Za darmo

Djabeł, tom trzeci

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Ale któż wówczas miał litość?

Już przecież drugą porękę za więźnia dał był Leszczyński, a książę z niej korzystał i wszyscy przepowiadali że lada dzień uciec powinien. Rozprawiano o nim, o naradach prawodawczych, a kasztelan przywykły drwić z duchowieństwa, choć fortunę zrobił przy prymasie, na sejmie ostro przeciw niemu powstając i tu koncepta swe niesmaczne powtarzał. Właśnie ofiara, którą stan ten uczynił na potrzeby kraju, dostarczała mu przedmiotów do zabawnych ucinków. Powtarzał każde słowo senatorów, duchownych, i komentował je nielitościwemi dodatkami.

Wypadki także paryzkie budziły we wszystkich najrozmaitsze uczucia. Z uniesieniem rozprawiano o szczegółach wzięcia Bastylii, o upadku feudalizmu, o objawieniu praw człowieka, a nikt jeszcze nie umiał osądzić surowiej następstwa jakie szereg tych wypadków ciągnął za sobą. Pałano naśladowaniem, gdy obok, w przeszłości własnej praktyczniejsze prawdy leżały niepojęte, lub powierzchownym potępione sądem.

Na wyprzódki każdy najsurowiej sądził kraj swój i stary w nim porządek rzeczy; najrozsądniejsi nawet chcieli burzyć, goniąc za utopią. W czasie całej tej rozmowy, którą jakeśmy powiedzieli podsycał sejm i wypadki we Francji, Cerulli i kilka innych osób siedzieli w ostrożnem milczeniu. Kasztelan jaśniał wymową i krzyczał tak głośno jak na obradach, nie umiejąc powściągnąć do większej sali przywykłej deklamacji. Nikt nie miał nadzwyczajnego poszanowania dla miernych wcale talentów człowieka, którego przeszłość cień rzucała na nowszą i do miary czasu zastosowaną rolę, ale wyręczał wielu, gadając za wszystkich, słuchano go chętnie.

– Mości panie – rzekł powstając wojewoda K… mąż pięknej Karoliny – wszystko to śliczne może, doskonałe, ale ja nasze stare czasy wolę, a teraźniejszego wyznaję że nie rozumiem.

– To nie dziw – odpowiedział, nie dając się nikomu uprzedzić kasztelan z intencją szyderstwa – są to czasy, któremi brzemienne chodziły wieki.

– Daj Boże, aby się przy porodzeniu nie okazało jak z ową górą w bajce, odezwał się wojewoda – i żebyśmy nie doczekali się ridiculus mus na końcu.

– Jest wielu partyzantów staroświecczyzny – rzekł mowca – ale póty u nas nie będzie dobrze, póki się nie pozbędziemy właśnie starych przesądów.

Poklaśnięto przesądom, był to wyraz prześladowany, Bóg wie co się wówczas zwało tem imieniem, wszystko co przeszkadzało i wadziło – małżeństwo między innemi liczyło się do przesądów.

– Zacni panowie – przerwał z kąta Baucher – co się tycze przesądów, jednym z najzgubniejszych jest późna wieczerza, prosimy gospodarza by ją kazał przyspieszyć.

Wszyscy się z tego zwrotu rozśmieli.

– A potem do gry – zawołał ktoś z tłumu – aby czasu nie tracić.

Wojewoda ciężko stęknął.

– Wszystko u nas nic potem – rzekł – mieszczan przerabiają na szlachtę, szlachtę mieszczanią.

– I wino piją – przerwał znów Baucher – niepoczciwe stare węgierskie, ale ten francuzki kwasek co ledwie chorego mógłby zaspokoić.

– Mówisz pan o szampanie?

– Szampan! śliczny mi szampan, mruknął wojewoda.

– Doskonała anegdotka – zawołał jenerał, który usilnie widać politykę chciał przerwać, autor jej praesens potwierdzi, jeśli mu skromność przyznać się dozwoli. Niedawno jeszcze przywieziono kosz tego szampana za osobliwość przez Teppera, księciu Lubomirskiemu. Nadszedł właśnie Komarzewski z ranną wizytą, książę siedział w kąpieli. – Kochańciu, rzekł do jenerała, przysłano mi nowe francuzkie wino, ma to być coś osobliwego, ale też i kaducznie drogie. Trzeba by spróbować. – A! odpowiedział Komarzewski filuternie, słyszałem o tem winie… – Jakto? nie próbowałeś go nigdy? – A nie. – No, tyś przecie znawca, zrób mi tę grzeczność pójdź go spróbuj, powiesz swoje zdanie. – Zadzwoniono, wyszedł z kamerdynerem jenerał dla spróbowania wina, książę po kąpieli położył się w łóżko. Komarzewskiego niema i niema; w dobre dopiero pół godziny powraca. – A cóż? zabawiłeś się. – Dobywali, odkorkowali, marudzili. – Próbowałeś? – Próbowałem mości książę. Jakże ci się zdaje? – Tak! tak, limonadka! nie zły sobie kwasek! ściskając ramionami, rzekł obojętnie jenerał, nie radzę księciu z tem się popisywać, bo to tego beczkę u nas każdy wypije.

