Бесплатно

Król chłopów

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Nie porzuci mnie – odparła Esthera. Tamte, które brał i ciskał, nie kochały go, jak ja… on czuje, że ma całe serce moje… Tamte miłowały go dla królestwa jego, dla skarbów, dla wielkości – ja kocham człowieka, nie króla – ale król i pan mój dla rodu mojego pozyskany zostanie…

Lewko słuchał – skłonił głowę, czuł, że kobieta, którą miał przed sobą, nie samą pięknością musiała wziąć serce pana, ale i rozumem tym, który z każdego jej słowa wytryskał…

Cóż więcej mówić miał? naciągnął płaszcz na ramiona i chciał odchodzić, wstrzymała go Esthera.

– Lewi, rzekła – dobijali się nasi do drzwi moich, zamykałam je przed wszystkimi – tobiem je otworzyła tylko. Jesteś człowiekiem rozumnym. Mów im za mną, aby nie przeklinali mnie i nie odpychali, mów, aby napróżno nie starali się mnie oderwać od niego…

Nie zmuszajcie mnie zerwać tego, co wiąże z wami – nie każcie mi iść precz od siebie.

Ze spuszczoną głową stał Lewko, skinął tylko, jakby mu słowo rzec było trudno. Wyszedł milczący… W progu wahał się chwilę, dokąd pójdzie – do swoich, czy do Wierzynka. Skierował się naprzód do tego, który był Rabbim w Krakowie…

Wierzynek już czynnie zajęty codziennemi swemi sprawami handlu i miasta, czekał nań do wieczora. Gdy Lewko nadszedł, nie potrzebował pytać, twarz żyda zmieniona, sfałdowana, ściągnięta – mówiła o tem, że wieść musiała być prawdziwa. Nie pytając go, czekał.

Lewkowi trudno było wyrzec słowo to, którego jeszcze się sromał. Siedzieli długo, urywanemi wyrazy o rzeczach obcych rozmawiając – jeden czekał, aby go pytano, drugi spodziewał się wiadomości, badać nie śmiejąc.

Patrzyli sobie w oczy… Lewko wyciągnął rękę i z góry spuścił ją na dłoń drugą… Westchnął.

– Prawda więc? szepnął Wierzynek.

Żyd głową tylko potwierdził.

– Jeżeli tak jest – dodał gospodarz domu – strzeżcież się króla narazić sobie próżnym już oporem. Nie czyńcie nic – nie sarkajcie… zyszczecie łaskę jego…

– Nie zmuszajcie mnie tylko ani dziś, ani jutro iść przed oblicze jego – odezwał się Lewko – wyczytałby mi w oczach ranę, którą w sercu uczynił. Możemyż my mu się przeciwić? Możemyż sarkać? My? Rąbek jego szaty za uczyniony srom powinniśmy całować!

Uśmiechnął się Lewko…

– Stało się.

Nazajutrz zjawił się ks. Suchywilk, który miał czas przekonać się z tego, co słyszał na królewskim dworze, iż pogłoska nie była fałszywą. Smutny przychodził tu po jej potwierdzenie.

Wierzynek był już przysposobionym.

– Prawdą więc jest, co powiadają? zapytał ks. Jan.

– Gdyby nią było – odparł, nam wiernym sługom pańskim nie godzi się wiedzieć o tem, co on sam zataił przed nami. Dopóki król nie powie mi: – wypłać Estherze z żup ratę, dopóki nie przyzna ją za swoją, ja oczy zamykam.

– Ale ja ich na to zawartych trzymać nie mogę! odparł ks. Suchywilk… Zarzucają mi ludzie, żem mu w wielu sprawach pobłażał… cóż powiedzą, jeżeli teraz zmilczę?

– Powiecie, że wy badać króla w prawie się nie czujecie, rzekł Wierzynek.

– Nie! – zawołał Suchywilk, będzie co chce, zagniewa się na mnie, a co mam w sercu wyleję z niego!

– I nie pomoże to nic – rozśmiał się Rajca krakowski, prędzej go upornym uczyni. Najgorszem jest brać za wielkie, co małem w istocie…

– Małem to zwiecie? wykrzyknął z oburzeniem Suchywilk. Któż wie, jaki wpływ ta niewiasta wywierać może na niego. Ludzie nad płeć rozumną ją głoszą.

– Złą ją nikt nie powiada? szepnął Wierzynek.

– Bronicie go? zapytał ksiądz.

– Sądzić nie będę – zakończył Rajca.

Nie mówili więcej. Wierzynek jak najuprzejmiejszem przyjęciem starał się nachmurzonego rozbroić Prałata – lecz Suchywilk pożegnał go z widocznem strapieniem i frasunkiem.

Wieczorem król zasiadł do stołu w najpoufalszych swych kole. Miejsce obok siebie wskazał ks. Janowi, miał tuż Wacława z Tęczyna, miał młodego pana z Melsztyna i grono przyjaciół codzienne.

