Za darmo

Chore dusze

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A, widziałem ją – rzekł Ferdynand obojętnie. – Ale z nią to tak, jak z temi freskami. Nie wiem, może jest piękną, tylko nie dla mnie. Słyszałem że hr. August, bo i on i nasze panie (oprócz siostry mojéj) wszystkie się tam znalazły – hr. August powiadał, iż w téj piękności jest wiele stylu i wyrazu. Ja znalazłem ją żółtą, zwiędłą, kwaśną a tak zatopioną w sobie, w swéj pracy, iż ledwie ukradkiem w oczy jéj zajrzéć było można. Zresztą – ciągnął daléj Ferdynand – powagi ma wistocie wiele; przypomina czy wielką damę, czy doskonałą aktorkę. Mnie się nie podobała. Wszyscy nasi znajomi, oprócz hr. Filipa, zaintrygowani nią wielce. Księżna Teresa zbliżyła się do niéj, pod pozorem zapytania, czy rozpoczęta kopia jest do nabycia. Odpowiedziała jéj, zdziwiona nieco, że nie sądzi aby nabywania była wartą, gdyż nie ma jeszcze dosyć wprawy w téj pracy. Księżna usiłowała przeciągnąć rozmowę, lecz nieznajoma widocznie sobie nie życzyła ani zbliżenia, ani zajmowania sobą. Odpowiadała półsłowami, nie patrząc, i grzecznym ukłonem pożegnawszy tę dobrą księżnę Teresę, wróciła bardzo pilno do roboty. Innym się całkiem nie powiodło – dokończył Ferdynand.

To mówiąc, spojrzał na zégarek; czas już iść było. Pod pozorem szukania cieniu w małych uliczkach, miał w myśli przeprowadzić Wiktora tak, aby wszelkiemu możliwemu zapobiedz spotkaniu ze znajomymi.

Wyszli wreszcie i dostali się szczęśliwie, niepostrzeżeni, jak się im zdawało, na Via Sistina. Gdy weszli, pani Lizy nie było w salonie i brat sam wprowadził zaraz milczącego Wiktora do fresków.

Gospodyni wprawdzie oddawna była ubraną i do przyjęcia gotową, siedziała nawet w salce; ale dzwonek posłyszawszy, zlękła się sama nie wiedziała czego i zbiegła do swojego pokoju, Tu, przed zwierciadłem stanąwszy, postrzegła, że na rzęsach jéj szkliły się dwie łzy – łzy których zjawienia się nie czuła! Otarła je coprędzéj, ale smutku i trwogi odpędzić nie mogła. Wstydziła się sama siebie, tak była wzburzoną.

Wszystko, co się z nią od tych kilku dni działo, prawie mimo jéj woli, dręczyło ją tém właśnie, że nawykła despotycznie panować nad sobą; teraz czuła się niewolnicą wrażeń, popędów, które brały nad wolą i rozumem górę.

Nie umiała ani się pokonać, ani sobie stanu tego wytłumaczyć.

Zabawiwszy chwilę w swoim pokoju i przejrzawszy się w zwierciedle, powolnym krokiem, drżąca, poszła do gościa swojego. Na dzień ten umyślnie ubrała się nadzwyczaj skromnie. Miała na sobie lekką suknię czarną, bez żadnych ozdób i niczego, coby jéj żałobę odżywić mogło. Prosty, biały kołniérzyk i rękawki czyniły ją podobną do starego portretu flamandzkiego Rembrandta; ale w stroju tym była tak cudnie piękną, tak odmłodzoną, tak jaśniejącą, iż sama, w zwierciadło spojrzawszy, zarumieniła się, jakby się pochwyciła na bezwiednéj kokieteryi. Ach! wiedziała o tém, że jéj w téj skromnéj sukni czarnéj najpiękniéj jéj było. Spadała w szérokich, bogatych fałdach dokoła, nadając ślicznéj jéj figurze wdzięk posągu starożytnego.

