Za darmo

Djabeł, tom pierwszy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XII

Po wyjeździe króla, po rozsypaniu się gości spieszących każdy w inną stronę z opowiadaniem odmiennem, pałac w Głuszy długi czas smutną się pustką wydawał. Spoczywali wszyscy marząc, wzdychając lub ze smutków przędąc nowe nadzieje. Podczaszyna płakała. O! niczem to jeszcze niewiara, opuszczenie w młodości, gdy nie liczym lat, godzin, chwil zbliżających nas do siwizny, piszącej na ostygłej głowie: – wygnany jesteś z raju! ale na krańcu lat namiętnych, stracić skarb ostatni do którego serce przyrosło – to rozpacz często nie przeżyta, zabijająca jak trucizna! Ona w życiu całem, nie kochała nikogo prócz niego; dziwną anomalią w wieku zepsucia i płochości, była stałą i wierną, na chwilę nie zajął ją kto inny – a co łez wylała nad listami donoszącemi jej o każdej nowej Poniatowskiego intrydze, to tylko jedno jej serce policzyć mogło. Nieszczęśliwe to było przywiązanie do człowieka, co w kobietach szukał rozrywki nie serca, którego równie zajmowały starościna Opecka, i żydówka Czajka, jakaś pani kasztelanowa i pani Lhuillier, wojewodzicowa Mścisławska, piękna Elja, piękna młynareczka, i tyle i tyle innych niepoliczonych jednodniowych bogiń i królowych! Jej się do końca zdawało że do niej wrócić powinien, bo ona go jedna kochała. Ale Stanisław August dawno był o krótkich i przelotnych z nią stosunkach zapomniał.

Była jeszcze piękną, niosła mu wspomnienie lat szczęśliwych, myślała że go poruszy, że oczaruje, pociągnie choćby tylko na krótką godzinę; – on zbył ją słodką, powszednią grzecznością, podarkiem, pochlebstwem, a ile razy oko jej spotkało się z królewskiem wejrzeniem, wyczytała w niem tylko przestrach jakiś i lodowate zdrętwienie wyczerpanego człowieka, który sercem zamarł na wieki. Gorżkie też były łzy podczaszynej, bo z niemi spływała ostatnia życia nadzieja, a poczynała się bezcelna, nudna starość. Kochała syna, ale sercu jej rozdrażnionemu ustawicznem pragnieniem, miłość ta poczciwa wystarczyć nie mogła; cieszyła się nim, nieumiejąc samem zaspokoić macierzyństwem.

Już jasno marcowe słoneczko świeciło w pustych salach pałacu, gdy z pokoju swego wyszła powolnym krokiem podczaszyna blada, bezmyślna, zrozpaczona prawie, szukając w ruchu roztargnienia. Wszystko jeszcze po trudach tygodniowych przygotowań we śnie odpoczywało, fizjognomia tylko pokojów i rozrzucenie mebli świadczyły o gwarze jaki tu niedawno panował. Krzesła rozmawiały jeszcze z sobą pozwracane charakterystycznie, stoliki pełne były fraszek które oglądano; na jednym leżało pudełko z naszyjnikiem z kameów, na innym rzucony order Ś. Stanisława – pamiątki królewskiej bytności.

W sali jadalnej, w przyległym gabinecie woń pijatyki dawała się czuć jeszcze, a porzucane narzędzia muzyczne, drzemiąc odpoczywały na ziemi. Gdzie niegdzie zmięta firanka, oberwany liść z wazonu, zgubiona chusteczka, byłby jakby jakichś scen tajemniczych świadectwem.

Podczaszyna z niemniejszem uczuciem spojrzała na ten teatr ostatniego dramatu swego życia, jak niegdyś na pompejańskie wykopalisko.

I tu i tam wrzawę, wesele, śmiech, pieśni, zamurowało milczenie na wieki. Dzień ten ostatni poleciał w przeszłość na zawsze, pozostawując za sobą szczątki tylko, okruszyny, zwietrzałe wonie i trochę w sercu boleści.

