Za darmo

Król chłopów

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

W tem usposobieniu, w jakiem się znajdowała, Jędrzyk zdał się jej jakby zesłanym po to, aby przyniósł dobrą radę.

Kupiec skłonił się, i jak zawsze, od przepraszania rozpoczął.

– Gniewajcie się na mnie, jeśli chcecie – rzekł – alem się tu wparł gwałtem. Posłuchajcie mnie, piękna Krystyno, Bóg świadek, nikt lepiej wam nie życzy.

– Wierzę – odparła wdowa, zbliżając się zwolna ku niemu – wierzę i dam tego dowód… Nie zdradzicie mnie?

– Ja? – odparł Jędrzyk – kładąc rękę na piersi.

– Powiem wam pierwszemu, wam może jednemu, co mnie spotkało. Król polski…

Kupiec rękami strzepnął i przerwał.

– Któż nie wie, że się on w was rozmiłował? Całe miasto o tem trąbi, a ja przychodzę, żebyście im dali odprawę, tym…

Ruszając ramionami, spojrzała na niego groźno Krystyna.

– Król polski żeni się ze mną – odezwała się, patrząc, jakie na nim zrobi wrażenie.

Jędrzyk się szydersko uśmiechnął.

– Zwodzą was niegodziwie! okłamują! – krzyknął. – Jak on się ożenić może? od piętnastu lat ma żonę? Żyje przecież ta Adelaida.

– Słuchaj – przerwała wdowa kwaśno – król, król sam mi to mówił, z jego ust słyszałam; małżeństwo to rozerwane, ona odjeżdża do ojca – a on – żeni się ze mną.

Jędrzyk uszom nie wierzył.

– Tak jest! – potwierdziła Krystyna – tak jest. Biskup się zobowiązał ślub nam dać.

Zamyślony kupiec nie odpowiadał nic. W głowie mu się to nie mogło pomieścić.

– Ja ani praw tych tam dobrze nie znam, ani wiem, co można, a co się nie godzi, i czy królom to wolno, co drugim zakazane… ale to mi się zdaje oszukaństwem, kłamstwem…

Pamiętam, żem słyszał kiedyś o jednym francuzkim królu, co się z jakąś hrabianką Merańską ożenił, żonę pierwszą odprawiwszy. A co potem było? Papież mu ją precz kazał odprawić!

Ruszył ramionami.

Rokiczana się zadumała, splotły się jej ręce, zaczęła przechadzać się po pokoju. Jędrzyk stał i głową pokręcał dziwnie. Patrzał za nią.

– Nie! – odezwała się nagle – nie! słowu królewskiemu wierzyć można. Z oczów mu patrzy szlachetność – ten człowiek kłamać nie może…

Jędrzyk drgnął i podszedł ku niej żywo.

– I wy myślicie, nikomu o tem nie mówiąc, zawierzyć i oddać się?

– Mówić o tem nie mogę nikomu. Wam powiedziałam, boście przyszli w taką godzinę, żem w sobie tej tajemnicy utrzymać nie mogła… a wierzę, iż mnie nie zdradzicie…

Odepchnąć koronę? nie chcieć być królową? – dodała. – Byłabym szaloną, ludzie by mną wzgardzili.

Chodziła po komnacie.

– O Boże! – zawołała jakby sama do siebie. – O Boże! Co pocznę? co odpowiem? Głowa pęka…

Jędrzyk westchnął, litość czuł dla niej.

– Wiecie co? dam wam radę dobrą – odezwał się cicho. – Nikt was lepiej nie oświeci nad naszego poczciwego biskupa Jana z Drażyc. Duchowny jest, tajemnicy nie wyda – a on to lepiej niż wy zrozumie…

Krystyna się namyślała.

– Nie… nie mogę głosić tego! nie mogę za radą biegać! czasu nie mam. Źlem uczyniła, żem wam to powiedziała… ale, stało się… za godzinę muszę rzec – tak, lub nie…

Kupiec długo nie odzywał się, dumał.

– Kiedyż wam to król mówił? król, sam? spytał. Jegoż tu nie było temi czasy?

Zarumieniła się wdowa, postrzegłszy, że mogła zdradzić przyjazd Kaźmirza i zawołała żywo:

– Jak się do mnie słowo królewskie dostało, to moja rzecz… dosyć, że je mam! żem go pewna…

– A ja mu nie wierzę – rzekł kupiec – nie rozumiem… Wiele dla was uczynić można, ja to wiem, wiele ucierpieć… ale są takie sprawy, którym i królowie nie podołają… Żony porzucić nie godzi się, a ta, co wasze szczęście oblewać będzie łzami – u pana Boga wam nie pomoże…

Na co wam jakiejś tam korony żądać? alboście między swojemi nie królową? na czem wam zbywa? Także tego króla miłujecie?