Nie czas już było zmieniać tego ubrania, w którém brat ją widział zrana; musiała wyjść jak stała. Kilkanaście kroków dzieliło ją od pokoju fresków. Nawykła do świata Liza wprędce odzyskała całą swą swobodę i przytomność.

Wsunęła się tak cicho, że brat nie posłyszał gdy weszła; ale Wiktor drgnął… poczuł ją przybywającą i zwrócił się ku niéj z powitaniem. Oboje widocznie silili się na to, aby wzajem okazać się jaknajchłodniejszymi.

Niewielki znawca ludzi, Ferdynand jednak w téj ceremonialności, w téj ostrożności w obejściu się obojga, uczuł że fantazya siostry nie była próżnym domysłem. Zupełnie obojętni ludzie nie spotykają się z tak obrachowanym chłodem.

Zaczęto mówić o freskach; Wiktor bardzo je pięknemi znajdował.

– Malarze – rzekł do pani Lizy – co się tu poraz piérwszy ośmielili próbować sił młodzieńczych na historyczno religijnym przedmiocie, nigdy może nie stworzyli nic bardziéj natchnionego nad cykl ten obrazów, zrodzony pod wrażeniem sztuki chrześciańskiéj, naiwnéj, namaszczonéj wielką wiarą. Żaden z nich późniéj nie poszedł już daléj, choć Schnorr wyśpiéwał Biblią całą. Z tym wdziękiem, zapożyczonym od Anioła z Fiesoli, od Luinich i mistrzów XV wieku, pozostali życie całe, powtarzając się, bo rozwinąć daléj téj melodyi niebieskiéj, przerwanéj wpływem pogańskim odrodzenia, nie zdołali, a rozstać się z marzeniem młodości serce nie pozwoliło. W historyi sztuki ta szkoła katolicka Overbecka, potrosze i Schnorra, jest wysiłkiem rozrzewniającym, a próżnym niestety! Nie kończą się poemata, bo na ustach wieszczów, co je nucić zaczęli, śmierć swą pieczęć położyła. Prawnukom trudno uchwycić wątek ducha, który uleciał ku niebiosom. Więc martwe biorą formy i cisną je do piersi gorącéj, aby odżyły. I cienie te odradzają się na chwilę, ale mgliste i bezcielesne. Wyrosły z grobów i do nich wracają bezdzietne. Aby szkoła katolicka wykwitnąć mogła, nie uwielbienia dla jéj mistrzów potrzeba było, ale zbudzenia tego gorącego katolicyzmu, który ją zrodził. Niestety, ten już, jakim był wówczas, powrócić nie może. Wieki po nim przepłynęły, rozszarpały i podarły ziemię na któréj wyrósł. Na nowy posiéw ona czeka.

Wiktor mówił, zapominając się, jakby sam do siebie. Widać było, że obrazy te zajmowały go mocno. Wyobraźnia przedstawiała mu tych młodych, pełnych zapału artystów, którzy tu na kradzionym ściany kawałku, ożywieni ogniem świętym, szczęśliwi, patrzyli na wcielenie się długo żywionych myśli.

Dziś mało kto mógł i chciał uczcić ten plac zapasów, tak jak on na to zasługiwał.

Ciekawi patrzyli nań chłodnemi oczyma, pytając się w duchu, co tu było tak znakomitego, by uwielbiać aż potrzeba?

Dla Wiktora widok to był rozrzewniający i podbudzający razem. Pod wpływem tych fresków stał się innym. Zapomniał na chwilę o téj pięknéj jak anioł istocie, która słuchała go drżąca i przejęta. Natura artysty zbudziła się w nim i zadrgała na widok dzieł, które były więcéj niż utworami sztuki, bo pomnikiem chwili niepowrotnéj w artystyczném życiu naszego świata.