Rzadko go widywano tak rozjaśnionym i wesołym, tak zachęcającym drugich, aby z nim dzielili radość, którą twarz jego promieniała. Uderzył go wyraz Suchywilka rysów, nad miarę w tej godzinie surowych i zasępionych. Po kilkakroć zwracał się ku niemu.

Wieczerza się przeciągała. Gdy Kaźmirz wstał i dwór jego przyboczny do sypialni go przeprowadzał – Suchywilk poszedł za nim.

Było to znakiem dla drugich, aby się oddalili od progu.

– Godzina może stosowną nie jest – odezwał się Suchywilk, wchodząc za królem, lecz moje przywiązanie do miłości waszej milczeć mi dłużej nie pozwala.

Kaźmirz odwrócił się doń, oczekiwał dalszego ciągu.

– Nie zarzucicie mi, abym się mięszał do spraw, do których miłość wasza mnie nie powołuje… ale dziś.

– Mówcie proszę – przerwał król.

– Uwłaczające waszej miłości pogłoski rozsiewają – począł ksiądz, a zdają się one mieć pewną podstawę. Miłościwy królu – byćże to może? Ta Esthera?

– Cóż Esthera? podchwycił król. Czy mieszka na zamku? czy ja ją królową chcę uczynić? czy mi człowiekiem być nie wolno…

– Nieprzyjaciele twoi – miłościwy panie.

Król się rozśmiał.

– Sądzę, rzekł żywo, iż większej łaski nad tę, uczynić im nie mogłem, dając taki oręż na siebie!!

Poruszył ramionami.

– Pochodzenie jej – przerwał Suchywilk.

– Nie przeszkodziło – podchwycił król – być najpiękniejszą w świecie niewiastą. Słaby jestem i nie taję grzechu mojego…

Ludzie mogą kamieniem rzucać na mnie, nawykłem do pocisków…

Ks. Suchywilk stał, nic nie mówiąc, i błagając go oczyma. Król zbliżył się i uścisnął go.

– Ojcze, rzekł – zostawcie to spowiednikowi mojemu, proszę…

Z westchnieniem, nie mówiąc już więcej, ks. Suchywilk pokój królewski opuścił.

Kaźmirz powołał Kochana, kazał podać płaszcz, iść za sobą, i nie mówiąc, dokąd się wybrał, zamek opuścił.

Godzina była późna – pomimo to przez zasunięte okiennice w domu Esthery światło widać było. Piękna gospodyni, strojna z całym przepychem, który lubiła, a było jej z nim do twarzy, od dawna oczekiwała na króla. Jak zawsze, napój mu najulubieńszy, przysmaki, o których wiedziała, że mu były najmilsze, woń nawet w komnacie dla niego dobrana, starannie przygotowane były. Esthera z tym instynktem serca, które odgaduje co ukochanemu miłem być może w najmniejszych drobnostkach, chwile, które u niej przepędzał, starała mu się uczynić wytchnieniem rozkosznem. Jej ubiór nawet zastosowywał się do smaku pana, do wyrzeczonego czasem słówka pochwały, lub rady.

Dla Kaźmirza była ona zawsze piękna, lecz rad ją przystrajał jeszcze, lubując się wdziękiem, coraz inaczej mu się przedstawiającym.

Równie jak zastawa stołu, przygotowaną była rozmowa, aby nie nużyła króla, aby dlań była rozrywką i zabawą. Esthera z ksiąg wschodnich, które czytywała rada, czerpała poetyczne legendy i opowiadała je naiwnie. W niektórych z nich tkwiły myśli, może nie bez celu rzucane.

Choć czasem serce jej smutne było i uciśnięte, układała twarz wesołą, zmuszała się dlań do uśmiechu; nie okazywała zachmurzonego czoła, a nadewszystko nie zażądała nigdy dla siebie nic, co było najlepszym sposobem pozyskania wszystkiego, co chciała.

Kaźmirz, jak wielu podobnego charakteru ludzi, zrażał się żebraniną; a milczenie podbudzało w nim chęć odgadnienia życzeń i myśli.

W ten sposób Esthera, która dziękowała pokornie za najmniejszy dar, więcej otrzymała od króla w przeciągu niewielu dni, niż inne latami całemi.

Klejnoty, kosztowne tkaniny, perły, szkarłat, naczynia srebrne, wędrowały potajemnie do jej domu… Esthera przywdziewała dary, ustawiała je, ze czcią je zachowywała, za każdym razem uradowana rzucając się do kolan króla i dziękując mu za nie.

Czarodziejka miała dar przywiązywania do siebie, rozkazywania posłuszeństwem, jednania dowodami miłości, i nigdy król dla żadnej w życiu niewiasty nie czuł tak gwałtownej miłości. Wstydził się jej, wyrzucał ją sobie, lecz zawładywała nim coraz mocniej i nawet Kochan dostrzegł wkrótce, że rachując na nietrwałość tego związku, omylił się pono.