Na tem się skończyło, książę ciekawy, wieczorem każe podać wina – niema go. – Gdzie się podziało? – Do ludzi, a tu okazuje się, że pan jenerał próbując, cały kosz tej limonadki wypróbował.

– Ale ba! – przerwał Komarzewski bardzo serjo – byłem prawie naczczo i świeżom się pogniewał, potrzebowałem ochłodzenia.

– Tegoby z węgrzynem nie dokazał! – rzekł wojewoda.

– Kto to wie – odparł adjutant królewski – bywało różnie, teraz mi już nogi jakoś nie służą, choć głowa jeszcze strzyma.

Jakby na zawołanie wniesiono wino, i kielichy poszły kołem. Cerulli wziął jeden, ale z nim jakoś manewrował, że zawsze miał go pełnym i nic nie pił. Wkrótce zaszumiało w czuprynach, rozmowa stała się żwawsza, swawolniejsza, otwarto drzwi do jadalni, tu do reszty podochocili się niemal wszyscy, a dopieroż do kart. Wojewoda, który oprócz w marjasza nie grywał w nic, z kieliszkiem sobie na boku pozostał, inni rejem stół obsiedli, między niemi młody Rybiński, którego twarz od początku wieczora pałała jakąś gorączką, a oczy nieustannie zwracały się na gospodarza. Cerulli dawszy się trochę prosić dla ceremonji, posłał do swojej karety po szkatułkę i bank otworzył. Podczaszyc siadł do gry także; towarzystwo było liczne, umysły rozegrzane winem i rozmową, ale jak skoro pieniądz błysnął na zielonym stole, zaszeleściały czarodziejskie karty, serca uderzyły strachem i nadzieją, zwróciły się wszystkie twarze, upadła ożywiona pogadanka i liczenie przerywane tylko sykaniem lub wyrównywaniem stawek, rozciągnęło swe skrzydła nad niemi.

Rybiński grał z chmurnem czołem i gorączkowym niepokojem. Kilka dni temu przegrał był kilkaset dukatów, a że kieszeń jego nie była zbyt przeciążona, zdziwiono się zobaczywszy że znów ze trzysta przed sobą położył; krótko jednak przed nim poleżały i zwyczajem codziennym poczęły wędrować do banku jedne za drugiemi, tak że w godzinę pozostał bez grosza. Na pięknej jego twarzy namiętność gry wyryła najnieszlachetniejszy wyraz gniewu – cisnął kartami o stół i powstał z krzesła, wołając głośno:

– Prawdziwie u pana podczaszyca tylko podczaszycowi grać można, on jeden wygrywa!!

– Jak to pan rozumie? – podnosząc głowę zbladły ale spokojny, zapytał Ordyński.

– Jak ja to rozumiem to mnie wiedzieć, a pan sobie bierz jak chcesz, to mi wszystko jedno.

W ręku Cerullego karty drżały, Ordyński szepnął słowo jenerałowi i grał dalej, ale konwulsywnie drżący. Rybiński powoli odszedł od stołu zgrzytając zębami.

Baucher wziął go do okna.

– Starościcu kochany – rzekł – przykrą mam misją, ale cóżeś powiedział, to obelga!

– Tergo nie odwołuję!

– A zatem pojedziesz z nami do Jeziernej, dasz nam satysfakcją.

– Wszelką jaką chcecie, oprócz tej żebym wam więcej przegrywał, bo tu noga moja nie postanie. Ogrywajcie sobie na współkę z Włochem całe miasto, życzę wam szczęścia. Słowa te wymówione wpół głosem, doszły uszu podczaszyca, który zagryzł wargi i grać przestał. Dogonił u drzwi Rybińskiego.