Tylko w sali niebieskiej tańczyły jak wczoraj obojętne bóstwa, uśmiechając się zawsze jednostajnym uśmiechem do smutnej kobiety, która od tego obrazu mitologicznej radości ze wstydem odwróciła oczy.

Posunęła ręką pudełko z naszyjnikiem jakby je z przed siebie sprzątnąć chciała, spojrzała na Corregia który się lepiej od niej królowi podobał, westchnęła i rzuciła się na krzesło.

– Co począć z sobą? zawołała w duchu – gdzie się podziać, czem wyschłą próżnię serca zapełnić?

I jak w pustym gmachu, na wołanie rozpaczliwe, echo tylko przedrzeźniając odpowiada, tak w pustce jej serca rozległo się stokroć pytanie bez odpowiedzi.

W tem drzwi się otworzyły, Bóg zsyłał jej znowu żywe rozwiązanie zadania: – wszedł syn uśmiechnięty, rozmarzony, szczęśliwy, śledząc na licu matki smutku, którego wprzód był nie pojął, nie rozumiał teraz.

Podczaszyna podniosła głowę usiłując go zwieść udaną wesołością, którą odpowiedziała na powitanie syna – ale źle grała komedję.

– Widzisz kochana mamo – rzekł Alfier, że wszystko się nam najśliczniej udało – powitanie, kantata, przyjęcie, król był wesół i zostawił nam dotykalne dowody swojego ukontentowania, mogę się więc spodziewać jak najpomyślniejszych w Warszawie sukcesów!

– Prawda kochany Alfierze, wszystko poszło jak najlepiej, zimno odparła podczaszyna – to też widzisz żem już spokojna.

– Ale czegóż jeszcze smutna?

– Moje dziecię, wszak rozstać się będziemy musieli?

– Rozstać? prawda kochana mamo, ale nie na długo, i nie daleko będziemy od siebie.

– Niedaleko?? nie wiem, szepnęła matka której myśl jakaś szukania spokoju pod obcem niebem snuła się po udręczonem sercu – ja podobno do Włoch pojadę, ty do Warszawy, i Bóg wie – kiedy się zobaczymy.

– Do Włoch? to zapewne na kilka miesięcy?

– Na kilka tygodni, na miesięcy kilka, na rok, na dłużej, któż to wie wyjeżdżając?

I znowu smutnie spuściła głowę milcząca, – Alfier tymczasem którego po młodemu paliła potrzeba wypowiedzenia co mu na sercu ciężyło, chodził i mówił żywo:

– Król! król niezrównanej dobroci człowiek, nieprawda mamo? co to za przyjemność? jaka słodycz? uśmiech jaki? ile powagi! ile nauki! jaka spokojność na tem jasnem czole?

Matka spojrzała na syna z politowaniem prawie.

– Dziecko! odpowiedziała cicho, jakże ty jeszcze mało znasz ludzi! jak ciebie oszukać łatwo! nie widziałeś tylko to co było na wierzchu. On spokojny! on wesoły!

– Tak go to zajmowało wszystko – obrazy, książki, zbiory – przypatrywał się, unosił!

– Proste to roztargnienie które mu na chwilę dozwala o ciężkich boleściach zapomnieć.

– Miałżeby być nieszczęśliwy?

– Ma nieprzyjaciół, a najstraszliwszego w samym sobie – życie mu tak zbrzydło, niema serca.

– Mamo, uśmiechnął się młody człowiek, zdaje mi się że się nieco uprzedzasz? Ja go znalazłem pełnym najpiękniejszych uczuć.

Matka uśmiechnęła się znowu, widać nie chciała prowadzić dalej rozmowy, powstała z krzesła, wskazała na obraz Corregia.

– Pamiętaj o tem Alfierze, każ go upakować i odwieść do Warszawy, nim król z Kaniowa powróci. Przepraszam cię, muszę pójść spocząć.