Dnia tego, witając Kaźmirza w progu ze zwykłą czułością i pokorą, Esthera, z za wesołości jaką mu zawsze przynosiła, dała się przebić jakby ukrytemu niepokojowi…

Król postrzegł to, gdy usiadła przy nim i spojrzała nań jakiemiś zamglonemi troską oczyma.

– Cóż ci to dziś jest? – zapytał.

– Jestem tak szczęśliwą, jak zawsze – odpowiedziała żywo, nalewając mu kubek i podając go rączką białą. – Nie troszcz się, panie mój, używaj wczasu, odpoczywaj u mnie, zapomnij trochę o ciężkiej twej koronie. Na to ja jestem sługą twą, aby ci choć godzina w słodkiem upłynęła oderwaniu od pracy.

– Nigdy też w życiu nie miałem chwil tak szczęśliwych, jak spędzone przy tobie – rzekł Kaźmirz, i choć mi je ludzie zazdrośni zatruć pragną…

Król nie dokończył, wziął kubek i podającą w twarz piękną pocałował.

– Aleś ty dziś smutna? – zapytał.

– Ja nie mam żadnej przyczyny się smucić – odparła Esthera – radabym o niczem smutnem nigdy nie mówić panu memu – ale dziś muszę.

To mówiąc, wstała. Kaźmirz patrzał niespokojny na nią, twarz jej stała się poważną, brwi trochę ściągnęły…

– Czyżby ludzie ci śmieli jaką przykrość wyrządzić? – spytał król.

– Mnie? – odparła z uśmiechem – na to bym ja nie poskarżyła się nawet. Przy takiem szczęściu, jakie mnie spotkało, cóż znaczy mały ból, jaki mi ktoś zechce uczynić? niesprawiedliwością byłoby się skarżyć.

– Cóż więc? – natarczywie nalegał Kaźmirz.

Esthera usiadła i powoli, z rozwagą, mówić zaczęła, z każdem licząc się słowem, a oczyma badając, jakie uczyni wrażenie.

– Nasz naród, miłościwy panie mój – rzekła – rozsypany jest wszędzie. W królestwie twojem nie ma mieściny, gdzieby moich biednych braci nie było. Tacy jak my, ażeby się oprzeć i obronić tym, co ich nękają i prześladują – a ścigają ich wszyscy, muszą się trzymać za ręce. My wiemy przez swoich, co się gdzie dzieje, my czasem prędzej i pewniej dostajemy wiadomości od urzędników waszych i was, coście o wszystkiem wiedzieć powinni.

 

Król słuchał z uwagą.

– Panie mój – dodała – zbliżając się ku niemu. Wyście obdarzyli i wynieśli Maćka Borkowicza wysoko. Czy wierzycie mu? czy pewni jesteście, że zdrady przeciwko wam nie ma w sercu?

To pierwsze wmięszanie się Esthery do sprawy publicznej, zmięszało króla i zasępiło go.

– Albożbyście wiedzieli co o nim? – zapytał.

– Nasi… powiadają, że człowiek ten, choć na pozór uległy i posłuszny, przeciwko wam coś knuje – mówiła dalej Estera – wszyscy ziemianie wielkopolscy prawie, zwołani przez niego, związali się z nim przysięgą i pismami pod pieczęcią, że z nim pójdą razem…

– Tak – odparł król – i ja wiem o tem, ale ten związek przeciwko mnie wymierzony nie jest, stoi w piśmie, które ułożyli, iż wierni mi pozostaną.

Estera uśmiechnęła się.

– A potrzebażby pisać było o tem, gdyby inną myśl nie chcieli zakryć tym fałszem? – odezwała się, patrząc na króla. – Ludzie, co uszy mają dobre, mówią, iż właśnie ten związek kryje najniebezpieczniejszą zdradę. Ja jestem głupią niewiastą tylko, ja nie rozumiem tego, ale są u nas ludzie rozumni i przebiegli, a ci powiadają… iż Maciek Borkowicz jest zdrajcą przeciwko tobie, tem niebezpieczniejszym, że się płaszczy i okrywa…

Kaźmirz zamyślił się chwilę. Esthera mówiła ciągle powoli.

– Ja nie swoje mówię słowa, ale mądrych ludzi radę powtarzam wam, strzeżcie się tego człowieka. Wy żądacie ze wszystkich tych ziem jedno uczynić państwo. Maciek chce wam Wielkopolskę oderwać i tak na niej panować, hołdownikiem tylko, jak Ziemowit na Mazowszu.

Widząc zdziwienie na twarzy słuchającego, Estera wzięła rękę jego i do ust ją poniosła.