– W moim domu – rzekł – nie chcę się unosić i prawom gościnności ubliżyć, ale niech pan wie, że w każdem innem miejscu byłbym mu dał natychmiast naukę jak się język trzyma za zębami.

– Możemy się znaleźć i gdzie indziej – obojętnie dość odpowiedział Rybiński – kto od kogo i jaką weźmie naukę, to jeszcze pytanie.

To mówiąc trzasnął drzwiami i wyszedł. Wrzawa za nim powstała wielka, ale zapamiętali gracze słysząc ją nie ustąpili od stołu, aż Cerulli dociągnąwszy talji zabastował.

Jedno śmiałe słowo rzucone w pasji przez Rybińskiego, sprawiło ten skutek na nieszczęśliwych graczach, że choć żaden ustami myśli tej nie powtórzył, wszyscy jednak spojrzeli po sobie, i nie biorąc strony podczaszyca, wkrótce opuścili go wynosząc się po cichu i zostawując z poufałemi.

W godzinę może po wypadku, jenerał tylko, Poinsot, który zdala był sceny świadkiem i niejakiś pan Parnawski przyjaciel domu, co się kręcił trochę przy dworze, a trochę gdzie z komina kurzyło, w pustych zostali pokojach.

Było to jakby uderzenie piorunu, wśród którego Cerulli, niby nic nie rozumiejąc, zagarnąwszy grosze wymknął się cichaczem. A że zwykle bawiono się tu do dnia, a goście wcale nie wzięli strony podczaszyca, miało to wielkie znaczenie. Wiedział Ordyński, że słowo starościca obudziło podejrzenie wszystkich, zmieniając je w przekonanie prawie, że mu niepowetowaną na czci wyrządziło krzywdę. Pierwszy raz zachmurzył się jego czoło, a jenerał i Parnawski napróżno usiłowali go rozweselić i wytłómaczyć mu jako tako zniknienie gości. Podczaszyc rozumiał dobrze co to wszystko znaczyło, a przypominając sobie okoliczności gry, swoje wygrane, stałe niemal nieszczęścia drugich, dziwił się teraz sam że wprzód nie zwrócił oczów na Cerullego.

Tymczasem trzeba się było przygotować do pojedynku, co, jakkolwiek śmiałemu, trochę zakołatało sercem. Jenerał z p. Parnawskim ofiarowali się nazajutrz do starościca pójść po warunki. Cała ta awantura natychmiast przez gości miała ogromny rozgłos w mieście, a że często słowa jednego dosyć by cień rzucić na najpoczciwszego człowieka, cóż dopiero gdy są pozory słuszności? Podczaszyc w jednej godzinie odsądzony został od czci i wiary. Wszyscy szeptali że dom trzyma nad skalę, że przyjmuje po królewsku, wydatki ma ogromne a dobra obciążone, i każdy odchodził jeśli nie z przekonaniem szalbierstwa, to z wątpliwością obelżywą o poczciwości Ordyńskiego.

VI

Jedno nieszczęście nigdy samo nie idzie, trzymają się one pod ręce, i wloką gęsiego. By jedno na próg, tylko co i drugich nie widać. Nazajutrz podczaszyc siedział rano u siebie zadumany i ponury czekając powrotu posłów, nie wiele o pojedynku, więcej o różnych jego tłómaczeniach rozmyślając, gdy mu znać dano że marszałek dworu, miał już bowiem i intendenta, niejaki pan Frajer, nastręczony z ręki jenerała, chciał się pilno z nim widzieć. Nie lubił Ordyński tych posłuchań i narad, wiedział bowiem że koniec końcem zamkną się ogromnym rejestrem i żądaniem pieniędzy, a kasa się wyczerpywać zaczynała, ale cóż było robić.

 

Głuszę i dobra Ordyńskich dobrze już była od śmierci starościnej zahartowała podczaszyna, która powypuszczała w zastawy, i dzierżawy co mogła, zabrała pieniądze, chcąc sobie kupić willę jakąś w pobliżu Florencji. Reszty co z tamtąd przyszło, podczaszyc tracił, i jeszcze pozaciągał był znaczne długi, tak że niewiadomość tylko stanu interesów spokojnym go o nie czynić mogła; w istocie były w najstraszliwszym nieładzie.

Pożyczał w Warszawie na wszystkie strony wielkiemi sumami, u bankierów, u żydów, winien był po handlach za towary bardzo wiele, a choć dotąd kredyt się wlókł, bo coraz wierzycielom dawano coś na rachunek, długi na czas w którym zaciągnięte zostały, były przerażające.