I wolnym krokiem, rzucając trochę zdumianego syna, odeszła do swego pokoju.

– Co to za nieszczęście postarzeć choć trochę, zawołał do siebie Alfier, kręcąc się i nucąc piosnkę stanąwszy przed wielkiem zwierciadłem – wszystko się zaraz widzi jakoś fałszywo, smutnie! Ta biedna mama coby się miała cieszyć – tak teraz znużona, tak przybita, po prostu się musiała okrutnie zmęczyć! Miałożby to być i ze mną później?? A! nie! nie! nie rozumiem nawet jak można dobrowolnie stawać na takim punkcie żeby się nam świat z czarnej tylko strony pokazywał. Życie to tak słodka rzecz – niech żyje życie!!

Właśnie na ten z głębi serca rzucony wykrzyknik, boczne drzwiczki uchyliły się po cichu i wyskakujący kawaler Ś. Stanisława, ujrzał po za sobą ładną panienkę, która się z niego śmiała serdecznie.

– A panna Anna już wstała! zawołał nagle ją spostrzegłszy i nizki oddając jej ukłon.

– A pan podczaszyc widzę w przewybornym humorze!

Ale opiszmy choć króciuchno, to śliczne zjawisko, któreśmy panną Anną nazwali. Była to szesnastoletnia ledwie, córka jedynaczka marszałka dworu podczaszynej, Sienińskiego, staruszka któregośmy niedawno poznali. Nie powiem żeby to był cud piękności, ale świeższej i ożywieńszej twarzyczki, w którejby oczy i usta dobitniej mówiły co się w sercu działo, trudno sobie wyobrazić. Ciemnych włosów i oczu, niewielkiego wzrostu, zręczna, silna, z barwą zdrowia na twarzy, z czarnem, śmiałem i pełnem energii wejrzeniem, Anusia miała rysy fizjognomii pięknej Polki – szlachcianki, córki żołnierza, przyszłej matki pokoleń rycerskich, dla której życie nie straszne, bo krzyż w myśli i na piersi, wiara w sercu, męztwo w łonie – zbroją na wszystkie przygody.

Śmiała się z jej ust i oczów młodość w całej krasie swojej, ufność w niezachmurzone jutro i jakieś lekceważenie przyszłości, oczy biegały figlarnie, usta zdawały się nieumieć otworzyć chyba piosenką. Przytem wszystkiem na czole gładkiem, marmurowem było i trochę dumy i trochę wiary w swe siły.

Panna Anna wzięta na wychowanie naprzód przez panią starościnę, która ją pokochała prawie na równi z Michałem, zostawała przy niej od dzieciństwa; od roku zaś jakiś kaprys podczaszynej przyłączył ją do jej dworu i panien respektowych. Jedynaczka była u starego Sienińskiego, a ten skrzętnie zbierał grosiwo i wieści chodziły na dworze, że tam go niemało być musiało, bo stary bardzo skąpił, kapitaliki oddawał na procenta, i lada dzień mógł dobyć wioskę z kieszeni. Anusia była wielką ulubienicą starościnej, która obejść się bez niej dnia jednego nie mogła; a przyczyniało jej łaski i to, że dwór podczaszynej sfrancuziały wcale jej nie smakował, maniery jego przyjąć nie chciała i żartowała sobie z cudzoziemców którzy go składali, a najwięcej z Labe Poinsot. Gdy inne już szczebiotały po francuzku, lub udawały, że choć trochę liznęły tego języka, Anusia szczerze sobie z niego się prześmiewała i zaklinała że go się uczyć nie myśli, a choć ojciec byłby jej chętnie nowomodną sprawił sukienkę i na puder pozwolił, chodziła w staroświeckich jubkach i włosach jakie jej Bóg dał.