– Panie mój – rzekła – ja tym sprawom obca… mój rozum takich tajemnic nie sięga, lecz mądrych ludzi siła w naszym narodzie, co widzą bystro… kryją się oni i milczą, bo dla nich i rozum niebezpieczny. Mądrzy mówią przez usta moje do ciebie. Strzeż się królu Maćka Borkowicza…

W milczeniu Kaźmirz wysłuchał cierpliwie Esthery – podumał, uśmiechnął się smutnie i począł.

– Rada dobra być może… zawsze ostrożnym powinien być, kto ma panowanie i straż nad krajem… Rada dobra, ale Esthero moja, byłbym ją chętniej z innych ust posłyszał, twoje stworzone są na to, aby słodkiemi upajały słowami…

– Tak panie – szepnęła Esthera – a! tak, ja to czuję sama, ale drży serce moje, gdy panu umiłowanemu grozić może niebezpieczeństwo… Mogęż ja milczeć?

I ja, i moi bracia w Izraelu, którym dawałeś i dajesz opiekę w państwie twem, kochają cię – oni mówią ustami memi…

– Maciek Borkowicz! – zawołał król. – Tak, możny jest przez siebie i przezemnie, mocen jest, bom ja mu dał siłę tam, gdzie jej dla utrzymania ładu było potrzeba, lecz jakem go podniósł, tak zgnieść potrafię. Tak – dodał król spokojnie – ale na to potrzeba więcej, niż podejrzenia, więcej niż słów luźnych… czekać muszę…

– A patrzeć pilno! – przerwała Esthera…

Przestroga nie pozostała bez skutku. Mniej wesół powrócił Kaźmirz dnia tego na zamek, lecz nazajutrz posłał Dobka do Wierzbięty do Poznania, aby doń przybył, nie głosząc dokąd jedzie, ani że go powołano.

—–

Zjechał był pod ten czas wielce miły królowi i oddany mu całkowicie Bogorja, Arcybiskup Gnieźnieński, do Krakowa. Ludzie, co wszystko wiedzieć chcieli, powiadali po cichu, że go ks. Suchywilk, siostrzeniec jego, potajemnem sprowadził wezwaniem.

Dla króla gość to był wielki i zawsze pożądany. Nigdy jeszcze żadną chmurką najlżejszego nieporozumienia nie zamgliły się stosunki ich z sobą. Bogorja powolnym był, król wdzięcznym, i ów niegdyś tak srogi i energiczny pasterz, gdy o ukochanego króla chodziło, był mu prawdziwym ojcem, bo z rodzicielską łagodnością w najcięższych sprawach tak doń przemawiać umiał, iż się one zawsze zgodą i wzajemnemi ustępstwami kończyły.

Bogorja, przybywszy tu, naprzód się udał na zamek do króla, oświadczył, iż go sprowadziły kościelne trudności i z Biskupem krakowskim układy o dobra i dziesięciny do obu należące dyecezyj, a w granicach im niepodległych położone. Chociaż król się spodziewał a lękał, aby mu pasterz nie wypominał Esthery – w kilku poufnych z nim rozmowach Bogorja najmniejszem słowem nie dał mu uczuć, by wiedział o niej. Tym wdzięczniejszym był mu król za to.

Arcybiskup już przez siostrzeńca swojego ks. Jana był o tem zawiadomiony, a istotnym powodem przybycia jego do Krakowa była właśnie narada, jak króla oderwać od stosunku z żydówką, na który duchowieństwo ze zgrozą patrzało.

– Dziesięć miłośnic bym mu przebaczył – wołał oburzony Bodzanta – ale takiego zgorszenia ścierpieć nie mogę. Synody nasze sług chrześcian żydom zabraniają, a oto król nasz sam poszedł do żydów na służbę! Co za dziw będzie, gdy niewiernym nada nowe prawa, im co je już od Bolesława Kaliskiego wymodlili, dalej my ich nie oni nas się obawiać będą!!

Bez wiedzy króla, pod różnemi pozorami zwołano przedniejszych panów, a ziemian ze stron różnych. Zbyszek, proboszcz krakowski, Spytek, kasztelan, Jan Nałęcz podkanclerzy krakowski, jeden z Ligęzów, Piotr Odrowąż Szydłowiecki, Przedysław z Gołuchowa, poznańczyk, wieczorem na trzeci dzień po przybyciu arcybiskupa zgromadzeni byli u niego. Ks. Suchywilk wuja zastępował, pełniąc gospodarza obowiązki.

Wszyscy oni z życzliwości dla króla znani byli, jeden Bodzanta od sprawy Baryczki, choć dziś już przejednany, z królem był zawsze chłodno i niezbyt dlań chętny.

Wnosić wszystkim wiadomej sprawy nie było potrzeba, Arcybiskup zagaił westchnieniem. Podniósł do góry dłonie.

– Bóg nas pokarał tem – rzekł. Krewki jest pan nasz, jak wszyscy byli Piastowie, wiele mu przebaczyć trzeba…

Powstał natychmiast, gwałtownie przerywając Bodzanta.

