Za darmo

Hrabina Cosel, tom drugi

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

IV

Między innemi wiadomościami, które Zaklika mógł zaciągnąć była i ta, że nazajutrz znowu maskarada wenecka na starym rynku miała się odbywać. Nie było dnia bez koncertu, bez opery, baletu, tańców i wieczerzy i jakiegoś widowiska… Ponieważ pani Denhoffowa i hetmanowa Pociejowa i matka ich marszałkowa Bielińska, wszystkie bardzo lubiły muzykę i śpiewały arye włoskie… opera najczęściéj je do pół wieczora zajmowała. Sprowadzani z Włoch muzycy, śpiewacy, kompozytorowie dobrani byli tak, że kosztowny ten teatr był może jednym z najdoskonalszych w Europie. Muzykę pisał Lotti, koncerta grywał Tartini, Santa Stella występowała jako prima donna, Durastanti zwała się hrabiną sopranistek, Senesino, Berselli ściągnięci byli pańską zapłatą do Drezna. Aldrovandini malował dekoracye, Bach dyrygował muzyką.

Z równém staraniem urządzony był balet, a potém komedya francuzka.

Nie zbywało więc na rozrywkach. Sam król wśród tych maskarad i redut, często zamaskowany i przebrany występował, lubiąc niespodziane przygody i znosząc nawet chętnie ich nieprzyjemności dla zabawy, jaką mu nastręczały. Na dzień następny naznaczoną była wenecka maskarada z jarmarkiem… Denhoffowa miała być jedną z gospodyń, marszałkowa i pani Pociejowa także… Król rozesłał rozkazy, aby mu się kto żyw stawił, i żeby na placu było tłumno. W nocy już zaczęto przygotowania, gdyż nic wówczas nie kosztowało spędzić tysiące ludzi ze wsi pobliskich i przerwać im najpilniejsze prace dla kaprysu pańskiego, któremu wszystko służyć musiało.

Przybywszy o mroku do Pillnitz i uwiązawszy czółno na swém miejscu, Zaklika znalazł jeszcze cały dwór uśpionym i niepostrzeżony wkradł się do swéj izby, oczekując w niéj, iżby się pani obudziła…

Nie było chwili do stracenia: zaledwie się okna otwarły, przeszedł się przed niemi razy kilka, ażeby hrabinę z domu wywołać, rozmowa bowiem w pokojach była niebezpieczną. Hrabina zobaczywszy go, wyszła zaraz i znalazła się u brzegu Elby.

Zaklika zdał jéj szczegółową sprawę ze wszystkiego, a najpierwéj ze swéj rozmowy z Lehmannem. Zdawało mu się i niemożnością i niebezpieczeństwem zabierać z sobą klejnoty i pieniądze, chciał więc je o białym dniu, coby najmniéj obudzało podejrzeń, jako rzeczy przeznaczone dla dzieci hrabinéj zawieźć do Drezna tak, aby mógł wcześnie nazad powrócić. Ciężkie kuferki i szkatuły, w innym razie byłyby wymagały kilku ludzi do dźwigania, siła nadzwyczajna Zakliki pozwalała mu podołać im samemu, nie obudzając podejrzeń.

Hrabina godziła się na wszystko… Konie przez Zaklikę zgodzone, miały na nią czekać w lesie u brzegu Elby o mroku. W domu urządzić chciał Zaklika tak, ażeby się jak najdłużéj odjazdu hrabinéj nie domyślano. Przeprzęgi na pocztach miały być pozamawiane i była nadzieja, że nim do Drezna dojdzie o ucieczce wiadomość, nim pogoń się puści, Cosel będzie już na ziemi pruskiéj, gdzie jéj, jak się spodziewała, ścigać nie zechcą.

Z wielką przytomnością umysłu, zabezpieczone wszelkie drogi do ucieczki, zdawały się zapewniać, iż hrabina dogonioną nie będzie. Zaklika się już cieszył, gdy Cosel oświadczyła mu, że przejeżdżając przez Drezno, na maskaradowy plac wstąpić musi…

Słysząc to oniemiał Zaklika i pobladł.

– To być nie może – zawołał – to dobrowolne rzucenie się w paszczę! Pani będziesz poznaną… a wówczas…

Cosel potrząsła głową.

– Chcę – rzekła – i tak być musi. Znasz mnie waćpan, że mam wolę żelazną, że jestem upartą, że nie odstępuję od tego, co raz postanowiłam. Muszę go widziéć, muszę ją widziéć; to nie fantazya, to potrzeba: to lekarstwo. Chcę spojrzéć na nich, aby stracić tęsknotę, a nabrać obrzydzenia do tego człowieka, którego kochałam i kocham.

– Lecz pani narażasz się.