Karty trochę, dom, życie wystawne, wzięły co zkąd się urwać dawało, kieszeń była pustą. Czerpali z niej przyjaciele, zbytek, rozrzutność, namiętność i złodzieje. Widzenie się więc z panem Frejer, wcześnie przykrem poczuł podczaszyc, a gdy zobaczył tego jegomości, w czarnym fraku szczelnie pozapinanym, nizko kłaniającego się w progu, ogromną dźwigającego księgę, dobrze mu już znaną, skrzywił się i porwał zniecierpliwiony. Miał on ten chwalebny pański zwyczaj, że nigdy w rachunki nie wzierał – dawał pieniądze, brał, sypał, ale się nie rozpatrywał ani jak przyszły, ani którędy poszły – wszelka praca i natężenie umysłu choć chwilowe, były mu nieznośne.

– A cóż tam pan powiesz panie Frejer – rzekł do intendenta, który zawsze nasrożony, poważny, nigdy nie dopuszczający się uśmiechu, wyglądał gdyby Kato, choć z tą miną stoicką kradł gorzej wszystkich co kradli – (a było ich dosyć!!).

– JW. panie jest okoliczność ważna.

– Co tam przecie?

– Ot dziś rano jak gradem sypnęli mi rachunkami dostarczający kupcy, zwąchawszy o jakimś pojedynku.

Podczaszyc wstrząsnął się od gniewu.

– To nie pora na wypłaty! – zawołał.

– Jabym tych ichmościów przykładnie ukarał – rzekł z miną rezolutną Frejer – płacąc im zaraz i za grosz u nich nie biorąc nigdy więcej – ale w kasie nie ma pieniędzy.

– Waćpan nigdy nie masz pieniędzy!

– Jam temu nie winien, JW. pan zechcesz przejrzeć rachunki, feniga nie brakuje, a na każdy ekspens są aneksa i dowody.

– A dajcież mi pokój!

– Ale cóż pocznę z temi natrętami?

– Odprawić ich, zbyć, wypędzić, co waćpan chcesz! pierwsze pieniądze które wpłyną, służyć będą na opłacenie ich, zmienię kupców…

– Jednakże JW. panie, trzeba by coś radzić, mogą być natrętni.

– A ludzie od czego! – krzyknął podczaszyc w gniewie – odpędzić! – Pomiarkował się po chwili. – Zresztą – rzekł – zawołać Aarona, wezmę u niego i zaspokoję tych ichmościów.

– A jeźliby Aaron chybił? – spytał drobnostkowy i regularny Frejer.

– Natenczas weźmiemy gdzieindziej, a waćpan mi dzieciństwem tem głowy nie kłopocz – ile to wynosi?

– Ogółem może przejść trzy tysiące dukatów, nie licząc tych, co się jeszcze nie upominają.

– Tak wiele?

– JW. panie, to jeszcze nie wszystko.

Podczaszyc pochodził żywo.

– Dość tego – rzekł – nie pora to rachunków, innym czasem, innym czasem…

Frejer skłonił się, ale uparcie pozostał i księgę nawet począł rozkładać.

– Czegóż chcesz jeszcze? – niecierpliwie spytał Ordyński.

– Co mam zrobić, jeźliby gwałtownie się naprzykrzali?

– Mówiłem ci, do jutra! Lub… co chcesz… rób, radź, płać, wypędzej, a mnie się nie pytaj co począć, co innego mam na głowie.

– Kiedy JW. pan przyjść każe?

– Gdy cię zawołam, panie Frejer.

Niemiec potarł czoło frasobliwie.

– Bądź pan zdrów.

– Ale mi grożą sądem i zajęciem…

– Śmieliby? ta hałastra?

– Nie wiem czego się tak zlękli, jest to okropne zuchwalstwo – ale potrzeba radzić, potrzeba radzić.

– Posłać więc po Aarona, do jutra…

Jeszcze by był może stał dłużej we drzwiach Niemiec, który nie łatwo z placu schodził, ale jenerał i pan Parnawski weszli właśnie, pierwszy blady i sztywny, drugi nadto czerwony i zmięszany widocznie.

Podczaszyc spojrzawszy na nich poznał że nie musiało im pójść gładko. – Jenerał milczał nie spiesząc mówić, kapitan Parnawski, (był bowiem jakimś kapitanem in partibus infidelium) chodził rozgorączkowany. Frejer skłonił się, odszedł powoli. Ordyński przyskoczył do nich niecierpliwy.

– No jenerale, mów! kiedy? gdzie? jak? coście postanowili!