Anusia wychowała się prawie razem z podczaszycem, który niewiele od niej był starszy; – dawniej przed jednym obrazem mawiali pacierze, na jednym elementarzu czytać się uczyli, razem katechizm powtarzali, podpowiadając sobie wzajemnie; dziecinne ich serce pierwsze się spotkały na świece, młodość zastała ich już na przeciw siebie, tęsknota tych lat oboje razem powitała, – jak-że się pokochać nie mieli?

W początku było to przywiązanie dziecięce, potem miłość, która o sobie nie wiedziała, nareszcie przyszło to zjednoczenie serc czujących, że bez siebie żyć nie mogą, że są spojone na zawsze ręką Bożą.

 

Podczaszyc myślał tak z początku, gdy się poczuł zakochanym, a potem? otwierający mu się świat, zatarł trochę miłość ku Anusi; poczynał się śmiać ze swych uczuć dziecinnych, a niekiedy dumał tylko jak z nich skorzystać i piękne dziewczę przycisnąć do serca, a jutro – porzucić. Inaczej kochała Anusia, która od razu widziała przestrzeń dzielącą ją od podczaszyca; nie obiecując sobie nic, nie rachując na niego, bo widziała jak szaleć poczynał; – jednakże przywiązała się do niego po cichu, namiętnie, tak, że w duszy powtarzała:

– Ja nigdy zamąż nie pójdę – on musi kiedyś, kiedyś choć na starość do mnie powrócić, gdy się przekona że na świecie przywiązańszego nie znajdzie serca. Będę z daleka poglądać na niego, czekać i modlić się.

Lecz ile razy pan Michał, który znał dobrze co się tam w sercu jej działo, chciał w imie praw dawnych i poufałości dziecinnej, choćby pocałunek wyprosić, Anusia stawiła mu się tak hardo, tak poważnie i dumnie, że się obawiał do niej przystąpić. Musiał się nauczyć ją szanować, ale szacunek ostudzał w nim namiętność i co dzień bardziej oddalał go od niej. Nie rozumiał on ani charakteru Anusi, ani jej przywiązania. Od niejakiego czasu nawet byli całkiem na zimno, a Alfier, z którego strony była wina, udawał sam zagniewanego, puszył się dumnie, niby mówić do niej nie chciał, a wściekał się w głębi, że Anusia z tego się śmiejąc, na nic nie uważała.

Było to bowiem dziewczę owych poczciwych dawnych czasów naszych, w których najsroższa boleść jak tylko długo trwająca, godziła się z wesołością powszednią, spokojem i uśmiechem nawet. Cierpiało się z piosenką na ustach, popłakiwało ukradkiem, a w biały dzień przy ludziach, oczy i czoło wiały pogodą i rezygnacją.

Dziś więksi egoiści, wywodzim publicznie treny i żale nad sobą, nie tyle z bolu jak z próżności, żeby zmusić ludzi do litości, użaleń i zwrócenia na nas oczu.

XIII

– A! panna Anna już wstała?

– Podczaszyc jak widzę w przedziwnym dzisiaj humorze.

– Jakże bym nie miał być wesół i szczęśliwy? król mi dał Św. Stanisława, jadę do Warszawy, i nareszcie pokosztuję życia!!

Dziewczę rozśmiało się serdecznie.

– Boję się, żebyś pan z tem życiem tam nie spotkał się tak jak ten oficer kozacki, co to przeszłego roku był w Głuszy, ze szparagami – nie wiedząc od którego końca miał je poczynać.

– Panna Anna ma mnie widzę za takiego młokosa i…

– A uchowaj Boże! któż mówi młokosa? – przerwała Anusia – ja JW. podczaszyca mam tylko za dwudziesto-letniego (lub coś podobnego) kawalera, co marzy o Warszawie jak gdyby tam byli inni ludzie i inne jakieś życie, nie to co u nas. Naturalnie z takim sentymentem tam jadąc, to się przy rogatkach głowę straci.

– O! o! proszę bardzo nie lękać się o nią!

