboszcz, chwilkę zabawiwszy w wielkiej izbie – nieznacznie za Borkowiczem się wysunął.

Czekał on nań w ciasnej izdebce, która wysłanemi na podłodze łożami gości była zapełnioną. Na jednem z nich, ręce pod głowę założywszy, leżał starosta.

Dał znak księdzu, aby w głowach na ławie przysiadł.

– Co mi masz do powiedzenia? —

Proboszcz zbierał się długo nim odezwał. Szyderski ton Starosty drażnił go.

– Mam polecenie do miłości waszej – rzekł – bo inaczej bym mu pokoju nie mącił. Posłem jestem, a że do tego nie nawykłem, źle się może sprawię, lecz spełnię powinność.

– Mów, co masz, a w płachty nie zawijaj – rozśmiał się Borkowicz, domyślając, że duchowieństwo mogło życie jego jawnie rozwiązłe naganiać, i sposobiąc się ostro klechę odprawić.

Wtem ksiądz mówić zaczął spokojnie, powoli, i od pierwszych słów Maciek z lekceważącego i urągającego zmienił się, przybierając twarz surową i zasępioną.

– Posłano mnie do was, panie starosto, chociaż prawa nie mam powiedzieć, kto mi dał rozkaz i czyją spełniam w tem wolę. Pewnie dobrze wam życzyć musi i stać wysoko ten, co wam śle przezemnie ostrzeżenie.

Nowe na was zaskarżenia poszły do majestatu… jesteście obwinieni; wojewoda, wuj wasz zmuszony zostanie ująć was i dać do więzienia…

Borkowicz równemi nogami z łoża się zerwał.

– Mnie? ująć? mnie do więzienia wtrącić? Krzyknął na cały głos. – Stary dziad oszalał chyba! On, mnie!..

Ksiądz dał mu się wyburzyć.

Borkowicz zbliżył się doń, żądając wyjaśnienia natarczywie.

– Możecie ze mną począć, co się wam żywnie podoba – odparł proboszcz spokojnie – więcej nad to, co mi polecono, nie powiem wam.

– Kto polecił? – domagał się Maciek.

Ksiądz milcząc, głową potrząsł.

– Nie może być, aby niedołędze temu takiej się rzeczy zachciało, która jest nad jego siły! zawołał Maciek. Chcą mnie tylko nastraszyć, ludzi mi rozpędzić, zmusić może do głupiej ucieczki, abym to stracił, na co lat kilka pracowałem; to zdrada! to podstęp!

– Trzymajcie jak zechcecie – rzekł ksiądz – ja tyle wiem, co mi powiedzieć kazano, i to wam mówię. Postanowił wojewoda was uwięzić – podobno rozkazy są wydane. Macie się strzedz i na baczności mieć, w małej kupce nie jeździć, a co najrychlej się oczyścić przed samym wujem i w Krakowie.

– Do tego starego gnoja nie pojadę! – zawołał Borkowicz – między nami rozrzezany obrus, nie siądziemy do jednego stołu, a w Krakowie dwa razy byłem, dopiero co ztamtąd powracam. I tam nie pojadę…

Baśnie są, strachy są próżne, a ty klecho, którego narzędziem uczyniono, gadaj mi zaraz, kto cię posłał…

I dodał w gniewie.

– Gadaj mi, chcesz li być cały…

Nie uląkł się duchowny, pomilczał trochę, westchnął i odparł spokojnie.

– Choćbyście mnie ubili, mówić więcej nie mogę.

Zimna krew, z jaką to rzekł, zburzyła Borkowicza, rzucił się do drzwi, wołając brata. Ten nadbiegł natychmiast. W kilku słowach drżący z gniewu Maciek objaśnił mu o co chodziło. Oba razem wpadli na księdza, który z ławy powstawszy, ręce na piersiach złożył i stał z głową spuszczoną, milczący.

Jaśko z Czacza był tak śmiałym, że na suknię duchowną nie zważając, chwycił go za ramię i począł starym, który się chwiał na nogach, potrząsać, grożąc mu.

Nic i to niepomogło. Owszem, proboszcz oburzony takiem obejściem się, już więcej nic mówić nie chcąc, zbył go tylko słowem.

– Nie mogę.

Obaj bracia równie gwałtownych charakterów, poczęli wołać, kląć i na księdza napadać w sposób najzuchwalszy, szarpiąc go za suknię i chwytając za barki.

Nie pomogło to nic, lecz w końcu Maciek pierwszy się pozornie przynajmniej opamiętał.