– Doskonale wiem na co się narażam – przerwała Cosel… Mogą mnie pochwycić i zawieźć do Königsteinu, czy do jakiego tam zamczyska; mogą mnie zabić… ale ja muszę tam być. Na obronę życia miéć będę oręż przy sobie… resztę zostawcie mnie…

Zaklika zbladł, załamał ręce; lecz znając Cosel, nie odezwał się więcéj.

Hrabina szybko weszła do domu, ażeby go zaraz do Drezna odprawić z tém, co najdroższego miała… On poszedł natychmiast przez Gottlieba nakazać zaprządz do bryki, dla odwiezienia podarków i rzeczy przeznaczonych dla dzieci. Nie obudziło to szczęściem żadnego podejrzenia. Parobczak, który miał powozić, dobrany był taki, co nie znał miasta i nie wiele miał w gębie języka. Zaklika zamierzał go jeszcze w drodze podpoić dla bezpieczeństwa. Sam przynosił szkatuły, okrywszy je bielizną i sukniami, tak aby ich widać nie było… siadł na wóz i nie żałując koni ruszać kazał. Wyprawa ta dobrze się powiodła, chłopak upił się nim dojechali do miasta, tak że ani ulicy, ani domu, do których się skierowali, wskazaćby był nie mógł. U furtki ogrodowéj Lehmanna, którą sam otworzył, poskładawszy szkatułki i zamknąwszy ją od uliczki, bezpiecznie poprzenosił je niepostrzeżony do izby bankiera. Żywa dusza nie widziała go tu… Ścisnąwszy dłoń uczciwego izraelity, wymknął się nazad, a że chłopca znalazł śpiącego na sianie, sam ujął konie i popędził, nie popasając do Pillnitz.

Tymczasem Cosel żegnała to spokojne ustronie, gromadziła papiery, paliła listy i musiała to wszystko dopełnić tak, aby żadna ze sług nie zobaczyła nic nadzwyczajnego, i przedwcześnie wydać jéj nie mogła. O zwykłéj godzinie podano obiad, gdy niespodzianie zjawili się nań z Drezna, hr. Friesen i Lagnasco, zapewne z poleceniem zajrzenia co się tam działo.

Hrabina miała tyle mocy nad sobą, iż ich prawie wesołą twarzą przyjęła, i usiłowała nie wydać się z tém co nosiła na duszy. Owszem udawała zrezygnowaną, zajętą ogrodem i domem, przywiązującą najwyższą cenę do tego spokojnego ustronia, a zobojętniałą na to co się w stolicy dziać mogło.

Rolę tę przeplatając żalem do króla i wyrazami czułości dlań, czyniła ją tak prawdopodobną, że przybyli wcale się nie domyślali udania.

Hr. Friesen miał interes, prosił o pożyczenie dość znacznéj summy. Cosel go lubiła, gdyż dał jéj nieraz dowody przyjaźni: uśmiechając się odmówiła mu.

– Mój hrabio – rzekła – jestem uboższą niż ci się zdaje. Król zwykle odbiéra co raz dał; każdéj chwili mogę resztę utracić; nie mogę ci służyć: daruj.

Friesen przyjął to bez gniewu.

Goście opowiadając o nowych zabawach, o królu, o pani Denhoff, o dworskich przygodach i wróżbach przyszłości, zagadali się do wieczora. Szczęściem musieli wracać na maskaradę obowiązkową, bo król nie przebaczyłby jéj opuszczenia i pożegnali wkońcu gospodynię.

Zaczynało zmierzchać, hrabina Cosel skarżyła się przed swoim dworem na ból głowy ze zmęczenia rozmową pochodzący i oświadczyła że tego dnia wcześniéj się spać położy. Nakazano ciche sprawowanie się we dworze, Zaklika sam obszedł wszystkie kąty zalecając zachowanie się spokojne. Cosel wcześniéj niż zazwyczaj zamknęła się w swoim pokoju.

Gdy gęstszy mrok padł, Zaklika który w płaszczu i przy pistoletach koło domu stróżował, obrawszy chwilę zapukał do małych drzwiczek wychodzących ku ogrodowi. Wysunęła się czarna, zakwefiona postać i niepostrzeżona chwyciwszy rękę Zakliki zbiegła ku brzegowi Elby. Tu czółno czekało i cicho odbiło od brzegu nie potrzebując wiosła, bo płynęło z wodą. Gęste trzciny i łozy zakrywałyby je przed oczyma ludzi nawet we dnie, teraz zaś nie było nikogo coby je mógł dostrzedz. O kwadrans może drogi ztąd niedaleko od brzegu, na który w pustém zupełnie miejscu wysiedli, znaleźli wedle obietnicy powóz nie pozorny, ze czterema końmi i woźnicą. W owych czasach dworskich przygód i awantur miłosnych nikogo dziwić nie mogło, że w nocy wymykała się kobiéta.