Przebrzmiały te piękne dźwięki, ale echu ich dusza pobożna artysty z rozrzewnieniem cześć złożyć musiała. Chwilę Wiktor żył jakby w tych, co tu z trwogą i nadzieją kréślili piérwsze karty księgi, która nigdy dokończoną być nie miała.

– Nie umiałam nigdy wypowiedziéć tak dobrze com czuła, patrząc na te obrazy – odezwała się Liza, gdy umilkł. – Historya ich nie jest mi obcą. Obudzały one we mnie tęskne uczucia. Siaduję godzinami, patrząc na nie. Wyobrażałam sobie nieraz, z jaką gorączką i trwogą przystępowali młodzieńcy do téj walki z zadaniem, którego czuli zuchwałość. Freski zestarzałe zdają się jeszcze niedawne i świéże, choć ci, co je tu w dniach swéj młodości rzucili, dawno leżą w grobach ostygli. Więcéj niż pół wieku minęło może i cicho tu jak w grobie. Żyją tylko widma te, wywołane miłością wielką.

Słowo to wyrwało się pani Lizie mimowoli i rumieniec z niém na twarz wystąpił.

– Nie umarli oni – przerwał Wiktor z zapałem. – Zeszli, znikli, ale myśl ich pozostała żywa, mówi do nas. Wszystko co ją zrodziło, co towarzyszyło kolébce, co ją cierniem oplatało, poszło w proch, lecz dzieło ducha stoi niewzruszone. Może, jak Wieczernik Leonarda, poszarpane rozsypać się w kawałki, a jednak ze szczątków ich jeszcze myśl strzeli młodą i gorącą. A ileż to z tych obrazów zrodziło się potomstwa myśli, słów, uczuć i dzieł sztuki!

Razem z gospodynią począł się i Wiktor wpatrywać zkolei w pojedyncze sceny historyi Józefa, w towarzyszące im emblematyczne postacie ugóry, uśmiéchając się z dosyć nieforemnego zużytkowania ścian, z których każdego kawałka chciano korzystać.

Na rozmowie o sztuce zszedł czas do obiadu. Wiktor, zapiérający się imienia artysty, dał dowód, mówiąc z takiém przejęciem o tych freskach, iż nic go tak do życia przywrócić nie zdołało, jak sztuka.

– Pan-bo jesteś, pan musisz być artystą! – odezwała się, do stołu siadając, gospodyni.

Wiktor tak był ożywiony i widokiem obrazów i może cudną twarzą a głosem téj idealnéj istoty, do któréj dziś zbliżyć mu się swobodniéj było wolno, iż o zwykłéj swéj małomówności i trzymaniu się na wodzy zapomniał.

– Być może, iż stworzony zostałem na artystę – odparł. – Czuję to, ilekroć się zbliżam do dzieł wielkich mistrzów, bo dla nich zapominam o świecie całym. Ale jakże mało jest ludzi, którychby kolébka tam stała, gdzie była powinna! Młodość moja zeszła w świecie, w stosunkach, w zajęciach, które mogły tylko rozbudzić artystyczne żądze, nie dając środków do ich zaspokojenia. Niedosyć miéć poczucie piękna, miłość jego, nosić w duszy ideał, dopominający się wcielenia – potrzeba jeszcze uczynić rękę myśli posłuszną, uzbroić się w siłę fizyczną wykonawcy. Na to ja ani czasu, ani sposobności nie miałem. Przyszedł potém przełom, katastrofa, która mnie rzuciła rozbitkiem na cudzą ziemię. Złamany człowiek, zapóźno chciałem nowe rozpocząć życie. Młodość nie powraca; tylko w tych latach, gdy i umysł i ręka są giętkie, uczyć się można. Późniéj myśl i serce łamią ołówki i penzle kruszą. Chwytanie się namiętne sztuki rodzi rozpacz, bo w duszy dojrzały obrazy, a bezsilne palce już ich odtworzyć nie umieją.