Krystyna nie zdawała go się już słuchać, chodziła zadumana.

– Jędrzyk – przemówiła w końcu – nie zdradź mnie – nie darowałabym ci tego… Co Bóg naznaczył mi – stanie się. – Niech będzie co chce…

I powiedziawszy te słowa, rozpłakała się. Płacz był dziwny, mimowolny, padła na siedzenie, zakryła oczy, Jędrzyk szepnął kilka słów uspokajających, postał, nie mogąc się doczekać słowa – na ostatek widząc, że darmoby już ją chciał przekonywać, wyszedł tak zafrasowany, tak pogrążony w sobie, iż sam nie wiedział, jak znalazł się u siebie w domu…

Krystyna była – zgubioną! powtarzał to sobie – nie było już na to ratunku.

W kilka godzin potem król znowu wszedł do dworu Rokiczany, zabawił w nim z godzinę, i wymknął się z niego uradowany, wesół, Dobkowi, który z nim był, zapowiedziawszy tylko, że do podróży z powrotem jak najprędzej wybierać się mają. Brakło do niej Kochana, który tego dnia zrana wyszedłszy z domu, nie obiecał się, aż sprawę z Haschem załatwi. Rawa bił się dzielnie, ani na męztwie, ni na zręczności mu nie zbywało. Król chciał go mieć przy sobie, lecz dnia dłużej tu pozostać nie myślał.

– Nagoni nas – odezwał się do Dobka – czekać tu, niebezpieczna dla mnie rzecz. Nużby się na dworze dowiedziano?

Będą później mówić o tem? złoży się na puste pogłoski…

Zaczęto się już przysposabiać do drogi, gdy pacholę od Wujka, wysłane do klasztoru, przybiegło z wiadomością, że Kochan dosyć ciężko cięty mieczem w rękę, leżał i – potrzebował dni kilkunastu, aby się rana przygoiła.

Król zżymał się na to, lecz orszakowi kazał stawać do podróży, mnichom szczodry zostawił datek i Dobkowi kazał prowadzić się do kamienicy Wujka, bo chciał Kochana widzieć i pomówić z nim na osobności.

Ponieważ dzień jeszcze był jasny, ważył Kaźmirz wiele – lecz tak był na duchu swobodnym i śmiałym, że go to prawie bawiło, iż miał niepostrzeżony w tłum się wmięszać i niepoznany się przemykać po mieście.

Kochan leżał, tylko co obwiązany, i rozprawiał z gospodarzem o swojem spotkaniu, – gdy na progu ukazał się król.

Jakiś czas Rawa, zobaczywszy go, nie mógł oprzytomnieć i nie wiedział co począć. Kaźmirz dał mu znak, aby odprawił świadków niepotrzebnych.

Zostali sami.

– Musisz w Pradze siedzieć – rzekł Kaźmirz prędko – ja jadę tej chwili. Pilnujże mi tu Rokiczany. Słowo mi dała. Trzeba, abyś ją wyprawił do Krakowa, a naprzód do Tyńca, gdzie Opat ślub nam da… Niech jedzie, niech co najprędzej jedzie – a ty, kiedy się tak złożyło, razem z nią.

Wierzynek ci przyszle pieniądze. Zwlekać nie dawaj.

Kochan nie miał czasu odpowiedzieć słowa, król już się otuliwszy płaszczem, z wesołą twarzą nazad zawracał.

– Rana ci się wynagrodzi, boś ją dla mnie dostał – dodał – nie frasuj się zbytnio. Przybywaj skoro… zdrów bywaj…

O ile mógł dla ręki, pochylił się Rawa do kolan króla, który raz mu się jeszcze dobrotliwie uśmiechnąwszy, wnet wyszedł i już na koń siadał.

Rannemu przez kilka dni z domu się ruszyć nie było podobna – lecz pielęgnowanym był dobrze przez troskliwą Zonię i przez lekarza izraelitę, który naówczas tam szczególniej z leczenia ran był sławnym.

W Pradze bytność króla nie została rozgłoszoną, Jędrzyk milczał, Rokiczana, chociaż czyniła przygotowania do podróży, kryła się z niemi. Kaźmirz zalecił jej na odjezdnem, ażeby o małżeństwie zawczasu nie głosiła.

Niepewność i obawa pierwszych chwil ustąpiły zupełnie, nadzieja zostania królową wzięła górę i rosła z dniem każdym, świetniej malując jej przyszłość. Jędrzyk, który probował jeszcze zachwiać jej postanowieniem, odprawiony został tak stanowczo, że wracać już nie śmiał. I on zachwiał się też… Rozumiał to dobrze, że nadziei tak wielkiego szczęścia, takiego losu, bogata mieszczka odrzucić nie mogła.