Baucher połknął ślinkę, odchrząknął, spojrzał na towarzysza i jak to bywa gdy przemówić trudno, widocznie na niego chciał zrzucić ciężar spowiedzi. Ten sapał, ale nie okazywał wcale ochoty mówienia, ruszył ramionami i odskoczył z pantominą zdającą się oznaczać – a mnie to do czego?

– Cóż to jest? no! mówcież przez litość – z kolei do obu się zwracając, wykrzyknął podczaszyc – mówcie!

– Ale czekajże niech się wysapię – odpowiedział jenerał – wreszcie – niech się namyślę od czego mam począć.

– Cóż tu się namyślać? kiedy? gdzie? jaka broń?

Znów Baucher wejrzał na kapitana jakby go o litość prosił, a kapitan się zżymał tylko, uciekając od niego w drugi koniec pokoju.

– Jenerale, tylko bez tych powijaczek, mów, proszę, coście zrobili! Chcecie bym zwarjował, przecież się nie zlęknę!

– Ale bo! ale bo! – przerwał stary dworak. – Podczaszycu, każ mi dać kieliszek wina… w gardle mi zaschło z gadania i gniewu… Rybiński warjat!

– Wiem o tem!

– Głupi człowiek!

– Być może, ale strzelać się z nim muszę.

– Ale ba. Rybiński – wykrztusił wypiwszy wino Baucher – Rybiński bo nie chce się bić.

– A toż znowu co? – krzyknął Ordyński – chce żebym go zbeszcześcił publicznie? Jakąż może mieć racją? Wczoraj sam prawie mnie wyzywał.

– Tak, ale tu nastąpić musiały jakieś podłe rady i ukartowano inaczej.

– Co mogli ułożyć? wrąc i tupiąc nogami jak dziecko, zapytał podczaszyc.

– To głupiec sam nie wie co gada!

– Ale cóż mówi na miłość Boga, co mówi? nie drażnij mnie, oszaleję.

– Co? chcesz wiedzieć co? – przerwał Baucher, porywając się z kanapy cały zburzony, bo czuł że mu te sceny żółć poruszą i zrobią chorobę, która zwykła się była kończyć czasem żółtaczką – co? ot co plecie, truteń – że ponieważ – ale mów bo Parnawski!

– Albo to pan jenerał gęby nie ma! – zuchwale odparł kapitan.

Podczaszyc stał blady jak ściana, niemy, a myśl jego trafiać już musiała na obelgę, którą miał odebrać.

– Mówi Rybiński – wykrztusił Baucher – nie będę się z nim bił, bo kto szulerów w domu trzyma i gra z nimi na współkę ściągając do siebie na karty, ten z uczciwym człowiekiem mierzyć się nie wart. – Wypowiedziawszy wreszcie te ciężkie słowa, jenerał padł wysilony na krzesło.

Ordyński czerwieniał, bladł, zmieniła mu się twarz kilka razy, zdawało się że zemdleje i padnie, słowa zastrzęgły mu w gardle, pot wystąpił kroplami na blade jego czoło, w ostatku począł przychodzić do siebie i rzekł ścinając usta:

– Dziś mu jak psu w łeb strzelę.

– Nie – odpowiedział jenerał – to już zły interes, wiesz zapewne czem to pachnie pod bokiem króla, w czasie sejmu, pod juryzdykcją marszałkowską taka awantura. Przypomnij sobie jak sądzono Taylora że się tylko na Ryxa porwał! Jabym po prostu nasłał na niego ludzi i kazał mu, jak Grabowski Stokowskiemu, wyciąć odlewanych sto nahajów, to by go rozumu nauczyło.

– To mało! – wybuchnął podczaszyc – to nic! plama, którą rzucił na mnie, krwią się tylko zmyć może i powinna.

Zadzwonił ręką drżącą.

– Charles – rzekł do kamerdynera – podaj mi krucice, proch i kule.

Jenerał który wszystkich podobnych tragicznych historji nie lubił, a wiedział że się tu na coś nie żartem zabiera, miał się już ku rejteradzie. Parnawski patrzał i milczał.

– A gdyby – odezwał się – wprzódy kijami, jabym panu podczaszycowi nastręcznył do tego bardzo tęgich ludzi, co by go w biały dzień wyciągnąwszy z karety gotowi osmagać.

Podczaszyc słowa nie odpowiedział, tylko usta dumnie podniósł, brwi ścisnął i począł w milczeniu nabijać krucice.