– Ja jednak wyobrażam sobie – przerwała Liza – że choćby się arcydzieł tworzyć nie mogło, przecież to wcielenie myśli musi na chwilę czynić bardzo szczęśliwym i pochłaniać człowieka.

– Pochłania… tak jest – rzekł Wiktor – serce porusza, dozwala zapomniéć nawet o tych cierpieniach, które nigdy nie ustają; lecz szczęście to trwa, jak pani powiedziałaś, jednę króciuchną chwilę. Zaledwie myśl wzięła na siebie ciało, gdy wyobraźnia porównywa je do tego, co nosiła w sobie, w złotych snach wypieściła. Niedołęztwo tego co przyszło na świat przywodzi do rozpaczy. Szczęście krótkie zmienia się w zgryzotę. Następuje zniechęcenie, gorycz, zwątpienie o sobie, tém boleśniejsze, że przychodzi niespodzianie i rozpromienioną duszę ciemnościami zaléwa.

– Rozumiem tę boleść – odpowiedziała Liza – ale z twórczością w sztuce nie dziejeż się to samo, co z nadziejami i ideałami całego życia naszego? Wierzymy w nie, chwytamy widma zwodnicze i szczęściem jest jeszcze, jeśli się w nicość rozwieją, szlamu i kałów nie zostawiając po sobie.

 

– W życiu – dodał Wiktor ze smutnym półuśmiéchem – największém szczęściem są nadzieje i pragnienia; o nie się modlić potrzeba.

– Dopóki się niemi łudzić można – dodała Liza. – Po smutném doświadczeniu źródło ich wysycha.

– Naówczas – rzekł Wiktor wesoło – trzeba z czynnego aktora na scenie stać się widzem zrezygnowanym i chłodnym; wybrać sobie fotel wygodny, sąsiedztwo niezbyt uprzykrzone i… dosiedziéć do zapuszczenia kurtyny spokojnie.

Pani domu potwierdziła to smutném uśmiéchnięciem się.

– Pan jednak jesteś zamłody do zajęcia tego fotelu – szepnęła.

– A! pani, ja jestem niezmiernie stary – odparł Wiktor – nie tak latami, jak doświadczeniami wszelkiego rodzaju, które się w nich skupiły. Widzem tym już jestem od dość dawna i nie życzę sobie powracać na scenę.

Spojrzeniem zdawał się pytać Wiktor: A pani?

Liza spuściła oczy i nie dała odpowiedzi.

Wśród téj rozmowy, trochę zapoważnéj dla Ferdynanda, młodzieniec, czując iż lepiéj się było nie mieszać do niéj, czynnie się zajmował gospodarowaniem koło stołu. Rozporządzał służbą, dawał rozkazy, wysyłał ludzi, udając że mu na nic więcéj nie stawało czasu.

Parę razy zwróciła się ku niemu siostra; odpowiadał jéj półsłowami i wracał do tego krzątania się, trochę nienaturalnego, za które jednak i ona i pan Wiktor wdzięczni mu być musieli.

Gospodyni, nie dając tego poznać po sobie, rzucanemi od niechcenia pytaniami starała się z gościa cóś o jego przeszłości wyciągnąć.

Zaczęła kilka razy mówić o różnych kraju prowincyach, wspomniała o Wołyniu i z trwogą nową a niesmakiem przekonała się, że człowiek ten, którego ona nie znała wcale, stosunki niegdyś ją otaczające, osoby najbliższe jéj znał bardzo dobrze. Nic mu tam obcém nie było… mówił o ludziach, miejscach, o wypadkach przeszłości, jak gdyby niegdyś był ich blizkim.

Na wzmiankę o nieboszczyku mężu pani Lizy, którą nieostrożne pytanie wywołało, rumieniec oblał ją; zamilkła, okazując tak wyraźnie pomieszanie, iż Wiktor, dostrzegłszy to, bardzo zręcznie zmienił przedmiot rozmowy, poczynając rzecz o Włoszech i Rzymie.