Wdowa z rodziną swą, z bratem męża, nie mówiła o tem wcale, można w niej tylko było poznać jakąś zmianę wewnętrzną – rosnącą coraz dumę i samowolę.

W domu i ze wszystkiemi stała się już za wczasu królową. Nie cierpiała sprzeciwiania się najmniejszego…

Ludzi widywała mniej niż zwykle. Hanscha odprawiła zupełnie, zamknęła się w domu.

Powiernicą przygotowań była tylko ochmistrzyni i – Zonia, którą, dotrzymując słowa, nastręczył Kochan, poręczając, iż tajemnicy nie wyda… Pięknej dzieweczce szło nadto o to, aby się na dwór królowej dostała – by tajemnicy nie dochowała.

Rana goiła się dosyć szybko.

Żyd miał jakiś balsam cudowny, który przyspieszał zabliźnienie, plaster, którym okładał, i tajemnicze środki, z pomocą których prędkie uleczenie obiecywał. Rawa, choćby już może z podwiązaną ręką mógł się wybrać do Krakowa, umyślnie pozostawał, aby towarzyszyć Rokiczanie.

Trudnością było największą tak z Pragi ujść, aby przedwcześnie nie zdradzić się i nie zwrócić na siebie oczów rodziny, któraby, nie wiedząc o celu podróży, stanęła jej na przeszkodzie.

Rokiczanowie z pewnem podejrzeniem spoglądali od niejakiego czasu na bratowę, śledzili ją, zdawali się czegoś domyślać. Dopuścić jej zostać miłośnicą, choćby królewską – nie mogli. Byliby siłą zatrzymali.

Kochan więc doradzał, aby wdowa chorą się uczyniła i zamknęła w domu. On orszak, mający towarzyszyć jej zebrać, trzymać pogotowiu na zawołanie się zobowiązał. Stara ochmistrzyni miała dla niepoznaki pozostać, i opowiadać o chorobie, a Zonia towarzyszyć w podróży…

Naglił ulubieniec królewski, sam ciągłemi posłańcami przynaglany, i w końcu jednego wieczora Rokiczana, której skrzynie, stroje i klejnoty już były wprzód wyprawione, wysunęła się tylną furtą, przeszła, gdzie na nią czekały konie i wymknąwszy się za starą Pragę – ruszyła z bijącem sercem… do tego marzonego szczęścia i korony, dla której poświęciła wszystko.

Na dzień naznaczony król Kaźmirz przybył do Tyńca w niewielkim orszaku dworzan, z kilku znaczniejszemi państwa urzędnikami, lecz ani na jego twarzy, ani na obecnych przy nim świadkach przyszłego wesela nie było widać tej radości, tego spokoju, jaki przynosi spełnienie upragnionego i dawno postanowionego czynu wielkiego znaczenia.

Wszyscy ci, którym król zwierzył się i objawił im, że Opat Jan, ślub z Rokiczaną dać mu przyrzekł, – przyjęli to milcząco, smutnie, nieśmiało objawiając wątpliwość, czy małżeństwo to ważnem będzie, a potomstwo uznanem.

 

Ludwik, naznaczony przyszłym spadkobiercą korony, w razie gdyby potomka płci męzkiej zabrakło, miał przyjaciół wielu w najbliższem kole króla, w rodzie jego. Złe języki mówiły o przekupieniu, o ujęciu darami i obietnicami, łączyły się z tem u rycerstwa inne może pobudki; król Ludwik zapewniał ziemianom i temu właśnie stanowi, który najmniej był od Kaźmirza w ciągu panowania jego otrzymał, – a czuł się upośledzonym – przywileje nowe, swobody, na przyszłość dać mu mające wielkie znaczenie.

Ziemianie z tego powodu, ujęci przyrzeczeniami królowej Elżbiety i jej syna, a mniej mogąc się spodziewać od pana młodego, któryby większe miał do tronu prawa – skłaniali się ku Ludwikowi – spoglądali więc na małżeństwo nowe okiem niechętnem. Duchowni, nawet najbardziej królowi oddani, zgodnie mówili, że ślub, gdyby go Opat dać się ważył, w oczach kościoła nie będzie mieć żadnego znaczenia.

Sam ks. Jan, który w chwili jakiegoś uniesienia, lekkomyślnie się zobowiązał, niespokojny, poszedłszy po radę do uczonych w kanonicznem prawie, przekonał się, iż miał popełnić czyn zuchwały, a nie obowiązujący w przyszłości króla do niczego, oprócz pokuty.

Wątpiono też, czy Opatowi może to ujść bezkarnie.

Nie wielu się zwierzywszy, ks. Jan tak został przez nich oświecony, iż, gdyby nie dane królowi słowo – cofnął by się był może.