– Dosyćeśmy folgowali – rzekł… Padł ofiarą mój zacny a nieustraszony ks. Marcin! Zamiast poprawy, widzicie, co przyszło… Wziął bezwstydnie miłośnicę z plugawego plemienia, którego dotknięcie kala… W cóż się obróci cześć korony tej naszej?…

Klątwą mu zagrozić – dodał żywo – klątwą. Tak, surowości potrzeba… pobłażaniem przywiedliśmy go do tego.

Suchywilk powstał.

– Niech mi wolno będzie się odezwać – rzekł – znam króla nie od dziś dnia, charakter jego, cnoty i wady. Jak w tej nieszczęsnej historyi ś. p. Baryczki, tak teraz klątwami i groźbami na królu nic nie wymożemy… nic. Pobudzim go do oporu.

– Więc cóż? wybuchnął Bodzanta – ręce założywszy oślepnąć, milczeć, cierpieć?

Śmiechem szyderskim dokończył, oglądając się dokoła.

Bogorja, słuchający cierpliwie począł zwolna.

– Inny środek widzi mi się tu właściwym. Król boleje od dawna, że potomka męzkiego nie zostawi po sobie. Nie stary jest, żony nie ma. Żonę mu dać potrzeba młodą, piękną, do którejby się mógł przywiązać – porzuci owe kochanie…

Spytek, Kasztelan krakowski, Ligęza i Przedysław z Gołuchowa, odezwali się wszyscy, jako do stronnictwa węgierskiego nie należący, z pochwałą i w myśl Arcybiskupa.

– Nie inaczej uczynić trzeba, tylko wedle myśli ojca naszego, odezwał się, występując nieco Spytek, który tu ze świeckich najstarszy był dostojeństwem. Inaczej się nie poskromi krew gorąca…

Bodzanta, przy Arcybiskupie siedzący, poruszył się, słysząc to, i wnet począł…

– Gdybyśmy to chcieli przyprowadzić do skutku – nie zdołamy. Szanuję pomazańca bożego, lecz powiedzieć muszę co prawda, że osławionym jest… Żaden ojciec córki mu nie da, aby jej los Adelaidy nie spotkał, która przed Rokiczaną ustępować musiała… Żadna księżniczka zań nie pójdzie, a na królowę nie tylko młodości i piękności, ale i krwi potrzeba, żeby nam wstydu nie uczyniła.

– Przeczę – odezwał się Bogorja – i zaręczam, że księżniczkę znajdziemy. Za Kaźmirza stało się to królestwo czem od wieków nie było, państwem wielkiem i mocnem. Koronę jego na skroń włożyć, warto coś ważyć za to.

– Księżniczkę znajdziemy – dodał Spytek… byle on na to nowe zgodził się ożenienie.

– A ono mu na co? odparł Bodzanta. Nadziei potomka pozbył dawno. Bóg sprawiedliwy karze go za śmierć mojego świątobliwego Baryczki. Wie sam, że z nałożnic synów mieć będzie, ale z żony mu nie da ich Bóg…

– Miłosiernym jest Bóg – przerwał poważnie Arcybiskup… Ja lepiej tuszę… Modlić się o to będziemy wszyscy i wy – bracie mój – rzekł, zwracając się do Bodzanty, który brwi ściągał i szeptał.

– Niech na to zasłuży… z żydówką żyjąc, exkomunice podlega.

Zmilczeli wszyscy.

– Ja sądzę – odezwał się Spytek, iż gdybyśmy króla prosili o to wszyscy, na nowe śluby się zgodzi…

– Wprzódy mu księżniczki poszukajcie, któraby pójść zań chciała… wtrącił Bodzanta z niechęcią. Na świecie takiej nie znajdziecie.

– Mnie się widzi – odparł Arcybiskup, iż nam jej szukać i narzucać mu ją – nie naszą rzeczą. Prośmy go, ażeby się żenił, a wedle serca żony szukał…

– Kiedy serce wzięła żydówka! rozśmiał się Bodzanta.

– Sądzę, że nie serce, ale namiętność i chuć cielesna go w te więzy okowała – przerwał Suchywilk…

– Powiadają, że nie głupia jest – żartobliwie a złośliwie mówił Bodzanta. Gdy przy piękności rozum się znajdzie, trudna sprawa…

Znowu chwila milczenia naradę przerwała. Bogorja wcale nie zafrasowany słuchał i do swojego powrócił.