Chcąc czémś weselszém zabawić, żartował z towarzystwa, które tak chciwie zbiegło się oglądać nieznajomą artystkę, o czém mu pan Ferdynand powiedział.

– Księżna, wracając, wstępowała do mnie – dodała Liza, ochłonąwszy z piérwszego wrażenia. – Ona jest wistocie zajęta mocno nieznajomą, ale u niéj nie jest to prosta ciekawość. Złote serce ma w tém udział wielki; wyobraźnia tworzy już sobie na tém tle cały dramat, aby w nim odegrać mogła rolę anioła-stróża.

– Nie wiem co się stało hr. Filipowi – przerwał Ferdynand, rad łatkę mu przypiąć, bo wiedział że siostra go nie lubiła. – On, zwykle tak skory do szukania znajomości, do zawiązywania stosunków, w celu zupełnie przeciwnym niż księżna, na ten raz okazuje nietylko obojętność, ale wstręt prawie; on jeden nie poszedł nowozjawionéj oglądać.

– Ty go zawsze sądzisz zasurowo – stając w obronie, odezwała się Liza. – To biédny, także życiem zmęczony człowiek… wiele mu przebaczyć potrzeba.

– Ja téż nie potępiam go, ale się nad nim lituję – odparł Fernando. – Nie ma jakoś szczęścia do nikogo. Powtarza ciągle, iż radby skończyć życia włóczęgę, ożenić się i siąść u domowego ogniska, ale nikt go nie chce za towarzysza.

– Widać że na owę żonę przeznaczoną, jak mówi nasze przysłowie, nie trafił jeszcze – dodała. – Pan mówiłeś – zwróciła się do Wiktora – iż nie każdy, co jest zrodzony na artystę, zostać nim może. Tak samo są i upośledzone istoty, co na bratnie dusze, z któremiby szczęśliwe być mogły, nie umieją trafić. To jest podobno losem hrabiego Filipa.

– Zdarza się gorzéj jeszcze – dodał Wiktor. – Czasem się przychodzi zawcześnie, gdy istoty przeznaczone nie rozbudziły się jeszcze do życia; niekiedy zapóźno… a wówczas trzeba błądzić samemu.

– Życie wogóle zabawném nie jest – wyrwało się, jakby mimowolnie, pięknéj wdowie.

Wstawali od stołu. Ferdynand znowu tak się zajął służbą, pilnemi sprawami kawy czarnéj i likworu, że Lizę, niespokojnie się za nim oglądającą, samę z gościem zostawił.

We dwoje przeszli do salonu. Milczenie, przykre dla obojga, trwało dość długo. Gospodyni spoglądała na niego, on patrzył na nią chciwie. Mieniały się te wejrzenia, mówiące więcéj niż słowa, niepokojące, zdające się jak błyskawice zapowiadać pioruny.

Lecz w momencie, gdy się groźny jakiś wybuch gotował, Wiktor, usiadłszy nieco opodal, spokojnie począł mówić o mieszkaniu pani Lizy, o freskach, o uliczce, przechadzkach na Monte Pincio i okolicach, które znał doskonale. Gospodyni musiała mu być niewymownie wdzięczną, z oczu jego bowiem czytała, że wcale co innego miał na myśli i mogło mu się łatwo wyrwać coś drażliwego.

Wśród tego paplania o niczém, oboje ochłonęli. Popłynęły pytania i odpowiedzi tak znowu swobodnie, iż wchodzący i wychodzący ciągle Ferdynand, słysząc śmiéchy i ożywione opowiadania, nie czuł potrzeby na pomoc siostrze przybywać.

Tak przesiedzieli dosyć długo. Zaczynało się miéć ku wieczorowi.

Przekonawszy się, że artysta nie był ani napastliwym do zbytku, ani nieostrożnym, że można go było, pomimo wejrzeń zdradliwych, utrzymać w pewnych granicach, nie obawiając się już wybuchu – pani Liza stała się z nim poufalszą i śmielszą.