Lecz był to człowiek, w którym więcej rycerskiego tlało ducha, niż było kapłańskiej surowości – powiedział sobie, iż spełni, do czego się zobowiązał, i wszystkie następstwa czynu zniesie. Nie wątpił, iż król go bronić będzie i nie da mu ginąć…

Rokiczany w Tyńcu nie było jeszcze – gdy w bramach starego Opactwa ks. Jan uroczyście przyszedł przyjąć Kaźmirza i poprowadził go do obszernych komnat na przyjęcie przygotowanych, po za obrębem klauzury wzniesionych.

Król i Opat, gdy spojrzeli na siebie, wyczytali w twarzach swoich – nie to, czego się spodziewali. Kaźmirz niespokojny był i podrażniony, ks. Jan źle ukrywał wątpliwość, która go dręczyła. Nie umiejąc i nie chcąc się taić przed Kaźmirzem, zaledwie sami zostali w małej bocznej komorze, na spoczynek przeznaczonej, gdy Opat skłopotany widocznie, pospieszył z wyznaniem, które mu ciężyło.

– Miłościwy Panie – rzekł – jestem zmuszony przyznać się do grzechu. Miłość moja dla was to sprawiła, że to, czego pragnąłem, wyobraziłem sobie możliwem… Tu westchnął ks. Jan.

– Niestety! – rzekł – niestety! widzę, żem się omylił. Ślub dać mogę i muszę, lecz żelazne te prawa nasze duchowne, z których się wyłamać niepodobna – przeciwią się temu związkowi. Wszyscy prawnicy nasi twierdzą iż małżeństwo nie będzie miało wagi.

– Nie mogę tego zataić miłości waszej. Tembardziej, iż idzie o dziedzica korony, gdyby Bóg nas nim pobłogosławił – u Papieża się łatwo postarają, by ślubu mojego nie uznał. Bądź co bądź, królowa, chociaż ją ojciec do Niemiec zabiera – żyje… Ślub z nią był prawny… Gdybyż miłość wasza ani dnia z nią nie żył… dałby się związek unieważnić… Lat piętnaście nie protestowaliście.

Król spuścił głowę smutnie, z rodzajem rezygnacyi obojętnej.

– Toż samo słyszałem od innych, – rzekł z cicha. – Lecz, na słowie waszem polegając, ja też dałem słowo tej kobiecie, która tu ma wkrótce przybyć – ja mojego cofnąć nie mogę. Nie byłoby rycerskiem – uczynić zawód, a za grzech, jeżeli go popełnim, odpokutujemy…

– Stało się – dokończył król smutnie… Walka z losem, który mi odmawia syna, zapędziła mnie za daleko…

Wyjdę z niej zwyciężonym, bo los i wola Boża silniejsze są od nas – ale chcę walczyć do ostatka… któż wie?… Pan Bóg się ulitować może.

Opat nie odpowiedział nic – ten sam smutek jakiś i zakłopotanie, które widać było na królu i Opacie, malował się w twarzach wszystkich przybyłych. Niemiłem okiem patrzano i na to, że król tak wielkiego państwa zaślubiał niewiastę nierównego mu pochodzenia. Patrzano na to, jak na krzywdę wyrządzoną koronie, którą nosił na skroni. Kaźmirz spotykał do koła wejrzenia jakieś dziwne, chłodne, niemal nadąsane. Sam on też nie mógł się zdobyć na wypogodzenie twarzy, na usposobienie weselsze.

Miłość dla Rokiczany zrodziła się jakoś w tak dziwnych warunkach, przyszła tak szybko, rozwinęła się tak kunsztownie, pod naciskiem gorących pragnień i nadziei, że teraz, gdy piękna Krystyna miała mu oddać rękę, król się niemal dziwił w duchu sam sobie, iż tak nierozważnie, pospiesznie sobie postąpił.

Właśnie gdy miał jechać do Tyńca, doniesiono mu, że Adelaida, którą ojciec do Niemiec zabierał, od niejakiego czasu chora, czuła się źle bardzo, a lekarz przyboczny, nie długie jej obiecywał życie.

Mógł więc król owdowiały, stosowniejszy, jawny wybór uczynić i zawrzeć śluby, któreby nie miały na sobie tej cechy nieprawości jakie zapowiadano małżeństwu temu. Nie chciał się już cofnąć – wysłany orszak naprzeciw Rokiczany, tegoż wieczora przywiódł ją do Tyńca. Kaźmirz, siląc się na okazanie radości, wyszedł naprzeciw niej.

W kościele wszystko już przygotowanem było do ślubu.