– Prawdziwie – poważniej trochę poczęła Anusia, spoglądając ukradkiem na niego – teraz już do pana ani przystąpić, ani pożartować, taki się z podczaszyca zrobił wielki statysta! a tak jeszcze niedawno kradliśmy razem kożuszki z kominka u starościnej.

– Pięknie nie dawno – odparł Michał – już ja tego i nie pamiętam!

– Wszak ci to, kto chce, i wczorajszego dnia bardzo łatwo zapomni – z urazą odpowiedziała Anusia usuwając się nieco.

– Panna Anna gniewa się na mnie? – zapytał podchodząc młody człowiek.

– Daj-że mi pan pokój! jak gdyby córka starego Sienińskiego mogła i śmiała gniewać się na syna pani podczaszynej – ruszyła ramionami – ale łza kręciła się w jej oczku.

– Gniewają się na siebie tylko równi, a słudzy jak ja wzdychają i płaczą.

Była przy drzwiach za których klamkę już brała, gdy Alfier przykro uczuwszy cierpienie Anusi, posunął się ku niej żywo poruszony ostatniemi słowy, zapomniawszy powagi, którą chciał przybrać przed chwilą.

– Anusiu! Anuleczku! – zawołał dawnem imieniem i głosem poczciwie drżącym, chwytając jej różową ale maleńką rączkę – poczekajże… co ci to, ty bo się gniewasz na mnie, ja cię muszę przeprosić.

– Mówiłam panu, że choćbym chciała, gniewać się nie mogę.

– No dosyć tych żartów dziecko! pogódźmy się po staremu, chcesz? przyznam się żem jam winien, odpokutuję jak każesz, ale bądźmy z sobą znów jak za dobrych naszych czasów.

– Dobre czasy już minęły! – westchnęła Anusia.

– Ale jeszcze mogłyby powrócić!

– O! nie, nie! nigdy! nigdy! panu już spieszno do innych lepszych czasów, a mnie nie do tego idzie. Tyle to wesela co w dzieciństwie.

Anusia mówiąc to, trochę odstąpiła odedrzwi, podniosła oczy czarne i wzrok jej spotkał ogniste wejrzenie Alfiera.

– Tem bardziej – rzekł uśmiechając się – kiedy, jak mówisz czasy te wrócić nie mogą, czemuż ich choć dniem jakim nie przedłużyć – nie gniewaj się na mnie, a mówmy z sobą jak dawniej.

– Musiałabym zacząć od połajania – szepnęła Anusia.

– No to zacznij sobie i łaj jeśli ci to potrzebne na co, ale potem winę mi darujesz.

– Z warunkiem, że się nie powtórzy.

– Nigdy!

– Pewnie?

– Jak babunię kocham, to stara przysięga.

– Teraz ona może także spłowiała dla pana.

– O! nie! nigdy – z jakiemś wzruszeniem serdecznem odpowiedział podczaszyc spoglądając w oczy Anusi, która się zdawała go badać – nie myśl żebym już był tak złym i płochym; nie przestanę kochać, do kogom się przywiązał w dzieciństwie.

– I bądź pan pewien – cichym głosikiem odezwała się Anusia, że nie znajdziesz na szerokim świecie przywiązańszych serc do siebie nad te, co ci twą pierwszą młodość przypomną. Ja wiem – dodała ze łzą w oku, że przepaść nas rozdziela, wiem, że i tych kilka słów powiedzieć bym nie powinna, ale… a! myśl pan sobie jak chcesz.

Nie dokończyła, zarumieniła się, poczęła uciekać ku drzwiom znowu. Michał poskoczył za nią, pochwycił i zbliżył usta do rozognionej smutkiem jej twarzy.

– Znowu! – zawołała surowo odwracając się Anna do odskakującego podczaszyca. – O! pan mnie nigdy nie zrozumiesz!

W oczach jej gniew pałał dumny.

– Przepraszam! przepraszam na klęczkach – doprawdy nie wiem jak się to stało, ale nie mogłem się wstrzymać – chciałem znów dobre nasze czasy przypomnieć.