Pod koniec rozmowy o Rzymie, wyraziła się nieśmiało że raz będąc tutaj, radaby skorzystać z pobytu, nauczyć się czegoś więcéj, oswoić ze sztuką i jéj arcydziełami. Dała nawet do zrozumienia, iż Wiktor mógłby jéj być w tém pomocą, dodając zaraz:

– Wprawdzie małe kółko nasze z każdéj poufalszéj znajomości, z przyjacielskich stosunków, lubi zaraz złośliwe wyciągać wnioski, i to może odstręczać od obcowania z tymi, z którymi żyćby najmiléj było. Ja jednak wcale na to zważać nie myślę.

I ta chęć uczenia się, i ta przestroga, oznaczały już pewne zaufanie, a śmielsze były, niż się po wdowie spodziéwać było można. Sama ona czuła, że może posunęła się zadaleko, że była niezręczną; lecz w stosunku do Wiktora nie poznawała siebie.

Na wezwanie o pomoc w studyowaniu dzieł sztuki, Wiktor odpowiedział nieco zdziwiony:

– Jestem cały na usługi pani, choć nie wiem czy się na co przydać potrafię. Złośliwość ludzi, gdyby spróbowała swych zębów, to chyba na mnie, a ja mam skórę hypopotama. Wątpię jednak, aby mi ten zaszczyt uczynić chciano…

W śmiéch to obróciła dość niezręcznie gospodyni i zagadano o czém inném; wejrzenia jednak krzyżowały się, daleko od słów wymowniejsze.

Przesiedziawszy tak zadługo, Wiktor wziął wreszcie za kapelusz, gdy Ferdynanda właśnie w pokoju nie było. Pani Liza spojrzała ku niemu z wyrazem życzliwości wielkiéj, a gdy się zbliżył do niéj, podała mu rękę i odezwała się przy pożegnaniu:

– Rachuję więc na to, że w panu miéć będę nauczyciela.

Tu zatrzymała się chwilkę i prawie niedosłyszalnych głosem dodała:

– I przyjaciela…

Wiktor nie umiał nic odrzec. Spojrzał na nią błagająco, jakby chciał powiedziéć: O pani! nie każ mi nanowo rozpoczynać życia!

Jakby zrozumiała to wejrzenie wymowne, Liza dorzuciła jeszcze:

– Pan doświadczyłeś wiele i chcesz być już tylko widzem życia; ja także oddawna uczyniłam to postanowienie. Możemy więc chwilkę razem popatrzyć na scenę…

Wyszedł Wiktor tak wzburzony uczuciami jakiemiś, tak roztargniony dziwnie, że gdyby Ferdynand mu się sam nie nastręczył, byłby go może zapomniał pożegnać. Liza natychmiast pobiegła skryć się w swoim pokoju i siadła rozmyślać nad tém, czy nie powiedziała zawiele, czy się zanadto nie zdradziła. Serce jéj biło mocno.

Kto znał jéj przeszłość nieszczęśliwą, nie dziwowałby się, że za stracone, zmarnowane dni serce się dopominało nagrody; że przy spotkaniu z istotą sympatyczną, wybuch musiał nastąpić tém gwałtowniejszy, im bardziéj był spóźniony i mniéj spodziéwany.

Wieczorem Eliza nie wiedziała, czy się ma kogo spodziéwać u siebie. Księżna wprawdzie przychodziła prawie codzień na herbatę, ale już raz była rano. Nie robiła ona ceremonij, lecz rachować na nią nie mogła. Z resztą dnia nie wiedziała co zrobić; ciężyła jéj nagromadzonemi myślami. Sama pozostać z niemi nie chciała… Już miała posłać służącą po Ferdynanda, aby jéj towarzyszył na Monte Pincio, gdy dano znać, że księżna Teresa jest w salonie.

Niezmiernie rada jéj, wybiegła naprzeciw, układając twarz do swobody i wesela.