Zaklika do powozu wsadziwszy Cosel, która najmniejszéj nie okazywała obawy, sam siadł z woźnicą i ruszyli tak do Drezna. Tu miała już umówiony dom i gospodę u brzegu Elby, gdzie wysiąść mogli i późniéj znaleźć mieli powóz inny i konie do pospieszniejszéj nocą dalszéj podróży.

Parę mil do Drezna przebieżono bardzo prędko. Tu Zaklika sprobował jeszcze hrabinę skłonić ażeby się wyrzekła niebezpiecznéj wycieczki na rynek: odpowiedziała mu ruchem ręki i jedném słowem. Zaklika w domino ubrany, w masce, miał jéj towarzyszyć nie oddalając się na krok…

Powóz porzuciwszy u mostu, szli daléj piechotą.

Dnia tego osób było więcéj jeszcze, wrzawa i wesołość wzmogły się, lud drezdeński który z tych zbytków korzystał, chętnie się bawił niemi. Domy w zamkowéj ulicy postrojone były i oświecone lampami, ulica nabita powozami, ludźmi, końmi i lektykami tak, że przecisnąć się było trudno.

Hałas ten, śmiechy, pisk, od których Cosel była odwykła, a których nigdy bardzo nie lubiła, z początku przykre na niéj uczyniły wrażenie; kilka razy jakby zwątpiwszy o swych siłach przycisnęła się do muru nie mogąc iść daléj, to znowu jakby pchnięta myślą jakąś czy uczuciem podbiegła żywo. Zaklika osłaniał ją i czuwał nad nią.

Godzina była właśnie gdy największy tłum na rynku się zgromadził. Na galeryi ratuszowéj muzyka w dziwnych strojach odegrywała fanfary, dołem roiło się maskami najosobliwszemi.

Dokoła rynku stały w kwiaty poubierane stragany, budy, ławki, sklepiki, przy których postrojone panie, we wschodnich ubiorach sprzedawały drobne fraszki, napoje i łakocie. Koło kilku z tych bud pokaźniejszych największym ściskiem otoczonych rozlegały się śmiechy. Illuminacya rzęsista otaczających domów rzucała blaski jasne różnych barw, na jaskrawy tłum masek i dominów.

Wśród nich arlekiny i poliszynele na wystawionym umyślnie teatrzyku odegrywali improwizowane farsy. Tu także widzowie stali gęstą ciżbą bijąc w dłonie i śmiechem jednym, wielkim napełniając chwilami rynek, głusząc muzykę.

Śpiéwy, kapela, dzwonki, krzyki, śmiechy, wołania, wszystko razem tworzyło gwar straszny, w którym ucho nic rozeznać prawie nie mogło. Zwało się to wesołością, a było kipieniem chaosu. Dla oka widok tego rynku równie był przykrym, ze swą ruchawą powierzchnią falujących głów, podnoszonych rąk, skaczących postaci, okrytych łachmanami i świecidłami w najkrzykliwszą zlanemi pstrociznę.

 

Czasami na tle jaskrawém wybitniéj wypłynęła na chwilę figurka wdzięczna lub widmo poczwarne i wnet zasłaniały je pokrzyżowane, połamane okruchy ludzi zbitych w jedną nieraz plątaną massę.

Z okien kamienic wyglądały to strojne popiersia kobiét, to szare i ciemne jakieś postacie ludzi smutnych, zmuszonych z wierzchołka nędzy patrzéć i przysłuchiwać się szaleństwu. Niekiedy trzaskały zamknięte jak piorunem drzwi kamienicy, czasem z okna wyleciał improwizowany fajerwerk, z innych sypano na wyciągnięte dłonie cukierki, owdzie piasek i kamyki.

Cosel w końcu ulicy zamkowéj stanęła, jakby jéj serca zabrakło znowu iść daléj. Zawahała się.

Zaklika skorzystał z téj chwili i szepnął raz jeszcze prośbę: pani, wróćmy się. Zamiast odpowiedzi, jakby popchnięta jego słowem Cosel posunęła się żywiéj ku rynkowi oglądając wzrokiem ciekawym…

Na kilkanaście kroków przed nią stał jeden z tych nobles venitiens, w kapeluszu z piórem czarném, w aksamitnéj sukni, ze złotym na piersiach łańcuchem, w czarnéj maseczce. Stał wziąwszy się w bok, w postawie tak malowniczéj, tak zręczny i piękny, iżby malarzowi za wzór mógł służyć. Około niego roiły się maseczki, u boku jego dwóch podobnie ubranych stało nieco się cofnąwszy.

Cosel na piérwszy rzut oka poznała Augusta. Herkules Apollo nie miał równego sobie w kraju, w którym o pięknych mężczyzn nie było naówczas trudno. Zawahała się nieco… lecz wprędce nabrawszy męztwa podstąpiła ku niemu.