– Dać mu pokój! – zawołał, – gdyby plechy wygolonej nie miał na łbie, postąpiłbym z nim inaczej, ale się z biskupami zadzierać teraz nie chcę…

Ksiądz, który się spodziewał, że go suknia obroni, stał nieporuszony i po chwili milczenia dodał tylko.

– Chcecie słuchać przestrogi, dobrze – nie – czyńcie jak wam lepiej. Podejrzewacie zdradę – ja się obraniać nie myślę. Żaden kapłan nie podjąłby się służyć za narzędzie…

Maciek wybuchnął znowu.

– Jeśliś nie ty zdrajca, to ten co cię posłał – wojewoda się mnie powinien obawiać, nie ja jego… Ja się dziada, pół trupa tego nie zlęknę.

– Tem dla was lepiej, jeżeli się nie boicie – odparł proboszcz, zabierając się do wyjścia.

Zaparto mu drogę. Jaśko począł teraz inaczej, bróg siana i kilkanaście korcy owsa obiecując księdzu, jeśliby wydał, kto go posłał.

Proboszcz się uśmiechnął.

Borkowicz kopę groszy chciał dać na kościół – ale i to nie poskutkowało.

Robiło się późno, goście z izby pierwszej rozchodzić się zaczynali, a drudzy na ławach i ziemi do spoczynku układać; nie sposób było proboszcza gwałtem dłużej trzymać, a tem mniej więzić. Puszczono go więc, a dwaj bracia i syn Maćka pozostali, radząc, co czynić…

Borkowicz upierał się przy tem, iż oznajmienie było podstępem dla onieśmielenia go.

Jaśko wpadał na myśl inną. —

– Wojewoda gniewny na ciebie – rzekł – a zaufany w sobie. Siły twej nie zna, ślepym był zawsze, dziś do reszty rozum stracił. Kto go wie? mógł pomyśleć o tem, czego nie dokaże, a Marussa ulitowawszy się, ostrzedz kazała.

Zamyślił się Borkowicz.

Trafne przypuszczenie brata zachwiało jego przekonaniem.

Ponieważ ludzi sobie oddanych miał w Poznaniu, a nawet na dworze Beńka, tej samej nocy wyprawił dwóch zaufanych ziemian po język do miasta,..

We dworze, pomimo, że Borkowicz zaklinał się iż nikogo obawiać niema przyczyny, Jaśko środki ostrożności nakazał. Postawiono straże, wysłano ludzi aby zbrojnych więcej zgromadzić. Nie przyznawano się do obawy, aby popłochu nie siać między ziemianami, lecz przestroga w las nie poszła.

Udawano przed przybywającymi dawną śmiałość – oglądano się jednak baczniej.

Borkowicz, który miał już do Koźmina jechać, bo tam mu dogodniej było, zatrzymał się w Czaczu, ażby z Poznania nadeszły wiadomości.

Nie wątpiono, że wysłane szpiegi przyniosą jakąś skazówkę.

Dwa dni upłynęło, nim jeden z nich powrócił. Nie dowiedział się on nic więcej nad to, że wojewoda zaufanego swego Panoszę gdzieś tajemniczo wysłał… Budziło to podejrzenia i – wiadomość, że Beńko ściągał zbrojnych co najlepszych do siebie.

 

Borkowicz sposępniał.

Drugi poseł przybiegł z potwierdzeniem nowin tych i drobnemi różnemi ze dworu wojewody plotkami, które dowodziły, że się tam do jakiegoś kroku stanowczego gotowano, że Beńko często i potajemnie się zamykał z Wierzbiętą i t. p.

Przestroga więc proboszcza, który się już więcej nie okazał, i wyprawionym doń przez Jaśka posłom od niego drzwi zamknął – zaczynała nabierać innego znaczenia.

Maciek przechylał się na stronę brata. Nim wyruszył do Koźmina, kazał swoim koniecznie dośledzić, dokąd posłano Panoszę, bo tego się obawiał.

Nie łatwo było drogę jego wytropić. Upłynął tydzień a o Panoszy nikt języka dostać nie mógł, co Borkowicza do wściekłości na sługi pobudziło…

Groził im chłostą i więzieniem, bo nie pytając, czy który ziemianinem był i do szczytu należał, czy prostym człekiem, tych, co mu służyli, jak niewolników karał, nawet na gardle.

Za głowę gotów był zawsze płacić grzywny, a poszanować nikogo nie umiał.