– Ale bo nie wiesz jeszcze katastrofy – dodał jenerał schylając się już ku czapce – ten szelma Cerulli, kat go wie co za jeden…

– Cóż znowu Cerulli? – spytał podczaszyc drżąc a usiłując udać flegmatyka.

– A, uciekł gałgan z miasta wczoraj jeszcze, nec locus ubi Troja fuit, zabrał się z manatkami i drapnął w nocy, Bóg wie dokąd.

Podczaszyc znów blady się zrobił jak ściana, i zęby straszliwie mu się zacięły.

– Ha! – rzekł – i temu nie radzę się spotykać ze mną!!

– Ale bo w istocie – z wymówką cichą wystąpił Baucher – dość byłeś nieostrożny podczaszycu, kto to ludzi tego kalibru wpuszcza tak na poufałej stopie do domu?

– Alboż go nie przyjmował hetman, książę marszałek, kasztelan i inni…

– Tak, gdy go tu wprzód poznali! Kto wie co to za ptaszek. Rybiński słyszę zgrał się do koszuli i długu zrobił z tysiąc dukatów, nie dziw że go to za serce wzięło. Inni prawdę powiedziawszy także nie małe tu sumy posadzili, choć ja narzekać nie mogę, ale ja gram ostrożnie i rano wstać potrzeba żeby mnie ociąć!

Podczaszyc milczał.

– Jadę natychmiast – rzekł do jenerała – będę się do nocy włóczył póki Rybińskiego nie przydybię i w łeb mu nie wypalę.

– Zdaje mi się – chłodno odparł Baucher – że go dziś nie spotkasz. – A pomyślawszy, że wypadałoby niebezpiecznej awanturze zapobiedz, wziął za kapelusz i sposobił się do wyjścia, mrugnąwszy tylko na Parnawskiego, żeby pozostał i podczaszyca pilnował. Kapitan chętnie to uczynił, ale z Ordyńskim ciężka teraz była sprawa, ani się słowa od niego dopytać, nie wiedział co się koło niego działo, chodził obłąkany. Nie pożegnawszy jenerała, nie spostrzegłszy Parnawskiego, położył pistolety nabite i począł się machinalnie ubierać, spiesząc i targając co mu podawano.

VII

W godzinę potem zaszła kareta, i Ordyński w kieszenie fraka powrzucawszy krucice, wyjechał z wizytami, ale jenerał domyślając się gdzie być może, wszędzie go uprzedził.

Czuł on, że taka obraza płazem Rybińskiemu ujść nie może, obawiając się wszakże, by w pierwszej chwili gniewu nie skończyła się bardzo tragicznie, przeleciał ważniejsze domy, do innych rozesłał oznajmując co się święci. Część też wczorajszego wypadku w mieście wiadoma była, i prawdę mówiąc, nienajlepsze uczyniła wrażenie, gdyż każda potwarz przyjmuje się łatwo, a przyjęta wyrasta szybko. Przypominano sobie zbyt pańskie podczaszyca życie, przebąkiwano o zrujnowaniu, tu znów ucieczka Cerullego, zarzut do reszty czyniła podobnym. Kareta podczaszyca wszędzie zastała drzwi zamknięte. Był to dla niego cios ostatni, którego mężnem sercem znieść nie umiał. Im mocniej przekonywał się, że go nie przyjmowano umyślnie, tem boleśniej cierpiał i wpadł prawie w paroksyzm szału, gdy mu na ostatku i drzwi wojewodzinej odmówiono.

To go w samo serce uderzyło najboleśniej.

– Do domu! – zawołał – do domu!

Powóz potoczył się po bruku, a podczaszyc w głąb jego się rzuciwszy, patrzał tak oślepionemi oczyma na migające ulice, że nic nie widział przed sobą, i kilka osób z któremi się spotkał nie poznał.

Z drogi zmieniwszy myśl, kazał zawrócić do jenerała. U bramy Krakowskiej, żebrak nawet Orlandini z pychą się jakąś od niego odwrócił, niby go nie spostrzegł, uczuwszy zapewne zdaleka wypróżnione kieszenie. Jenerała równie jak innych w domu nie było.

Podczaszyc pomyślał i kazał się wieźć do Frascatelli.

Nie wiem dla czego mu teraz na myśl przyszła, gdyż bardzo dawno jej nie widział. Może u niej kogokolwiek ze znajomych spotkać się spodziewał, potrzebując gwałtownie rady, bo szalał zostawiony sam sobie i chwilami przebiegało mu przez głowę wpaść do mieszkania Rybińskiego, i we własnym domu w łeb mu wypalić. Że jednak krewny biskupa kujawskiego stał obok niego i prawie z nim razem, a dom senatora i posła dwojako był nietykalny, zawahał się Ordyński.