– Nie, te nigdy nie wrócą! – smutno powtórzyła Anusia – jak ta wiosna co minęła, nie przyjdzie już więcej.

– Ale się zaczyna druga?

– Ta się panu rozwinie w Warszawie – odpowiedziało dziewczę, chwyciło za drzwi i znikło.

Michał pozostał chwilę jak przykuty do miejsca, ruszył tylko ramionami…

– Dziwne stworzenie – rzekł w duchu – takie to zapalczywe a dumne! Co ona myśli? jużciż nie roi żebym się z nią miał żenić!

– A! a! to by było zabawnie! biedna Anusia!

Przeszedł się kilka razy zamyślony po pokoju.

– A jednak, rzekł znowu, smutno mi, bardzo smutno bez niej będzie, czuję, że zapomnieć ją trudno, ale to dzieciństwo, potęsknię, powzdycham i jakoś to minie. – Począł myśleć o czem innem, ale głos Anusi tętnił mu w uszach, wzrok Anusi patrzał nań ze wszystkich obrazów, ciągle ją, i ją tylko widział przed sobą.

– Znajdziemy się przecie w życiu! rzekł pocieszając się po chwili, i wyszedł rozmarzony. Nie wiedział jak zgadł trafnie, rzucając na wiatr te słowa.

XIV

Wkrótce zaczęto robić przygotowania do wyjazdu podczaszyca, a matka jego równocześnie wybierała się także do Włoch, odprowadzając syna do Warszawy. Pałac w Głuszy po kilku dniach świetnych, które go uczyniły historycznym i na zawsze pamiętnym w dziejach okolicy, opustoszeć miał znowu na długo i pozostać zamieszkanym tylko przez starościnę, która modląc się i dumając, czekała nieprzybywającej śmierci. Dla niej to oddalenie się wnuka, ostatniego węzła co ją z życiem łączył, było jakby pierwszem śmierci dotknięciem; wiedziała, że o niej zapomnieć musi wychowaniec; w zgiełku do którego pędził z takiem upragnieniem, czuła, że nikt się już nie odezwie do niej, że w grobowej ciszy przyjdzie jej liczyć długie dni jednostajne, dzielące jeszcze od wiekuistego spoczynku. Ale choć łza czasem spłynęła po zmarszczonej twarzy, pacierz ją osuszał powoli. Dnie jej schodziły w tym monotonnym spokoju, który nie daje obliczyć czasu, ani upłynionych godzin rozróżnić; zdawały się niekiedy długie, bez końca a leciały tak żywo! było-to jakby przygotowanie do grobowego milczenia i spokoju.

Co tam dum i wspomnień długiego życia, którego dzieciństwo dotknęło bohaterskiej epoki Jana III., a zgrzybiałe dni toczyły się już pod Stanisławem Augustem! Bywało rozgada się staruszka, zapomni, uśmiechnie, a gdy najmniejsze słowo przypomni jej teraźniejszość, usta zamykają się nagle, oczy zamglą, jakby na świat nowy patrzeć nie chciała.

Łatwo się domyśleć, że z podczaszyną i teraz sympatyzować nie mogły; odjazd też synowej nie trapił zbytecznie staruszki; choć mieszkały w jednym domu, rzadko się widywały. Ale z podczaszyną trochę ruchu i ożywienia przybywało do Głuszy, która teraz zamrzeć miała zupełnie. Jedna Anusia ochotnie się zgodziła zostać ze starościną i ojcem – reszta dworu albo wyjeżdżała za panią, albo powracała do rodziców, do domów, do krewnych.

Starościna, która dotąd z praw swych nieustąpiwszy, rządziła majątkami Ordyńskich i dochody z nich pobierała, acz niemi hojnie bardzo szafowała dla wnuka i synowej, miała jednak zapas zawsze, i to może dawało jej pewną konsyderacją u ludzi, a trochę poszanowania u podczaszynej.