– Zamęczam cię – poczęła księżna – ale się czułam smutna, nie wiedziałam co zrobić z sobą. Kunusia mnie wyprawiła do ciebie. Bądź miłosierną!

Liza białe rączki załamała.

– Ale ja nie wiem – zawołała – czym kiedy księżnie tak była wdzięczną za jéj przybycie, jak dzisiaj, bo i mnie było duszno, smutno i tęskno.

– Są takie ciężkie, ołowiane w życiu chwile – poczęła, siadając, księżna Teresa. – Nie wiem co wywołało we mnie dziś ten ucisk duszy: czy widok téj biédnéj a mężnéj kobiéty, która się na artystkę kształci z taką potęgą woli, a tak widocznym bólem w duszy – czy może ten zagadkowy Wiktor, który mi chodzi ciągle po myśli.

Posłyszawszy to imię, drgnęła pani Liza, ale natychmiast wróciła do pozornéj obojętności.

– Nie jestem z natury tak dziecinnie ciekawą – ciągnęła daléj księżna. – Moje wścibstwo i krzątanie się jest skutkiem próżniactwa i potrzebą zajęcia. Ten Wiktor pseudonymski nie byłby mnie może tak zaintrygował, gdyby nie ta kamea, o któréj ci wspominałam.

Milcząc, skinęła Liza, iż wié już o niéj.

– Do historyi téj szpilki – dodając, księżna – przybyło jeszcze jedno postrzeżenie, które najdziwaczniejsze domysły rozbudza. Piérwszy raz widząc tego Wiktora, sądziłam żem go gdzieś widziała, znała… Łamałam nad tém głowę. Ruchy, ton mowy, wyraz twarzy przypominały mi kogoś niezmiernie znajomego… Męczyłam się tém długo, gdy Kunusia, która widziała u mnie w czasie herbaty tego nieznajomego, otworzyła mi oczy, a raczéj nabawiła gorszego niepokoju.

Mówiąc to, księżna chwyciła rękę Lizy i, oglądając się niespokojnie, szeptała:

– Coś się zgadało o tém, że nowy gość był u mnie. Wtém Kunusia powiada: „Czy téż to księżny nie uderzyło, jak ten pan nadzwyczajnie do nieboszczyka starego księcia-ojca podobny? ” Zamilkłam, bo dopiéro teraz uderzyły mnie te rysy, jakby familijne. Może to być przypadkowe, ale trzeba wiedziéć, że owa kamea, którą u niego spostrzegłam, była własnością starego księcia. Złóż-że to razem, moja droga, i powiédz mi, czy nie mam prawa niepokoić się i łamać sobie głowy?

Liza słuchała blada, równie jak księżna poruszona.

– Stary książę – mówiła daléj przybyła – był najprzykładniejszego życia. Nikt nigdy go nie mógł posądzić o żadne tajemne stosunki. Owdowiał wcześnie, a żenić się nie chciał powtórnie; żył bardzo samotny na wsi, nie wychylając się z domu prawie.

Po krótkiém milczeniu, księżnie wyrwało się znowu:

– To podobieństwo i ta kamea, jak to sobie wytłumaczyć?

– Tak, wistocie – przebąknęła gospodyni nieśmiało – dziwne to bardzo; ale bywają czasem takie trafy, takie pozory łudzące…

– Nazywa się Gorajski – ciągnęła daléj księżna Teresa – ale to nie jest prawdziwe jego nazwisko. Rodzina tego imienia była w kraju, to wiem, ale nie w naszych stronach, nie na Wołyniu, zkąd pan Wiktor zdaje się pochodzić, bo zna tam wszystkich.

– Przekonałam się i ja o tém z rozmowy – dodała Liza, rumieniąc się. – Stosunki nasze wcale mu nie są obce.