Już się Borkowicz wybierał nareszcie z licznym pocztem zbrojnych do Koźmina, gdy jeden z tych ludzi, na których najmniej rachował, głupi Dyś – (bo go tak zwano) dał znać, że Panosza do poznania trudny, w prostej siermiędze, niedaleko Czacza, od tygodnia w gospodzie na gościńcu mieszkał, i z niej jakieś czynił wycieczki a zdawało się nawet, że i do Czacza samego mógł dotrzeć.

Wiadomość ta, wieczorem nadeszła do dworu, a przed północą Maciek sam, Jaśko i kilkudziesięciu ich ludzi ruszyli gospodę otoczyć.

Borkowicz ledwie z niecierpliwości konia na przedsieni doczekał, tak mu pilno było… Rwał się i klął, miecza targając i wołając:

– Żeby mi nie uszedł rusin, bo wam łby porozkwaszam…

Gospoda na gościńcu pod lasem stała w miejscu kędy przejazd był znaczny do Poznania. Krzyżowało się tu dwie drogi wielkie. Ludzi w niej zawsze, szczególniej pod noc, gromady były, ale tych przejezdnych wcale się nie obawiali Borkowicze…

Ogień już zgaszony był w izbie i wszystko w niej spać się zdawało, gdy ostawiwszy ludźmi swymi szopy, Borkowicz kazał się do wrót głównych dobijać.

Wozów stało w gospodzie i pod nią dosyć, a że rozboje i napaści, szczególniej na kupców, pod te czasy częste bywały – zerwali się wszyscy podróżni, sposobiąc do obrony.

Borkowicz przygotowane pochodnie smolne zażedz kazał ludziom, nikogo nie wypuszczać, i gospodę a szopy trząść pilno.

Pierwszy, który wpadł w ręce Borkowicza gawiedzi był kupiec, rodem niemiec, zwany też Niemczyn, który miał swoją ławę w Krakowie na Sukiennicach, a po kraju rozwoził towary różne.

Obyczaj ten mieli Maćka słudzy, i on sam, że dobrego obłowu z rąk nie puszczali nigdy. Niemczyn ukazywał list pod pieczęcią, że mu jeździć i kupczyć wolno było, ale ten zdarto i nogami zdeptano, wozy rozdrapano we mgnieniu oka i ledwie on sam z życiem się wyprosił, pozostawszy przy jednem biczysku, bo i konie dobre a zażywne pochwycono mu..

Inni podróżni, którzy Borkowicza znali z rozgłosu, wykupywali się…

Panoszy nie znaleziono, chociaż gospodę całą strzęśli wprawni do tego ciury Borkowicza, niebardzo zważając, iż ją zapalonemi łuczywami i pochodniami w perzynę obrócić mogli.

Już odciągać mieli, gdy jeden z Borkowicza zbójów na wyżki wlazł i tam się oko w oko z Panoszą spotkał, który go mieczem tak ciął, iż padł trupem. Padając, krzyknął, rzucili się inni i Rusina chwyciwszy, choć ich szpetnie porąbał, ściągnęli z wyżek, a tu jedno Zdrowaś nie trwało, gdy dwaj Borkowicze śmierć mu sami zadali.

Panosza słowa z ust nie puściwszy, bronił się jak lew, ranił Jaśka, dwa razy we zbroję uderzył Maćka, lecz naostatek w szyję śmiertelnie ugodzony – poległ.

Trupa obejrzano przy pochodniach odzierając go do naga, i wątpliwości nie ulegało, iż ten był, którego szukali.

Borkowicz uradował się niezmiernie, z gospody ludziom co było napitku wytoczyć kazał, a sam z bratem do Czacza powrócił.

Znalezienie ukrytego tu Panoszy za dowód służyło niezbity, iż wojewoda istotnie coś zamierzał, a przestroga zdradą i podstępem nie była.

Gdy nadedniem do dworu zjechali, wołając o dobrze zasłużone jadło i napój, bo Maciek żarłoczny był i pił wiele, pierwsze słowo, które mu się za stołem wyrwało, było:

– Niechże pan wojewoda na siebie baczy a z nory nie wyłazi, bo nim on mnie będzie w dybach miał – trupem go położę – na postrach drugim. Tak mi, panie Boże dopomóż!!.

Nie wahał się pana Boga wzywać na pomoc, bo choć krew przelewał i ludzkiem życiem szafował – po swojemu jednak modlił się i na kościoły dawał za grzechy…

– Ja z tego tajemnicy czynić nie myślę – dodał – owszem, głosić będę i wołać choćby z dachu, że wojewoda mi nie ujdzie! Chciał on mnie do więzienia dać – ja go do takiego zamknę, z którego nie wynijdzie aż na sąd ostateczny…

Kto mi wojnę wypowiada, choćby mi nie wujem a ojcem rodzonym był – temu gębę na wieki stulę.