– Chodźmy doń wszyscy – rzekł – nie ażeby go karcić i grozić, lecz by go prosić… Chcemy mieć króla z krwi naszych Piastów, niech się żeni… nakażemy modły, Bóg dla nas czynił już cuda…

– Lecz nie dla tych, co prawami jego pomiatali – dodał Bodzanta. Mili moi panowie (zwrócił mowę do Spytka i świeckich) – czyńcie jak się wam podoba. Idźcie prosić – ja nie pójdę… Modlić się o nawrócenie mogę, dopóki w grzechu jest, odwracam od niego twarz moją tak, jak Bóg i święci patronowie królestwa tego oblicze swe zasłaniają. Karze nas Bóg a chłoszcze od śmierci Baryczki nieustannie, morem, głodem i powodziami daje znaki, a zatwardziałości w grzechu nie przełamał – cóż my na to możemy? Chyba jak Bóg i w imię Jego, chłostać też i surowością gnać do pokuty…

– Spróbujcież chociaż wprzódy łagodniejszego środka – odezwał się Suchywilk… Gdy wyczerpie się pobłażanie.

– Dawno się ono wyczerpać było powinno – rzekł Bodzanta.

Bogorja, jakby nie słyszał co mówiono, począł w myśl swoją:

– Pójdziemy do króla…

Wtem Suchywilk, dając znak wujowi – podniósł głos.

– Ażeby krok ten był skutecznym – rzekł – należy i to rozważyć, czy mamy wszyscy razem do niego iść, czy pojedynczo o to nalegać przy każdej zręczności?

Wszelkiego nacisku król nie znosi – owszem, skutek on przeciwny na nim wywiera. Każdy z nas, powodowany miłością dla krwi tej, dla króla naszego, może i powinien błagać go o to. Gdy się zejdą te pojedyncze głosy, skutek przyniosą.

Bodzanta ramionami poruszył.

– Miłościwi moi – rzekł szydersko, za to wam ręczyć mogę, iż czy pójdziecie gromadą, czy pojedynczo – on jutro wiedzieć będzie, iż z narady to wspólnej wypadło!!

Ks. Suchywilk wziął te słowa jako wymierzone do siebie, zarumienił się i rzekł:

– Ani ja, ani ks. Zbyszek, ani kasztelan nasz, pan krakowski, z tem do niego nie pójdziemy, a pasterz nasz (wskazał na Bodzantę) nie pośle pewnie na zamek zawiadomienia.

Bodzanta się rozśmiał.

– Nie wiem kto doniesie i kto donosi, lecz wiem to, że król zawiadomiony zawsze i o tem co powinien i czego wiedzieć nie powinien.

– A o czemże król w królestwie swem zawiadomionym być nie powinien? odparł ks. Suchywilk.

Biskup groźnem zmierzył go wejrzeniem.

– Zgubną naukę szerzycie! – zawołał – chcielibyście wy, ażeby król w państwie sam był panem tylko, a my, duchowni, jego służebnikami… O tem, co my czynimy i przedsiębierzemy, wiedzieć mu nie trzeba, ani się mięszać do tego…

Bogorja milczący, który wielki swój pierścień na palcu obracał i wpatrywał się weń zadumamy – wtrącił.

– Król duchowną i kościoła władzę szanuje.

– A Baryczkę utopić kazał! rzekł Bodzanta.

– Nie godzi się tego kłaść na karb jego…

– Jakże, nie – gdy zabójców osłaniał, wołał nieprzebłagany Bodzanta.

– Sprawa ta nieszczęśliwa przecież skończona – rzekł Suchywilk.

– Ale nie zapomniana – odparł żywo Bodzanta, i póki narodu, póty pamięci o niej. Plama z krwi się nie zmywa…

– Chrystus nam przebaczać każe – rzekł Arcybiskup.

Bodzanta nadąsany zamilkł. Po małej chwili uczynił ruch jakby wychodzić chciał, lecz Arcybiskup go powstrzymał.

– Waszego zgodzenia się potrzebujemy, ojcze – rzekł – skłońcie się do myśli naszej!

– Wyście tu u nas głową, odparł Bodzanta dumnie, chociaż ja w mej dyecezji pasterzem… Postanowicie, nie sprzeciwię się, lecz przekonanym nie mogę być, bom innej myśli…

To mówiąc, począł żegnać Bogorję, który go pod rękę ująwszy, do drzwi ze czcią odprowadził.

Wszyscy inni pozostali, czas jakiś nie odzywając się. Odejście Bodzanty, jakby brzemię zdjęło im z serca…

 

Głos zabrał Suchywilk.

– Ksiądz Pasterz nasz, – chociaż inaczej się zapatruje na położenie, jestem pewny, gdy da Bóg, dokona się to, cośmy tu postanowili – nie sprzeciwi się i sam się z nami połączy. Ma żal jeszcze do pana naszego, ale… ustąpi on.

– I ja tak tuszę, potwierdził Arcybiskup, który chętnie szedł za zdaniem siostrzana swego.

Spytek, Ligęza, Odrowąż i Przedysław z Gołuchowa nie mieli nic do dodania – zgadzali się na małżeństwo i na środki dla przyśpieszenia go. A że Suchywilk, najlepiej znający króla, radził pojedyńczo występować – i tę myśl trafną, a zastosowaną do charakteru króla, przyjęto.