Nigdy pomimo usilnych żądań i nalegań, nie chciała się zrzec praw do mężowskich dóbr i sum zahipotekowanych na nich, nie żeby chciwą być miała, ale że w tem upatrywała środek odroczenia przynajmniej ruiny majątku, którym szastano nad miarę, mając go za coś niewyczerpanego.

Wszystkie teraz projekta podróży wymagające znacznej gotowizny, wyekwipowanie Alfiera, urządzenie jego dworu, oparły się o staruszkę. Alfier wysłany został w poselstwie do babki, a ledwie wszedł na próg, starościna oczekująca ambasadora, wiedziała już o co chodzi… spojrzała mu w oczy gdy ją w rękę całował, i pokręciła głową.

– Coś mi wasze bardzo pokorny, odezwała się, założmy się Michasiu, że cię wysłano w poselstwie do mojego kantorka? A cóż nie zgadłam? dodała widząc zdumienie i pomięszanie na jego twarzy.

– Otóż jeszcze waści powiem, ciągnęła dalej, co ci podczaszyna dysponowała, gdyś tu szedł; – widzisz, nie przez ducha świętego o tem wiem, ale czytam w twarzy twojej, jak z drukowanego. No, no, mów już co ci kazano, bez żadnych przygotowań, prosto z mostu – ileż tobie i twojej matce potrzeba?

– Babuniu kochana, jeśli już o tem mowa, naturalnie, że – co łaska jej.

– A ha! ale przecież! Tysiąc dukatów dla waści, a tysiąc dla podczaszynej? zdaje mi się, że powinno-by wystarczyć, przytem co możecie mieć ze swego? No, jakże?

– Kochana babuniu, mama jedzie do Włoch, to drogi kraj, a ja muszę się sztyftować do stolicy.

– To znaczy, że potrzebujecie więcej, no, powiedz-że mi z czem ciebie przysłano? tylko szczerze Michasiu, jak mnie kochasz szczerze.

– Mama prosi tylko o pożyczenie.

Staruszka ruszyła ramionami.

– Dwóch tysięcy dukatów, a ja.

– No? a ty?

– Ja, co łaska!

– A waszeć mnie już nudzisz z tą łaską! wiesz, że łaska na pstrym jeździ koniku! No! nie frasuj mi się! dam i matce i waści panie Michale, wolę już to niż żebyście mieli, po tych festynach co wszystek grosz wyciągnęły z domu, u żydów pożyczać lub wioski zastawiać. Zamknij-że waść drzwi i podaj mi rękę.

To mówiąc staruszka podniosła się z ciężkością, wzięła kluczyk który jej nigdy nie odstępował, bo we dnie wisiał u pasa, a w nocy leżał pod poduszką, i zbliżyła się opierając na Michale, do starego gdańskiego biórka.

– Gdyby tak na mnie, mówiła idąc – jabym waści nie wyprawiała bardzo szumnie, ale po staropolsku, z trochą grosza tylko, żebyś się waść zaraz przyuczył oszczędności. Pamiętać powinieneś Michasiu, że dziad twój nieboszczyk, niech mu tam Bóg przebaczy, całkiem był fortunę Ordyńskich prześwistał, a gdyby nie poczciwy ksiądz Adam infułat, i nie moja praca, nie mielibyście chleba kawałka. Grosz, moje kochanie przychodzi bardzo ciężko, ludzie na niego w pocie czoła pracują i żebyś o tem pamiętał moje serce, to ci też inaczej nie dam, aż mi musisz te dwa tysiące dukatów, co je dla siebie bierzesz po jednym przeliczyć. Rąk sobie nie powalasz, bo to złoto czyste, a jak się znudzisz, to za to kiedyś sobie przypomnisz, co to kosztować musiało pracy, zebrać ten tysiąc i drugi po jednym obrączkowym.

Michaś trochę się skrzywił, ale z babunią gdy co powiedziała, nie było sposobu.