Chociaż ciemny strój dosyć ją okrywał, Cosel téż mogło wprawne poznać oko. Do zgonu zachowała ona majestat piękności, szlachetne ruchy, wdzięk kształtów niezrównany. Król spojrzawszy na nią zadrżał widocznie, lecz zdawał się oczom nie wierzyć.

Nie zaczepiając go, Cosel przeszła przed nim parę razy obojętna. August posunął się ku niéj. Zdawało się, że ją zaczepi: wstrzymał się z jakąś obawą. Maseczka spojrzała nań, jakby go wyzywała: August podszedł.

Dwór cały mówił po francuzku i w tym języku rozpoczęła się rozmowa. Hrabina zmieniła swój głos, który drżał mimowolnie. August nie zadawał sobie téj pracy.

Co się działo w biédném sercu kobiety, któż wyrazić potrafi.

Z blizka przypatrywać się jéj król zaczął.

– Na honor – zawołał – piękna maseczko… pochlebiam sobie, że znam tu was wszystkie… a jednak.

– Mnie nie…

– A wy znacie kto jestem?

– Ja was znam.

– Któż taki?

Zadrżał głos, potém nagle wyrwało się słowo i pobiegło wprost do ucha:

– Kat —

Król się wyprostował dumnie.

– Zły żart…

– Najsmutniejsza prawda.

August popatrzał na nią.

– Jeśli mnie znacie, – rzekł – a śmiecie rzucić mi tém słowem w oczy… powiedziałbym i ja, że was znam, a jednak – nie, to nie może być.

– Nie znacie mnie – śmiejąc się powtórzyła Cosel.

– W istocie i ja tak sądzę. Nie możecie być tą, któréj się domyślam, bo ta nie miałaby odwagi i przyjść tutaj, ani pozwolenia.

– Kobiéta? – zapytała maska – kobiéta nie miałaby odwagi? kobiéta pytałaby o pozwolenie?

I rozśmiała się.

Król drgnął, jakby w tym śmiechu cóś go uderzyło; chwycił jéj rękę: wyrwała mu ją z pośpiechem.

– Intrygujesz mnie piękna maseczko – odezwał się – a mówisz że nie znasz.

– Nie znam… – odpowiedziała Cosel – nie. Niegdyś znałam kogoś, co był podobnym do ciebie, ale tamten miał serce królewskie, szlachetność pańską, duszę bohatéra… a ty…

Król jak zwykł był, gdy nim owładnął gniéw, zaczerwienił się mocno i natychmiast pobladł.

– Maseczko – zawołał – to przechodzi cóś granicę swobody karnawałowéj…

– Swoboda jest nieograniczoną…

– Więc dokończ – rzekł król – a ja?

– A wy?

Znowu Cosel głosu zabrakło. – Jeśli nie jesteś katem, toś igraszką w ręku oprawców.

– Cosel! – zawołał nagle August – chwytając ją za rękę.

– Nie, nie! – wyrywając ją krzyknęła ze śmiéchem szyderskim maska.

Jakżeby ona tu być mogła i tak spokojnie znieść widok stypy na swoim pogrzebie; widziałam ją niegdyś: znam kobietę, któréj wyrzekłeś imię. Między mną a nią nie ma nic wspólnego. Tamtę źli ludzie zabili i pogrzebali: ja żyję.

Król słuchał milczący i pomięszany. Nagle Cosel zbliżyła mu się do ucha, rzuciła w nie kilka słów, których tylko śmiéch suchy zaszeleściał w powietrzu, i nim August się opamiętał znikła.

Król rzucił się za nią, lecz zręczna Cosel wmięszała się w tłum i poza osłaniającym ją Zakliką, wbiegła za stojące stragany. Tu płaszcz swój cały czarny miała czas zerwać z ramion z pomocą Rajmunda i czerwoną jego podszewką osłonić ramiona, tak że gdy drugą stroną wybiegła na rynek, nikt w niéj już piérwszego nie mógł poznać zjawiska.

Zaklika napróżno ją wstrzymywać usiłował, znała dobrze z lat dawnych tego rodzaju maskaradowe jarmarki i ich obyczaje, biegła więc wprost tam, gdzie Denhoffową znaleźć się spodziewała. W trzech straganach naprzeciwko ratusza ustawionych, z których średni przystrojony był na wzór neapolitańskich Aqua fresca, w wieńce z cytryn i pomarańcz, siedziały pani Pociejowa, przy któréj służbę odprawiał z gitarą na wstążce, stojący przy niéj hr. Friesen, p. marszałkowa Bielińska, ubrana za Wenecyankę, przy któréj stał na straży Montargon i pani Denhoff w neapolitańskich kobiét stroju, cała okryta klejnotami.

Była to maleńka kobiecinka, młodziuchna z twarzą wielce zmęczoną, na któréj miejsce rumieńca, zastępowały róż i bielidło, z melancholicznym wyrazem, źle ukrywającym figlarność i pustotę. Budkę jéj otaczała młodzież, a najbliżéj kręcił się Besenval francuzki poseł, który ją dowcipami do śmiéchu tłumionego pobudzał.