Ks. Jan w Infule swej, z pastorałem, otoczony licznym orszakiem duchownych, wyszedł przed ołtarz…

Małżonkowie stali przed nim… Z pośpiechem, z obawą jakąś, niezrozumiałą dla pani młodej, Opat dopełnił obrzędu, związał ręce, pobłogosławił i król z młodą żoną natychmiast puścił się w podróż do Krakowa…

Z przyczyny trwającego sporu z Biskupem krakowskim, oznajmił zaraz Krystynie, iż małżeństwo pozostać musi do czasu jeśli nie tajemnicą, to przynajmniej rzeczą dla świata nie ogłaszaną.

Piękna Krystyna przyjęła ten wyrok w milczeniu posępnem. Rękę, którą król trzymał, wyrwała, twarz obróciła w drugą stronę. Było to pierwsze nieporozumienie dwojga ludzi, nieznających się prawie… zapowiadające nie większą miłość, mającą rozkwitnąć z pączka, lecz podrażnienie, nieufność i spory…

– Dla mnie – rzekł król – jesteś żoną, – nim zostaniesz królową czekać potrzeba.

Rokiczana nie odpowiedziała nic, dumnem milczeniem przyjęła to i zamknęła się zaraz w swoich izbach, czyniąc chorą. Kaźmirz probował ją ułagodzić i został odtrącony. Królewska duma rozbudziła się w nim. – W kilka dni po ślubie wyjechał na łowy, zostawując ją samą. Rokiczana płakała nie z żalu po nim, lecz z gniewu i obrazy miłości własnej.

W Krakowie, oprócz Kochana, który zdawał się jej być życzliwym, nie miała jednego człowieka, jednej twarzy przyjaznej. Wszyscy patrzali na nią nie jak na królowę, lecz jak na zawadę, niemiłą i upokarzającą. – Nie zbliżał się nikt do niej, nie starał o łaski, jak gdyby przeczuwano, że żadnego mieć tu nie będzie znaczenia. Śmiałe pokuszenie się króla o żonę drugą, ganiono głośno i powszechnie.

Znajdując ją gniewną, nachmurzoną, zapłakaną, rozpaczającą z powodu obojętności męża, Kochan doradzał, aby łagodnością, pokorą go starała się przejednać i zbliżyć do siebie.

Na to się ona zdobyć nie mogła. Domagała się praw swoich, czyniła wyrzuty i wymówki, a król za każdą bytnością u niej wychodził więcej zrażony i chłodniejszy…

Kochan widział już, że małżeństwo będzie nieszczęśliwem, zmieszało go to, iż począwszy od Opata, wszyscy zgodnie mieli je za nieważne.

Rokiczanie wątpliwość nawet żadna nie przychodziła na myśl… była pewną, iż ślub dany przez biskupa (bo ją z błędu nie wywiedziono) – nie może być ani naruszonym, ani złamanym…

Kaźmirz obojętniał i ostygał… Wśród tego życia, które zaledwie rzadkie jaśniejsze chwile znośnem czyniły; ludzie już przygotowywali plany na przyszłość…

Mówiono otwarcie o pozbyciu się dumnej czeszki, o wyszukaniu królowi młodszej, większego rodu i słodszego charakteru towarzyszki.

Rokiczana nie dała się złamać przeciwnościami – zamiast zyskiwać serca, jątrzyła wszystkich skargami, obejściem się szorstkiem, wymaganiami coraz większemi. Ludzie od niej uciekali…

Króla odrywały sprawy ważniejsze, w których szukał pociechy, jakiej w domowem nie miał pożyciu… po spisaniu praw, ustanowieniu trybunału na Wawelu, po uporządkowaniu żup solnych, budowanie miast i zamków pochłonęło go całkowicie.

Dotychczas wszystkie one niemal były drewniane, wałami ziemnemi i ostrokołami a rowami otoczone, słabe tak, że lada napaści oprzeć się nie mogły.

Z końca w koniec tych ogromnych przestrzeni, któremi władał Kaźmirz, potrzeba było dla obrony, dla bezpieczeństwa, wznosić mury, które jedne nowym środkom oblężniczym, podrzucaniu ognia, łatwemu obaleniu ścian taranami, mogły się dłużej opierać.

Stanęła już w murach, droga Łoktkowi Wiślica, obmurowywano Płock, trzeba było stroić zamki na zdobytej Rusi, – i wszędzie, gdzie tylko nieprzyjaciel mógł się dostać, a gdzież na tych szerokich płaszczyznach, które jedne tylko słabsze rzeki broniły, w zimie mrozem ścinane, wróg nie mógł bez przeszkody się zapędzić?…

Kaźmirz miał na sercu dźwignienie miast i zamków, wstydził się starych lepianek, owych gródków z chróstu i gliny, – owych szop z bierwion sosnowych, stosów, które lada ogień obracał w perzynę… Każda podróż jego po kraju, każda wycieczka, wywoływała nowe rozkazy – gdzie gród miał stanąć i ściany potężne.