Mówiąc to, walił w stół pięścią Maciek aż się na nim naczynie wszystkie trzęsło i brzęczało, a potem zamilkł i pił.

Brat ani syn nie bronili Beńka, wiedzieli, że z nim rozprawiać, odwodzić go, chcieć upamiętać – daremnem było.

W Poznaniu tymczasem wojewoda, zaufany w Panoszy rozum i zręczność, czekał niecierpliwie na powrót jego.

Przeciągał się on; Beńko codzień rano zapytywał, czy nie wrócił, a wieści o nim żadnej nie miał, aż nagle ktoś przyniósł gadkę o najeździe na gospodę, o ograbieniu Niemczyna, który pieszo się przywlókł do Poznania, i o – prawdopodobnem zabójstwie Panoszy.

Beńko wierzyć temu nie chciał.

Posłał Wrocisza, drugiego swego ulubieńca, na miejsce.

Ten, przybywszy do gospody, naprzód usłyszał o napadzie – potem o zabiciu człeka, którego już pochowano w mogile pod lasem, gałęźmi narzuconej. Nie było innego sposobu przekonania się, czyli w istocie Panosza zabity był, jak mogiłę rozkopać. Choćby ciało porąbane było i zepsute, Wrocisz mógł poznać zamordowanego po tem, że kąpiąc się z nim, u lewej nogi widział sześć palców…

Jakoż w mogile gdy posieczonego do niepoznania odkryto, Wrocisz nogę lewą znalazł nietkniętą. Nie ulegało wątpliwości, iż on był, a nie kto inny.

Ze smutną tą wiadomością powrócił do wojewody, któremu, znając jego przywiązanie do Panoszy, ostrożnie i nierychło opowiedziano o wszystkiem.

Stary Beńko począł od tego, że się po wiernym słudze rozpłakał, ale natychmiast ochłonąwszy z żalu, poprzysiągł, że go pomści.

Z wielką gorącością zaczęto się z rozkazu jego sposobić do obławy na Borkowicza. Wojewoda, którego noga się zabliźniła, nikomu dowództwa jej powierzyć niechciał, ale sam z ludźmi postanowił jechać. A że tajemnicy nie czynił z tego przed żoną, przestraszona o męża Marussa na klęczkach go prosić zaczęła, aby się wstrzymał od tego kroku, w jego wieku już niebezpiecznego.

Wojewoda mówić sobie o tem nie dawał, troskliwość żony o siebie przypisując przywiązaniu jej do siostrzeńca.

Tem usta jej zamykał.

Zaczęto się wybierać skwapliwie bardzo, lecz – choć Beńko się spieszył, po staremu naglił, gderał, a z dnia na dzień odkładał; – jużby może, tak przeciągając, ochłonął z gniewu i żalu, gdyby usłużny ziemianin Zglicz, do Nałęczów się liczący, nie przybył doń z ostrzeżeniem, iż Borkowicz na życie się jego zaprzysiągł.

Zglicz ten w obu obozach bywał, pił z jednemi i drugiemi, jadał u Borkowicza, ale więcej się na stronę Beńka przechylał. Napadały go różne usposobienia to dla jednego, to dla drugiego, wahał się – przecież wojewody mu więcej żal było.

Beńko, posłyszawszy to, odmłodniał z gniewu… Wysłał zaraz dowiedzieć się, gdzie się Maciek znajdował, i postanowił wprost nań na Koźmin ciągnąć.

Żadna siła ludzka od tego odwieść go już nie mogła.

Strwożona przedtem o siostrzana, biedna wojewodzina lękać się teraz musiała zarówno o obu, może nawet więcej o męża, który ani siłą, ani przebiegłością nie mógł się równać z Borkowiczem… Straciła głowę, płakała, modliła się, naostatek niebezpiecznie zachorowała…

Beńko, który do towarzyszki życia długiego był przywiązany, musiał wyprawę na siostrzana odłożyć, gdy Marussa wkrótce nie lekarza ale księdza wezwała do siebie, zgon swój przeczuwając.

Na łożu śmiertelnem ostatkiem głosu zaklinała jeszcze męża, ażeby dla pokrewieństwa, do sprawy z siostrzanem się nie mięszał i zdał ją na Wierzbiętę.

Stary mruczał, uspokajając ją, coś niewyraźnego, nic jednak nie przyrzekł, i co raz postanowił, to dotrzymać miał za obowiązek.

Другие книги автора