Cosel udało się stanąć tak z boku, że się jéj dobrze mogła przypatrzéć, a z pod maski pogardliwe widać było i gniéwne razem oczy. Jakby czując ten wzrok na siebie zwrócony, Denhoffowa wstrzęsła się i pochyliła nieśmiało w tę stronę.

Cosel wyciągnęła rękę cudnych arystokratycznych kształtów po szklankę limoniady, którą Denhoffowa częstowała.

– Piękna gosposiu – rzekła głosem, w którym drgało wzruszenie – zlitujże się nad spragnioną… nie proszę o jałmużnę, wiem że sobie za wszystko płacić każesz.

Pokazała w palcach sztukę złota.

Denhoffowa jakby przeczuwając jakąś groźbę, drżącą ręką, rozlewającą się podała szklankę.

– Słówko jeszcze – rzekła Cosel, przysuwając się jéj do ucha. Spojrzyj na mnie.

To mówiąc odjęła tak maskę, że tylko Denhoffowéj mogły być na chwilę widoczne rysy jéj twarzy.

– Spojrzyj na mnie, wraź sobie te rysy w pamięci: jest to twarz nieprzyjaciółki, któréj przekleństwo ścigać cię będzie płochą zalotnicę aż na łożu śmierci. Przypatrz się mi: jest to ta, któréj się lękałaś, którą chciałaś osadzić w więzieniu, którą pozbawiłaś serca króla, która cię dzień i noc przeklina. Pamiętaj! że ciebie gorszy los czeka: ja odchodzę czysta, zdradzona, niewinna; ty wyjdziesz ztąd zbrukana i sponiewierana bez czci, jak ostatnia z ostatnich. Chciałam cię widziéć i powiedziéć ci to słowo, choćbym je życiem miała przypłacić i rzucam ci w twarz niém: jesteś nikczemna! jesteś podła!

Denhoffowa przelękniona pochyliła się i zaczęła mdléć; około straganu zrobiła się wrzawa i ścisk; król nadbiegał, Cosel wyśliznęła się zręcznie i wraz z Zakliką rzuciła w małą boczną uliczkę.

Poza sobą słyszeli zmieszane głosy, tłumnie cisnące się fale ludu, i krzyki i nawoływania żołnierzy… Zaklika ściskał w ręku pistolet który pod płaszczem trzymał, Cosel biegła przed nim żywo. Coraz mniéj wyraźna ścigała ich wrzawa, która się zmieniła w jakieś mruczenie i szum głuchy… Na sąsiednich większych ulicach przebiegały konne patrole, powozy i jeźdzcy przelatywali je żywo, znając jednak najmniejszy zakąt miasta i Zaklika mógł bezpiecznie przeprowadzić Cosel do bramy miasta.

Na nieszczęście nim do niéj dojść mogli, przyszedł rozkaz z zamku ażeby wrota wszystkie pozamykać i żadnéj nie wypuszczać kobiety… Na drodze już usłyszeli o tém rozmawiające panie, które wyjechać chciały, a którym nie dozwolono z miasta się ruszyć do jutra. Zaklika zasłyszawszy to pobiegł do nich i spytał czy ten rozkaz stosował się także do mężczyzn.

– A! nie – zawołała jakaś rezolutna pani śmiejąc się – królowi tancerek pewnie zabrakło, więc nas tu chcą gwałtem na noc zatrzymać.

Cosel zmieniwszy płaszcz swój znowu czarną stroną, dotąd dosyć się szczęśliwie w cieniu domów potrafiła przesuwać; daléj jednak niesposób było w tym stroju iść, gdyż kobiét niepuszczano, a twarz i postawa Cosel nazbyt znane były: każdy oficer mógł się jéj domyśléć.

Zaklika któremu każda chwila wydawała się wiekiem, pociągnął za sobą Cosel do Lehmanna. Zabawa w zamku ręczyła za to iż tam teraz pusto było, w istocie stary bankier sam siedział ze swą rodziną, gdy weszli pocichu i Zaklika zażądał co najprędzéj jakiegokolwiek ubioru męzkiego dla Cosel.

Lehmann pochwycił co miał pod ręką: płaszcz czarny i trójgraniasty kapelusz nie pierwszéj mody. Z mimowolnym pełnym boleści uśmiechem jakimś, hrabina narzuciła na siebie te suknie… Lehmann blady wypuścił ich tylnemi drzwiami… U wrót które zdala już widać było parą latarni oświecone, stało mnóstwo żołnierstwa, trabantów kilku na koniach, oficerowie pozsiadawszy z nich przechadzali się wzdłuż drogi. Zaklika wziął pod rękę hrabinę i środkiem ulicy ją poprowadził, Cosel miała spuszczoną głowę i kołnierzem zakrytą twarz.