Myśl ta zostawienia po sobie kamiennych grodów, któreby wiekom, jego imię powtarzały, tak go teraz zajmowała żywo, tak gorąco, jak wprzódy Wiślickie ustawy.

Jednym z ulubieńców, na równi z ks. Suchywilkiem, stał się Wacław z Tęczyna.

Zazdrościli mu wszyscy…

Człowiek był wielkiego rodu, małego już mienia a osobliwego wyposażenia na owe wieki, gdy Toporczyk, dziedzic jednego z najstarszych szczytów rycerskich w Polsce – nie mógł mieć innego powołania nad wdzianie zbroi i władanie orężem…

Toporczykowie rozrodzeni już byli i wiele gałęzi ich, szczupło wyposażonych, – czekało na odkwitnięcie lepszego losu, spadku, małżeństwa lub nadań królewskich. Wacław za młodu rycersko się począł kształcić; potem do stanu duchownego namawiano go, prorokując mu najwyższe dostojeństwa. Zwrócił się do szkoły, do ksiąg i udał za granicę, do tych Włoch, które były jeszcze zawsze bogatą skarbnicą – wszystkie z niej narody czerpały.

Tu Wacław z Tęczyna, patrząc na wspaniałe szczątki starożytności rzymskich, na nowe gmachy, grody, miasta wznoszące się na wierzchołkach gór, na ruinach odwiecznych, rozmiłował się w budownictwie, w kamieniach, które myśl ludzką zmuszone było opowiadać i ubezpieczać wojnami, pożogą zagrożone ludzkie życie.

Ziemianin, rycerz, stał się dobrowolnie kunsztmistrzem… Nie mogło go nic odwieść od przypatrywania się sztuce, z jaką tu ludzie kamienne hymny śpiewali na cześć Bożą, – otaczali głazami swe ogniska domowe, zabezpieczali swe skarby i pracy owoce. W Polsce nic podobnego nie było, a być mogło.

Upojony tą myślą, powrócił młody Wacław do kraju i wprowadzony na dwór królewski, z taką żywością począł przed Kaźmirzem rozpowiadać o widzianych cudach, o tem, co się z ich tajemnic nauczył, iż król przejęty – powołał go jako swą rękę prawą, do wznoszenia grodów.

Ludzi, pieniędzy, kamieni – wszystkiego mu obiecywał dostarczyć. Wielka myśl obwarowania kraju, uczynienia go podobnym do tych, które go wyprzedziły, ogarnęła zarówno obu.

Z zazdrością spoglądano na tego nowego ulubieńca, do którego król się z każdym dniem przywiązywał więcej. Gdy rodzina i powinowaci Toporczyka koso patrzyli na tego rycerza, który kamieniarzem i murarzem być się ważył, król go zwał przyjacielem, pomocnikiem, sadzał do swojego stołu, całe godziny z nim spędzał na rozmowach, miłował go tak, jak on kochał ten kunszt, który z sobą zdobyczą przywiózł od obcych.

W godzinach tych, gdy z królem rozprawiali o wszystkiem, czego Polsce ówczesnej brakło, co chcieli jej dać we dwu, Kaźmirz zapominał o wszystkiem: o Rokiczanie, o dawnych smutkach i nowych zawodach; cieszył się tem, że kraj po sobie zostawi obdarzony prawem silnem, uporządkowany, zagospodarowany, zbogacony, powiększony, mocniejszy niż był, a w nim miasta jakby serca bijące, z których życie się rozpływać miało, w nim kmieci pod opieką sprawiedliwości, osadników obcych, mnogich przybyszów, bezpiecznych, szczęśliwych, mających się stać synami tej ziemi, którą uprawiali.

Pociecha wielka spływała mu na serce… i mówił sobie w duchu.

– Nie zostawię potomka, lecz potomstwem mem będą grody, sądy, ludność rozrodzona pokojem i te gmachy moje, które wieki przetrwają.

Często po rozmowie takiej z Wacławem z Tęczyna, gdy ten i ów gród wspomnieli, zrywał się król natychmiast, jechać, oglądać i obmyślać, jak być miał obwarowany. I nic go wstrzymać naówczas nie mogło, zapominał trosk, nie pragnął innych rozrywek, siadał na koń z małą garstką ludzi, z Wacławem swym u boku, biegł oglądać położenie, szukać środków prędkiego wykonania swej myśli, z żup wielickich najczęściej naznaczając znaczne sumy dla przyspieszenia budowli, które pod okiem ulubieńca z dziwnym pośpiechem się wznosiły.