– Wszakże to pewnie liczone! rzekł po cichu probując się trochę wykręcać.

– I liczone i pieczętowane, odpowiedziała starościna, a dla tego kochanie, po jednemu musisz mi je wszystkie na stole przerachować.

 

To mówiąc wskazała staruszka cztery zielone woreczki pękate leżące w szufladzie, jakby wcześnie nagotowane, z których każdy po tysiąc czerwonych złotych zawierał.

– Dwa tysiące dukatów, łatwiutko to powiedzieć, szeptała zasuwając i zamykając starannie kantorek – a dawniej bywało nie jeden szlachcic od stu fortunkę poczynał i dorabiał się; nie jeden senator córce więcej pięćset nie dał posagu choć i za księcia i za wojewodę ją wyprawiał; ale teraz pieniądze u was jak plewy, a nie daj Boże przepowiedzieć gdy je tak wyrzucać będziecie, prędko się potem źle ich dorabiać przyjdzie!

Westchnęła staruszka.

– Widziana to rzecz! dodała jakby sama do siebie mówiąc, żeby młody chłopiec, potrzebował takiej sumy do stolicy, nie będąc ani urzędnikiem, ani posłem, ani tam mając interesu? Kiedym nieboszczyka ojca twojego pierwszy raz na sejm wyprawiała, czy myślisz że więcej wziął nad sto dukatów, a jeszcze mi przy obrachunku z panem Puchałą coś około dwudziestu talarów odwieźli nazad i kupił mi grodeturu na jubkę. Ale to teraz inne czasy, liczże waść, a uważajże, bo jak się omylisz to będzie da capo.

Jakkolwiek pilno było Alfierowi do matki, która niecierpliwie wyglądać musiała jego powrotu. wszakże zadość babce czyniąc, kilka godzin z tym złotem się parał, póki go w porządne kupki nie ułożył.

– Od matki waszeć, dodała staruszka w końcu, weźmiesz dla mnie skrypcik – niech to sobie leży, a swego mi grosza szanuj i nie puszczaj z wiatrem, bo do dziurawej kieszeni djabeł dziurą włazi.

Alfier na wspomnienie djabła, drgnął mimowolnie, spojrzał na obraz Ś. Michała, z którego właśnie ostatnim blaskiem dnia uchodzącego oblany, zdawał się nań wytrzeszczać oczy ów szatan, co go i we snach ścigał. Dziwnem jakiemś przywidzeniem zapewne, zdało się Michałowi jakby mina djabła wcale była inna niż dni powszednich – wyraźnie się jakoś uśmiechał do niego, wykrzywionemi usty, z piekielną radością.

– Co za śmieszność – rzekł sam do siebie wychodząc – zawsze mi się jakieś głupstwo przywidzi, przyśni! Napróżno mi Labe Poinsot dowiódł argumentalnie, że djabeł jest szczątkiem politeizmu, manicheizmu, utworem wieków ciemnoty i przesądów – zawsze po dziecinnemu dreszcze mnie przechodzą, gdy na ten obraz spojrzę. Ależ bo malarz ohydnie go wystawił! Głupi malarz! fe! fe! nie myślmy o tem.

– Cóżeś to się tak zamyślił? zapytała wymykającego się babka, która na twarzy opanowanie jakieś postrzegła.

– E! to ten djabeł – rzekł śmiejąc się Michał, ile razy na niego spojrzę, choć przypadkiem, nie wiedzieć co się ze mną dzieje. Dzieciństwo. – Ktoby w djabła dziś wierzył, a ja czegoś go nie lubię jednak!

– Kochanie moje – pogoniła babka słowem za uciekającym, nic to nie szkodzi, że się jeszcze djabła boisz, bylebyś o Panu Bogu pamiętał!

– Nie tak straszny djabeł jak go malują – mruknął Alfier, drzwi zamykając i wymknął się spiesząc do oczekującej matki.