Gdy podchodzili ku grupie żołnierzy, niektórzy z nich zwrócili się ku nim i zdawali patrzéć z uwagą, ale nikt nie zatrzymywał.

Słychać było urywaną rozmowę oficerów, śmiejących się głośno.

– Cóż znowu? czy najdroższy klejnot wykradł kto z miasta?

– Cha! cha.. Szukają owszem Cosel, która swoim zwyczajem pono się na królu publicznie w rynku pomścić miała.

– Cosel! ale téj już na świecie niéma!

– Ho! ho! wróci ona, bo się jéj jeszcze boją.

– Gdy Teschen upadła, nikt o niéj nie myślał; ta jeszcze panią, bo drżą usłyszawszy jéj imię.

Drudzy się śmieli.

Wśród tego gwaru przeszli tłum bez przeszkody, wsunęli się pod ciemne sklepienie, a gdy minęli most na fossie, Cosel lżéj westchnęła: była już napół wolną.

W godzinę potém ciemną nocą toczył się szybko jéj powóz gościńcem ku Prusom, a Zaklika z pistoletami w rękach przy woźnicy, przysłuchiwał się niespokojnie, czy pogoni za sobą nie chwyci uchem.

Cosel szukano jeszcze w Dreźnie i Pillnitz.

V

Berlin w pierwszéj ćwierci XVIII wieku był zaledwie słabym zarysem téj stolicy, jaką został od niedawna. Wzniósł się on i zabudował właśnie w téj porze i był niemal nowym; a miał już charakter właściwy miasta, koszar, wojska, klasztornego porządku i ciszy… Tu nic już naówczas nie szło jak samo chciało, ale jak z góry rozporządzono; wzrost, upięknienie, handel były nakazane, zaprowadzone i wzięte w kluby odrazu. Nic smutniéj nie mogło po Dreźnie wyglądać nad ową nad-Sprejską stolicę. W ulicach widać było więcéj żołnierzy niż ludu, a bębny i piszczałki głośniéj się słyszéć dawały niż dzwony, i koszar więcéj było niż kościołów. Po większych ulicach sterczały regularnie ustawione domy, które tam stanęły nie że chciały, ale że musiały… Pusto było dosyć… Jednakże Berlin już miał pięć kwartałów i przedmieścia rozsypane szeroko a nędzne, dokoła… Gdzieniegdzie wśród domków i domów, pałace familii królewskiéj odznaczały się wymuszonym wdziękiem, który wydawał się zkąd inąd zapożyczony. Na Spandawskiém przedmieściu świecił tak Montbijou królowéj, na Stralauskiém belweder króla…

Wszystko tu było nowe, jak samo państwo: najstarsze gmachy liczyły wiek swój na lat dziesiątki. Parę posągów nudziło się w téj pustyni, para szerokich placów czekała życia i mieszkańców. Tak na Molcke-markt stał już Fryderyk I, przeznaczony pierwotnie do arsenału.

Jeden most na Sprei był już murowany, a zwano go mostem nowym, i zamiast Henryka IV wstawiono nań elektora Fryderyka-Wilhelma.

Pałac królewski z początkiem wieku budować zaczęto… gasił inne wspaniałością… a Schluter tak go obwieszał wieńcami, iż z pod nich ścian widać nie było; że zaś po nim dwóch innych go kończyło, każdy swym smakiem, trzy smaki zrodziły rzecz niesmaczną. Berlin miał już naówczas nasiona wszystkiego co wielkie miasta stanowi, brakło mu tylko życia i ludzi. Teatr, galeryą, bibliotekę, muzea zakładano spiesznie, napełniano jak było można; jednakże tu, jak w Dreznie bywało, nie poświęcano wojska porcelanie, ale zato na wagę złota kupowano żołnierzy. I to co Berlin w istocie miał najciekawszego, a w czém spoczywała przyszłość jego i monarchii, to było wojsko wymustrowane jak machina, regularne jak zegarek, poruszające się jak jeden człowiek.

Tu stał ów sławny piérwszy batalion grenadyerów największych na świecie, złożony z ludzi z całego świata zbieranych, mogący być wzorem tego co z człowieka zrobić można w tym rodzaju, i do jakiéj doskonałości dochodzi mechanizm militarny. Grenadyerów tych olbrzymów płacono olbrzymio, choć na inne rzeczy wielka była oszczędność. Niektórzy z nich mieli domy własne i oprócz mustry zajmowali się handlami. Najdorodniejszy z olbrzymów tych, Jonasz Norwegczyk, którego przywieziono zgarbionym i krzywym, tu się dopiéro wyprostował i stał owym ideałem żołnierza, jakim późniéj słynął.