Bogorja miał najpierwszy wystąpić, a że długo w Krakowie bawić nie mógł, zaraz nazajutrz na zamek z tem jechał.

Budowano tam właśnie i nowe wznoszono mury, król tak się zajmował robotami około zamku, iż sam codzień przypatrywać się im, rozpytywać o nie chodził.

Zamek już za ojca dźwignięty i nieco rozszerzony, chciał Kaźmirz uczynić jeśli nie takim, jakiby przystał wielkiemu państwu jego, to przynajmniej odpowiedniejszym swym upodobaniom.

Brakło i dogodniejszego mieszkania dla niego samego, i obszerniejszych izb dla przyjęcia dostojnych gości. Kaźmirz marzył o takim pałacu, jaki widywał w Pradze, na Wyszehradzie węgierskim i w Budzie; o jakich mu Wacław z Tęczyna opowiadał w innych europejskich stolicach. Lecz zbywało na kamieniarzach, budowniczych, rzeźbiarzach, i wszystkich tych rękodzielników sprowadzać było potrzeba. Przychodnie ci, mając dosyć zajęcia i w Krakowie, i po innych miastach, w większej części osiedlali się w kraju, a przy nich młodzież tutejsza uczyła się kunsztu i – król miał tę pociechę, że już nie sami cudzoziemcy przy zamku zajęci byli.

Tak samo jak z kmieciami w podróżach swych i wycieczkach, Kaźmirz chętnie rozmawiał z rękodzielnikami. Oskarżano go z tego powodu, że cudzoziemców, niemców zwłaszcza, zanadto lubił, zbyt wielu ich ściągał – lecz, nie z miłości dla nich czynił to, ale przez miłość dla kraju, do którego oni przynosili z sobą, naukę tego, na czem mu dotąd zbywało.

Gdy Bogorja zajechał przed zamek, Dobek Bończa oznajmił mu, że król opatruje mury, które wznoszono, i ofiarował się pójść mu opowiedzieć o gościu.

Lecz, nim Arcybiskup wysiadł, a Dobek ruszył, król stał już w przedsieni, uprzejmie witając ulubionego pasterza. Tem może serdeczniej zbliżał się teraz ku niemu, że on jeden, choćby był mógł mu wymówki czynić za Estherę, – nie powiedział ani słowa. Wdzięczen mu był za to. Z wypogodzoną twarzą weszli oba do zamku…

– Dzięki Bogu – odezwał się Arcybiskup – gniazdo to nasze stare… coraz wspanialej się uściela… Daj Bóg, aby urosło i ozłociło się… na pociechę naszą… ale samemu na nim siedzieć królowi nie przystało…

– Nie winienem ja osamotnieniu mojemu – westchnął Kaźmirz – znacie żywot cały… smutki jego i zawody… Dziś, zapóźno!!

– Za późno? – spytał Bogorja, siadając. – Jesteś miłość wasza w sile wieku!

– Przepowiedziano mi, że zejdę bez potomka! – dodał król smutnie.

– Niedorzeczne proroctwa! podchwycił Arcybiskup – któż siedział w Pańskiej radzie i zna wyroki Boże?

Król spuścił głowę zadumany.

– My wszyscy, którzy naszych królów krew nauczyliśmy się miłować – mówił Bogorja – modlimy się i pragniemy, aby te omina fałszem się stały. We wdowim stanie wam pozostać, potomka nie mając… nie godzi się. Jest to dobrowolnem wyrzeczeniem się wszelkiej nadziei!

Są w królestwie naszem tacy, którzyby Ludwika, siostrzana waszego, radzi widzieli na Piastów tronie… Wszakże i w nim kropla tej drogiej krwi płynie – lecz – my, my nie wyrzekliśmy się tej słodszej nadziei, że synowi waszemu zostawicie należną mu koronę.

Mówiąc to Bogorja patrzał na króla, który siedział z oczami spuszczonemi, zachmurzony, milczący, jakby rozmowa ta struny smutnie w duszy jego brzmiące poruszyła. Kilkakroć Arcybiskup zatrzymywał się i czekał odpowiedzi, która nie przychodziła.

Kaźmirz zrozumiał dobrze, dla czego do małżeństwa zachęcał go Arcybiskup. Było to niewyraźne napomknienie, iż rodzaj życia, który prowadził, w oczach jego niewłaściwym się zdał dla króla.

Jakkolwiek lekkie, dotknięcie tego stosunku, który jeszcze pochłaniał całego Kaźmirza, – ubodło go przykro. Sromał się…

– Po próbach, jakie przeszedłem – rzekł nareszcie król – nową czynić trudno mi, ojcze kochany.

– Lecz dla przyszłości królestwa tego powinniście się poświęcić – odparł Bogorja.