 

Budował król, naśladowali go inni, Bodzanta wznosił ów bajeczny pałac, na który ciągle pieniądze dawał bratu, a niemiał go ujrzeć nigdy; murowali po miastach kupcy, ziemianie po swych wioskach…

Jak słońce wiosenne wywodzi z ziemi ziarna w niej uspione, tak Kaźmirza opieka tworzyła naówczas ludzi; ks. Suchywilka, Wierzynka, Wacława z Tęczyna, – były to jego ducha dzieci…

Miał tę gorączkę czynu Kaźmirz, która myśli powziętej nie dawała usnąć w powiciu. Raz ją powziąwszy, król z równą niecierpliwością doprowadzał do skutku, jak ożenienie z Rokiczaną, jak wszystkie inne swe sprawy… Lecz gdzie o szczęście szło własne, spotykał prędko przesyt i rozczarowanie; – gdzie szło o sprawę kraju, tam go nic zrazić nie mogło. Tak długo przygotowywanego statutu wiślickiego, nie dozwolił oporowi ziemian, niechęci duchowieństwa, – wydrzeć sobie, – nie zważając na szemranie ogłosił go i położył na nim kamień węgielny prawodawstwa przyszłego Polski.

Kochan z zazdrością pewną spoglądał na tych ludzi, co jak Suchywilk, Wierzynek, Wacław z Tęczyna, umieli królowi służyć, nie czyniąc zawodu, nie ściągając wymówek – on nie umiał nic więcej nad dogadzanie fantazyom jednodniowym, które zawsze potem niesmak i zgryzoty obudzały.

Nie czynił mu wymówek Kaźmirz za ów związek z Rokiczaną, już ciężący mu, chociaż w istocie Kochan był jego sprawcą, a chwilowy jakiś popęd i obietnica Opata Jana – dokonały reszty.

Rawa, jak tylko dostrzegł, że Kaźmirz dumą, uporem i chłodem pięknej Krystyny zrażony był – począł już przemyślać nad pozbyciem się jej. Dla niego najpierwszem było panu usłużyć, a ofiary, jakie usługa miała kosztować, wcale go nie obchodziły.

Niemiłe pożycie z dumną czeszką, która się natarczywie i nieustannie korony upominała i tytułu królewskiego, więcej niż kiedy króla wypędzały z domu.

Dosyć było wzmianki Wacława o nowym zamku – który miał lub mógł zbudować, aby król rozkazał zaraz gotować się do drogi i ruszył oglądać miejsce, obmyślać robotnika i pieniądze, jakie budowa miała kosztować.

Z jednej z takich wycieczek Kaźmirz powracając, miał noc przepędzić w Opoczynie; królewscy stanownicy wyprzedzili go kilku dniami wprzódy, aby mu obmyśleć wygodny spoczynek…

Na łowach, w podróżach pospiesznych czasu wojny, Kaźmirz się umiał, jak ojciec, lada namiotem lub szałasem obchodzić, gdy kraj objeżdżał jako gospodarz, zatrzymywał się wszędzie, chętnie rozmawiał ze wszystkimi, począwszy od sołtysów i kmieci, musiano szukać dlań izby czystej i pomieszczenia dla dworu. W takich wycieczkach często, gdy albo miejsce lub ludność uderzyła króla, zamiast jednej nocy, spędzał dni kilka.

Tam gdzie głód, nieurodzaj, wylew wód, dotknął lud wiejski, król posłyszawszy skargi, natychmiast szukał środków zaradzenia klęsce. Najczęściej trafiało się, że ci, co nie mieli chleba, powoływani byli do kopania kanałów, do znoszenia budulcu, kamieni, cegły i wznoszenia murów, których Kaźmirz był tak łakomy. Klęska opłacała się krajowi, dając mu grody nowe, gościńce i spławy.

Gdy Stanowniczy zwany Greczynem, a przez innych Hreczyną, przybył do Opoczna obejrzeć się za domem dla króla w miasteczku, w początku zafrasował się wielce, nic znaleść nie mogąc takiego, coby dla pana i orszaku jego starczyło. Jedyny obszerniejszy i wygodniejszy dom w mieścinie był własnością żyda, a Hreczyna, stary człek przesądny, choć wiedział, że król żydami, jak innemi mieszkańcami królestwa, opiekował się chętnie – miał wstręt do szukania gospody u niewiernego. Aaron, żydowin zresztą, nie był jednym z pospolitego gminu izraelskiego, który już wówczas znaczną część mieszkańców małych i wielkich miast stanowił.

Pokrewny dzierżawcy żup wielickich Lewka, kupiec słynący z bogactw, prowadził on handle znaczne, a głównie trudnił się sprzedażą wyrobów złotniczych i drogich kamieni, których dostarczał możnym i skarbcom kościelnym – Aaron oprócz tego, który wiele sam widział świata i przepodróżował niemal całą Europę, był człowiekiem, jak mówiono, nauki i rozumu wielkiego, wiadomości rozlicznych – i, gdy go nie zajmował handel, siedział nad księgami. Miano go niemal za czarownika i obawiano się, ale szanowano razem, bo wielu dobrze, a nikomu nic nie czynił złego.