 

Berlin po Dreznie był to klasztór po teatrze. Gdy powóz zapylony i zbłocony pani Cosel wtoczył się szczęśliwie w ulice téj stolicy, a piękna hrabina wyjrzała oknem w te piaszczyste puste aleje… na te jakby wymarłe domy, ścisnęło się jéj serce; ale tu spodziewała się bezpieczeństwa, spokoju, opieki: tu chciała czekać aż się może w losie jéj cóś odmienić.

Z Frankfurtu już wysłany przodem sługa, najął jéj przy jednéj z większych ulic mieszkanie, które po pałacach jakie nie dawno zajmowała wydało jéj się nędzném i biedném, choć było tylko zimném, niezamieszkaném i pustém.

Ale dla niéj była to tylko gospoda… Zaklika siadł drugiego dnia na straży, urządzono co było potrzeba do życia. Cosel zajęła ciemny kąt, w którymby o niedoli swojéj marzyć mogła i nowe gospodarstwo się rozpoczęło. Smutne dni długie a jednostajne.

W Berlinie wszakże incognito nikomu pozostać nie było wolno. Trzeciego dnia Cosel oznajmiono odwiedziny marszałka Wartesleben gubernatora Berlina, a drugi marszałek Natzmer dowódzca żandarmów często przejeżdżając się ulicą domowi się przypatrywał.

Wszyscy byli bardzo grzeczni.

Z wysokich sfer doleciała wiadomość że tam przybycie hrabinéj, a nadewszystko przekazu na znaczne summy do Liebmana bankiera, widziano okiem bardzo przyjazném. Z Drezna pomimo ścisłych stosunków trzech Fryderyków, nie zdawało się grozić nic, i Cosel spodziewać się nie mogła, aby ją tu jeszcze prześladować chciano.

Tu dopiéro wśród téj samotności milczącéj, w pośród tego miasta głuchego, które zasypiało o mroku, wśród téj ciszy złowrogiéj, cały ogrom nieszczęścia stanął przed oczyma téj, która nań była skazaną.

Goryczą zapłynęło serce. Całe dnie siadywała nieruchoma, nie mówiąc słowa z oczyma czarnemi wlepionemi w ścianę, lub na ulicę, duchem i sercem uciekając w czasy ubiegłe.

Serce jéj zadawało sobie pytanie, czy tak łatwo przestać kochać, czy tak łatwo można zapomniéć, czy za szczęście doznane tak prędko można niewdzięcznością płacić?

Charakter króla wydawał się jéj poczwarną zagadką! Przypominała sobie czułość jego, dowody przywiązania, nie dawne jeszcze tryumfy swoje a jego przysięgi, i nie mogła pojąć upadku.

Nie zwątpiła o królu, wątpiła o człowieku. Mężczyzna cały jak go Bóg stworzył zdawał się jéj dzikiém szyderstwem. Nie rozumiała życia, nie pojmowała przysięgi, naigrawania się ze świętości, oplwania przeszłości i zadania jéj kłamu. Świat wydawał jéj się czémś nie zrozumiałém. Pytała własnego życia i szukała w niém winy czując karę: nie mogła znaleźć tak wielkiego grzéchu jak była boleść.

W kilka dni kazała sobie przynieść Biblią.

W kilka dni także wszedł około południa Zaklika, który przychodził zwykle tylko gdy był zawołany, lub gdy musiał cóś oznajmić. Stanął w progu ze spuszczonemi rękami: Cosel podniosła głowę ku niemu.

Milczał długo.

– Co powiesz panie Zakliko? cóś nie dobrego?

– A gdzież na świecie dobre! – rzekł – chodzą już koło domu szpiegi, pytają; chciałem tylko powiedziéć abyś się pani ich strzegła. Nie mylę się, prędzéj czy późniéj zjawi się tu pewnie któś z oświadczeniami przyjaźni: zamknij pani usta.

Hrabina się zmarszczyła.

– Musisz mnie już znać – rzekła – że ja i milczeniem kłamać nie umiem. Miałam odwagę jemu i jéj rzucić obelgą w oczy, będę miéć męztwo powtórzenia to każdemu co słuchać zechce.

– Pani – odważył się dodać Zaklika, choć spuszczeniem głowy dała mu znak że rozmowa ma być skończoną – pani, na cóż ich jątrzyć i zemstę wywoływać? I tak kłamać będą.

Nie odpowiedziała już nic uparta Cosel, z oczów spuszczonych potoczyły się dwie łzy gorzkie. Zaklika wyszedł.

We trzy dni potém młody, ładny mężczyzna kazał się zameldować do hrabinéj.

Był to van Tinen.

Hrabina znała go z tego, iż raz już był do niéj wysyłany dla układów, do których chciał przyjść jak Watzdorf niewczesnemi oświadczeniami gorącéj miłości. Te obelżywe oświadczenie musiała ona znosić cierpliwie, choć ją obrzydzeniem dla nikczemników napełniały.

Przyjęto van Tinena.