Frascatellę zastał samę jedną, smutną, zatopioną w fotelu i chorą. I ona od czasu jak jej nie widział wiele się odmieniła – i ją odstąpili przyjaciele znalazłszy nazbyt surową, zbyt dziwaczną, a tymczasem biedne dziewcze warzyła i wysuszała tęsknota za krajem, o którym marzyła we snach, opłakiwała na jawie. Choroba niszczyła ją gwałtownie, za nią przyszedł i niedostatek zajrzeć do obsypanego wprzód darami możnych mieszkania. Pusto było do koła, ona sama jedna, łzy w oku, twarz blada, wejrzenie tylko błyszczące jeszcze a usta uśmiechnięte smutnie jakoś, grobowo.

– A! dawno! dawno! jakeśmy się nie widzieli podczaszycu – zawołała Frascatella, podając mu rączkę wyschłą i bladą – cóż to się stało żeś tak był o mnie zapomniał? Tak dawno żadnej już wesołej nie widziałam twarzy, nie słyszałam uśmiechu! Wszyscyście mnie porzucili, dzięki ci, żeś choć późno sobie przypomniał że ja jeszcze żyję!

 

Podczaszyc stał przed nią, ale tak zmieniony, drżący, blady, że za drugiem wejrzeniem Włoszka domyśliła się wielkiej jakiejś w życiu jego zmiany, i pomimo osłabienia porwała się, załamała ręce, pytając ścichłym nagle od uczucia głosem.

– Co ci to? podczaszycu!

– Mnie? nic! – odpowiedział Ordyński nieprzytomnie, siadając drżący, bo czuł że mu się nogi chwiały, nic… nic.

– Jakto, nic? – wpatrując się w niego zapytała tancerka – nie możesz mnie zbyć taką odpowiedzią, na twarzy twojej napisane jakieś nieszczęście. Co cię spotkało? mów? kto cię zdradził? kobieta?

Pierwsza jej myśl była o kobiecej zdradzie, podczaszyc z pogardą ruszył ramionami.

– To się nie liczy! – rzekł z gorzkim uśmiechem.

– Ale mów pan, na Boga!

– Ja i ty, widzę – rzekł Ordyński oglądając się – jesteśmy zarówno zdradzeni przez cały świat i opuszczeni od wszystkich. Wczoraj jeszcze wieczorem byłem ich ulubieńcem, dziś się mnie zaparli i odepchnęli. Ale się pomszczę! pomszczę się krwawo!

Frascatella nic zrozumieć nie mogła, oczy jej żywo biegały po twarzy przybyłego, by tajemnicę wybadać, a nic odkryć w niej nie umiały.

– Powiesz-że mi pan – co to się stało?

– Na co mówić? ktoś ci tu inny zapewne pospieszy przynieść wieść o mojej hańbie, o wstydzie. Ja idę, ja iść muszę…

Zerwał się. Biedna dziewczyna przestraszona, krótką chwilę sądząc, że go do niej serce i litość przywiodły, opadła na krzesło smutnie spuściwszy głowę na piersi.

– Myślałem że tu kogo znajdę – rzekł. – Sapiehę, jenerała, kogokolwiek, chciałem wiedzieć co się dzieje ze mną! poradzić! idę… lecę dalej!

– Biedny! – ze łzą w oku szepnęła Włoszka, tak był szczęśliwy niedawno! tak mu się świat uśmiechał. Jak on teraz potrafi znieść nieszczęście, kiedy ci co się z nim zżyli, usychać muszą na ręku jego i umierać! – Podczaszycu! – dodała głośno – słowo poproszę cię tylko. Ja od kilku tygodni z krzesła się już nie ruszam! ja nic nie wiem. Poczciwy Bekler, który mnie przez litość odwiedza, zakazał mi tańca pod karą śmierci… ale to nic! ja i tak umrzeć muszę… Może byś mnie chciał dokąd posłać? Może ci na co przydać się mogę? mów, proszę…

I zerwała się gorączkowo z fotelu chwytając za poręcze i stół, twarz jej zarumieniła się, usta drgały; podczaszyc spojrzał i serce się mu otwarło – nieszczęście je poruszyło dopiero, łza zakręciła mu się w oku.