W chwili gdy Hreczyna po miasteczku się kręcił, i nie wiedząc jak sobie da rady, klął ciężkie obowiązki stanowniczych, – z obwarowanego jak twierdza domu Aaronowego wyszedł mąż bardzo poważny, czarno w jedwabie ubrany, z wysoką laską okowaną srebrem w ręku, w kołpaku sobolim, i rozpytawszy się, wprost zbliżył do Stanowniczego.

Chociaż izraelity się w nim domyślał Hreczyna, a wstręt miał do nich wszystkich – ten, który się doń zbliżał, tak miał poważną postawę, niemal pańską, tak sam jego strój skromny ale kosztowny zapowiadał zamożność, iż stary sługa królewski na ukłon jego odpowiedział niemal grzecznie.

Aaron, gdyż on to był sam, nie szedł bez posługi i towarzyszów. Tuż za nim kroczyło dwóch młodych izraelitów, odzianych przystojnie którzy na służbie u niego być musieli.

Hreczyna nie mógł się domyśleć, czego żyd chciał od niego.

– Mówiono mi, odezwał się stary lecz bardzo jeszcze krzepki izraelita – ręką witając Hreczynę, że wasza miłość szukacie dla króla naszego gospody…

– Tak jest – tak – odparł Hreczyna.

Aaron brodę pogładził i ręką wskazując na dom z którego wychodził – dodał.

– Mój skromny dom na usługi wasze. – Nie będzie on może godnym tak wielkiego pana a monarchy, ale w Opocznie nie znajdziecie lepszego, a w podróży król niewiele wymaga.

Będę bardzo szczęśliwym…

Hreczyna byłby może ofiarę odrzucił, lecz nie miał wyboru, domu nie znalazł – a czas upływał.

– Proszę was przestąpić próg mój i spojrzeć… rzekł Aaron, – ja się z rodziną wyniosę, choćbym na podwórzu lub w szopie obozować miał, byle mnie to wielkie szczęście spotkało…

Mówiąc to, Aaron prowadził już Stanowniczego. Weszli przez warowne wrota w obszerny podwórzec, na którym stało kilka wozów ładownych, zaledwie wyprzężonych. Dokoła otaczały go szopy i składy, stajania dla koni i różne proste ale kształtne dosyć budowy. Z jednej strony był dwór duży, powierzchownością niezbyt uderzający, w części murowany, częścią po staroświecku z drzewa wzniesiony.

Aaron wskazał naprzód szopy, obiecując, że je dla orszaku króla opróżnić każe, potem wiódł do wnętrza dworu. Mało go kto znał, jakim był wówczas, bo oprócz jednej większej komnaty, w której Aaron przyjmował, inne były dla odwiedzających go nieprzystępnemi…

Izba ta pierwsza niczem się nie odznaczała oprócz czystości wielkiej, rzadkiej owego czasu, nawet po dworach ziemian i duchowieństwa…

Okna tylko zamiast błon pospolitych, miały szklanne szyby w ołów oprawiane, co jeszcze wielki stanowiło zbytek. Prędko przeszedłszy tę komnatę, którą ręką wskazał tylko Aaron, otworzył drzwi do drugiej, a tu – widok niespodziany wcale, zdumione oczy Hreczyny uderzył.

Izba była takiej wielkości jak pierwsza, lecz niemal z przepychem urządzona i przyozdobiona… Pułap drewniany rzeźbionemi kwadratami był okryty, ściany miały obicia tkane, podłoga kobiercami była usłana. Do koła ławy, siedzenia, szafy z dębowego drzewa misternej roboty, pochodzić musiały z obcych krajów, gdyż podobnych im jeszcze nie robiono w Polsce…

Kosztowne i piękne naczynia cynowe, srebrne, szklanne, kamienne, widać było na policach… Dostatek wielki, pański zdumiał Hreczynę, który głową potrząsał.

Nie dosyć na tych dwóch, Aaron wskazał jeszcze trzecią komorę, najmniejszą, gdzie i łoże piękne, z namiotem, i wszystek sprzęt był potrzebny w sypialni.

– Starczy to dla pana naszego, rzekł żyd, obracając się do Hreczyny – szczęśliwym będę służyć panu mojemu, któremu wielką winienem wdzięczność.

Komu innemu – dorzucił ciszej, nietylkobym nie otworzył domu, alebym się od gospody wykupił, bo wiem, że żydowi z dostatkiem się odkryć – nie jest rzeczą bezpieczną – ale nasz król!

I gospodarz ręce białe, niespracowane, chude, lecz pięknych kształtów, podniósł do góry…