Po długiem milczeniu Kaźmirz odezwał się obojętnie.

– Niełatwo mi o żonę, jakiejbym pragnął, a pierwszej lepszej wziąć nie mogę. Śluby są wiekuiste i omyłkę całem życiem płacićby przyszło.

– Lecz Bóg łaskaw i omyłki nie będzie! – zawołał Arcybiskup. – Szukajcie a znajdziecie! powiada pismo…

Rozmowa ciągnęła się jeszcze, gdy nadszedł kasztelan Spytek, na zamku gość codzienny. Arcybiskup umyślnie się do niego zwrócił.

– Jestem pewien, że i wy mi zawtórujecie – rzekł, zwracając się do niego. – Namawiam króla do ożenienia…

– A! i mybyśmy wszyscy, choćby na klęczkach o nie prosić gotowi! – rzekł Spytek, zniżając głowę przed królem. – Wasza pasterska mość wyrwaliście z serc naszych życzenie, któregośmy objawić nie śmieli, choć je oddawna nosimy…

Całe królestwo ono czeka na to…

– Wszak wiecie najlepiej – odparł król, tem naleganiem zakłopotany, – żeśmy na wszelki wypadek nie zostawili korony bezpańską. Przeznaczoną jest Ludwikowi…

– I ten miłym nam będzie, jeśli, uchowaj Boże, spadnie ona na niego – rzekł Spytek – lecz inna to rzecz swój pan, z nami wychowany, u nas zrosły, a obcy, choćby najlepszy! Obyczaj cudzy, prawo inne mimowoli z sobą przyniesie…

Z udaną wesołością, jakby chciał tok rozmowy odmienić – król przerwał.

– Jam nie skory do nowego wyboru, a i księżniczka żadna nie będzie pochopną iść za wdowca… Stary jestem…

Bogorja się uśmiechnął.

– Byle ochota do ożenienia była… swatać wszyscy będziemy…

– Tak – zakończył król – w moim wieku już trzeba, aby ktoś żenił, bo sam człowiek nie potrafi…

Arcybiskup przez czas jakiś jeszcze o tym samym mówił przedmiocie, chociaż widział, że królowi nie był miłym…

Spytek mu dopomagał.

Kochan, który o naradzie już wiedział i czekał, jaki skutek uczyni przemówienie Arcybiskupa i kasztelana, dostrzegł tylko tę w królu zmianę, że go wesołość opuściła. Wieczorem poszedł do Esthery.

Dni następnych wszyscy, co się do króla zbliżyć mieli zręczność, popierali Bogorję. Ten i ów nie dosyć zręcznie objawił Kaźmirzowi życzenie powszechne… i chmurę na czoło wywołał… Wreszcie ciągle, zewsząd powtarzające się nalegania, dozwoliły się domyślać, iż one w skutek zmowy jakiejś, i za zgodą powszechną obległy tak króla.

Jednego wieczora zasępiony Kaźmirz spytał Kochana, który zawsze najlepiej był uwiadomiony.

– Zkąd to poszło, że mnie wszyscy tak napastliwie ożenić pragną?

– Nie potrzebuję tego tłumaczyć – odparł Rawa. – W. miłość dobrze rozumiecie znaczenie tych próśb powszechnych… Od żydówki by oderwać radzi.

Król mruknął tylko.

– Takiej, jak ona, królowej mi nie dadzą. Zabiegi próżne, ja się do tej niewiasty codzień przywiązuję więcej.

Ulubieniec ostrożny, zachował milczenie.

Trwał już od kilku miesięcy serdeczny ów związek z Estherą, a szemranie nań coraz wzrastało, gdy zamiast pojedyńczych próśb, ziemianie i rycerstwo krakowskie, przybrawszy sobie z innych ziem ludzi znacznych, przyszli uroczyście na zamek do króla, przynosząc mu żądanie ogólne, aby żony szukał sobie.

Król, zmuszony do odpowiedzi, znużony ciągłemi temi nastawaniami, w chwili podrażnienia odpowiedział posłom publicznie, iż gotów jest uczynić zadość woli ich i całego rycerstwa, byle znalazł po myśli swej księżniczkę…

Było to już niejako zobowiązanie się i obietnica.

Kasztelan Spytek i kilku innych pierwsi wystąpili z tą myślą, by księżniczki szukać w rodzie szlązkich Piastów.

Zaczęto się rozpatrywać w rozrodzonych książęcych dworach, ten i ów napomykali już imiona…

Król z wielką niechęcią, w milczeniu obojętnem słuchał, co mu donoszono, i ramionami ruszając, odpowiadać nawet nie raczył. Widział już, że od tego nowego związku, obronić się nie potrafi. Wieczory, jak zawsze, spędzał u Esthery, a często, nie zważając na oczy i na złośliwe szepty, we dnie stawał przed domem Esthery – zsiadał z konia i dwór na zamek odprawiał.

Другие книги автора