– Dziękuję ci – rzekł – dziękuję serdecznie, ale cóż mi tu pomódz możesz gdzie idzie o życie, o krew, o zemstę…

Frascatella zadrżała i upadła zemdlona. Podczaszyc zostawił ją na ręku sługi, a sam jak szalony poleciał znowu pukać od drzwi do drzwi… ale wszędzie z zimną twarzą odpowiedziano mu… nie przyjmują! Wściekły zawrócił do siebie.

Mrok szary poczynał zalegać ulice, a chmura nad miastem zwieszona, milcząca, jasnemi błyski wiosennej burzy rozświecała niekiedy fantastycznie ulice, na których przechodzący i przejeżdżający migali jak cienie.

Nagle zatrzymała się kareta i twarz djabelska Fotofera ukazała się w jej oknie. Podczaszyc schwycił się i machinalnie porwał za pistolet, djabeł się rozśmiał tylko.

– Tobiem winien – zakrzyknął Ordyński z pasją – całe moje nieszczęście… tyś jego sprawcą…

– Ja? ja? co? – spytał obojętnie cavaliere.

– Tyś do mnie sprowadził tego psa Cerulli, za którego pokutuję.

– Cerulli to mój kompatrjota – no? – i cóż?

– Nic nie wiesz?

– Ja zawsze wiem wszystko.

– To oszust!

– Nie, podczaszycu, zacny człowiek!

– Po cóż uciekł?

– Uciekł? on? wysłany został w ważnej, bardzo ważnej sprawie lóż Melchizedecha…

– Zgubił mnie!

– Jakto zgubił? – spytał szatańsko się śmiejąc Fotofero – samiście dobrowolnie głowę stracili…

– A mógłżem nie stracić jej? ty wiesz wszystko… drzwi mi dziś zamykają, każdy odwraca się odemnie.

Błyskawica oświeciła w tej chwili twarz cavaliera zimną i przęjętą nielitościwem szyderstwem.

– To naprzód źle – rzekł chłodno – że nie masz pan taktu i powściągnienia. Świat sobie, my sobie – niech gadają, odwracają się…

– Cóż to za rada?

– Gdybyś pan przed jenerałem paplą nie narobił wrzawy i hałasu – jużbyś do tej pory miał w rękach Rybińskiego i byłbyś czysty.

– To może prawda – odparł podczaszyc – ale cóż począć?

– Masz pan pistolety?

– W kieszeni.

– Każ zawracać – rzekł cavaliere wsiadając do karety – jedziemy razem, dam ci ofiarę w ręce. Zemsta jest zbyt szlachetnem uczuciem, uczuciem dzieci natury, dodał śmiejąc się, bym ją miał tamować jak drudzy… Krew, tak, tylko krew zaspokoić ją może.

– Hej! na Nowolipie! – krzyknął do woźnicy. Podczaszyc ostygł jakby czarodziejską dotknięty laską, widząc się tak blizko zabójstwa, które przez cały dzień marzył i układał. Słowa cavaliera otrzeźwiły go dziwnie, ale cofać się nie chciał, myśl tylko podawała mu wszystkie zbrodni następstwa i przerażała niemi.

– Trafimy na Rybińskiego – rzekł Fotofero – pieszo idącego od swoich przyjaciół, poznasz go pan łatwo po jasno-piaskowym płaszczu, celuj tylko dobrze, a potem uciekaj.

– Uciekać! – zawołał podczaszyc, któremu się w głowie pomieścić nie mogło jak teraz Warszawę porzucić, tak wszystkie węzły, które wprzód lekceważył, silnie go do niej krępowały, a ze wszystkich najmocniej miłość ku wojewodzinie. – Uciekać! ja nie mogę!

– No! no, o tem potem, zrobisz co zechcesz – rzekł cavaliere – teraz idzie nam o rybkę naszę, baczność, celuj pan dobrze, życzę szczęścia!

To mówiąc, kazał się w rogu ulicy przyzastanowić karecie, sam pod rękę ujął podczaszyca i mimo kropiącego deszczu, wyprowadził go z powozu na miejsce jakieś pod domami.

– Stój pan tu i uważaj – rzekł – za chwilę Rybiński iść musi…

Uchylił kapelusika i zniknął.

Najrozmaitsze uczucia poczęły miotać Ordyńskim, w którym na nowo zawrzała chęć zemsty i odezwała się zadana obelga. Dobył krucice, odwiódł kurki i z okiem obłąkanem upatrywał piaskowego płaszcza.

Inne książki tego autora