Oświadczył najprzód iż się niezmiernie zdziwił, gdy będąc w Berlinie dowiedział się o pobycie jéj tutaj, o którym jakoby wcale nie wiedział wprzódy.

Cosel spojrzała mu w oczy z szyderstwem.

– A gdzieżeś pan był gdym opuszczała Saksonią?

– Ja? – rzekł van Tinen – byłem w Dreznie nawet tego wieczora, gdyś pani pono o mdłości przyprawiła nieszczęśliwą Denhoffowę, ale gdy się to raz uciszyło, nie dowiadywałem się dokąd się pani udać podobało.

– Tak więc się bardzo cieszę – odpowiedziała Cosel – iż mogliście o mnie zapomniéć: nic więcéj teraz nad to nie życzę.

– Ja sądzę – odparł van Tinen – że i tam radziby być pewni, iż pani wyrządzonych sobie krzywd zapomniałaś także.

Milczeli chwilę, van Tinen szepnął:

– Mógłbym pani wiele ciekawych opowiedziéć rzeczy…

Zakrawało to na chęć wkradania się w łaski u Cosel, na zyskanie zaufania.

– Jam nie ciekawa – smutnie rozśmiała się Cosel – myślisz pan że mnie cokolwiek dziś jeszcze obchodzić to może? Wierzyłam dawniéj w tych szałów szczerość, myśląc że z serca się rodzą: dziś wiem że je tworzy pycha i pustota…

– Bawimy się nadzwyczajnie – rzekł jakby nierozumiejąc van Tinen… Nie są to rzeczy nowe dla pani, która w tylu świetniejszych zabawach byłaś królową; jednakże…

Znać chciał wyznania, Cosel milczała; van Tinen śmiejąc się po dobréj woli opowiadać zaczął:

– Miejsca te dobrze pani znane, bo niegdyś w Laubegast pono…

– Mieszkałam tam szczęśliwa – szepnęła Cosel – a! to prawda.

– Flemming na równinie pod Laubegast prawie na przeciwko Pillnitz, dawał wielką fetę dla króla i Denhoffowéj.

– A! a! – zawołała Cosel.

– Sześć najprzód pułków wyszło w pole – mówił przybyły – cała królewska lejb-gwardya konna użytą była. Na wyżynach ustawiono działa i wojska tak rozporządzono, ażeby dwór miał widowisko prawdziwéj wojny. Jakoż udało się wszystko przepysznie. Rozdzielone pułki postępowały dając ognia, nacierając, a choć oprócz kilku wywróconych i podeptanych, nikomu się nic nie stało, można było przysiądz zdala, że bitwa była najzaciętsza i przeléw krwi okrutny.

Król przypatrywał się temu igrzysku, z jednéj strony mając przy sobie Denhoffowę, z drugiéj hetmanowę Pociejowę, obie konno jako amazonki. Otaczał go cały dwór na pysznych rumakach… Reszta dam w poszóstnych powozach patrzała nie wysiadając z nich, a był cały świat niewieści.

Cosel uśmiechnęła się szydersko.

– Teraz mu dwie towarzyszy – rzekła – widoczny postęp, a w odwodzie ta arier-garda w powozach. O! rzeczywiście, to wspaniale i po królewsku.

Van Tinen zniżył głos.

– W istocie te dwie – dodał – nie są wcale o siebie ani o nikogo zazdrosne.

Ale wracam do mojego opisu – począł znowu: – nieopodal rozbite były wspaniałe namioty. Pod jednym z nich król obiadował, mając przy sobie: Denhoffowę, Pociejowę, Bielińską i co najprzedniejsze osoby z towarzystwa.

– I pan tam byłeś? – spytała szydersko Cosel.

Van Tinen się zarumienił.

– Nie, jam był w drugim namiocie, ale widziałem doskonale wszystko. W czasie obiadu muzyki nam przygrywały, a na vivat biły działa i tak na przemiany grzmot armat i trąby towarzyszyły wesołym okrzykom.

– Prześlicznie – rzekła Cosel – i koniec?

– Nie, to dopiéro początek. Po obiedzie nastąpiła zabawa, ze stołów nie zbierano, Flemming chciał resztkami nakarmić żołnierzy; ale że chleba brakło, w każdy kawałek chleba wetknięto po guldenie i użyto ich przeszło tysiąc. Zatrąbiono wtedy do szturmu… Żołnierze stojący w bojowym porządku posunęli się mężnie ku półmiskom, ale ci co ich dochwycili się piérwsi, pod naciskiem drugich zostali złamani; padli: trzeci szereg pchał drugi. Stoły się wywracały, ludzie dusili, kupy żołnierza wiły się po ziemi; widowisko było przepyszne: pękaliśmy od śmiechu! Trwało to póty, póki resztek potraw stało i nie zatrąbiono do odwrotu. Król zdala odpoczywał na pagórku z damami…