– Bądźcobądź – zakończyła księżna – muszę to rozjaśnić. Nie mogę pozostać z tém brzemieniem na piersi. Któż wié, to może nieszczęśliwy jaki człowiek rodziny mojego nieboszczyka, odrzucony, sam… siérota!

Dwie panie, szepcząc tak, przeniosły się ku balkonowi, chcąc świéższém odetchnąć powietrzem wieczoru, gdy drugi codzienny gość, hrabia August, wszedł pocichu.

Truło mu miłe towarzystwo pani Lizy nieodstępne ściganie Filipa, a tego wieczoru miał nadzieję, że go nie zastanie.

Odetchnął swobodniéj, widząc iż wistocie nie było go w salonie. Gościa pożądanego księżna szczególniéj powitała z wielką uprzejmością. Był-to dawny przyjaciel domu, któremu się zwierzyć mogła. Zaraz téż po przywitaniu wzięła go na stronę, żywo zaczynając się spowiadać ze swéj trwogi i domysłów, z historyi kamei i rysów familijnych Wiktora.

Hrabia August znał dobrze rodzinę całą książąt, mógł więc najlepiéj osądzić, czy postrzeżenie panny Kunegundy trafne było, czy fałszywe. Wczasie opowiadania z twarzy słuchacza, zawsze jakby zastygłéj i mało się zdradzającéj, księżna nic wyczytać nie potrafiła. Słuchał z uwagą, długo ani przerywając, ani odpowiadając. Zdawał się jednak mocno uderzony historyą kamei.

– Podobieństwa pewnego fizyognomii, ruchów, tonu mowy nie mogę zaprzeczyć – odezwał się wreszcie. – Jednakże toby jeszcze niczego nie dowodziło. Trafiają się najdziwaczniejsze atawizmy w rodzinach szlacheckich, bardzo dalekie z sobą mających pokrewieństwa. Co do kamei zaś, dziś się ich tyle fabrykuje nawzór dawnych, fałszuje tyle…

 

– Ale ta-bo jest stara, nadzwyczaj piękna i wcale nie fabrykowana – przerwała księżna. – On sam powiada, że to pamiątka familijna.

Hrabia stał zamyślony.

– Nazywa się Gorajskim – dodała księżna – ale to jest un nome di combattimento.... to nie prawdziwe jego nazwisko.

– Być może – przebąknął hr. August. – Dla mnie człowiek to sympatyczny! Hr. Filip chce w nim widziéć awanturnika, podejrzanego komedyanta; ale ja, com się rzadko zawiódł na piérwszém wrażeniu, znajduję go bardzo przyzwoitym, choć nieco oryginalnym.

– Dlaczegóż się osłania jakąś tajemnicą, ukrywa? – zawołała księżna. – Mnie to niepokoi.

Hrabia August przebąknął coś niewyraźnego, jak gdyby dalszéj o nim rozmowy chciał uniknąć. Uczuwszy to, księżna nie nalegała i ustąpiła powoli zachmurzona i smutna.

Powrócili oboje do pani domu, także zamyślonéj i pogrążonéj w jakichś dumaniach, z których odezwanie się przyjaciółki dopiéro ją przebudziło. Wieczór obiecywał się smutnym, gdyż jeden Ferdynand, który wesół był zawsze, nie starczył na ożywienie towarzystwa, a dobry humor jego łatwo w wielką wpadał trywialność. W podobnych wypadkach hr. August, zwłaszcza gdy mu Filip nie przeszkadzał, dawał dowody wielkiego mistrzowstwa w naprowadzaniu i prowadzeniu rozmowy. Potrafił więc, usiadłszy przy gospodyni, wywołać uśmiéch na jéj usta, a księżnę zmusić do zapomnienia trosk o kamei i zagadkowém podobieństwie…

Wiktor, powróciwszy do domu, zrzucił natychmiast ubranie dla salonu włożone, które zdawało się ciężyć mu mocno. Namyślał się czy pójść orzeźwić się dziecinną rozmową z Pepitą, czy użyć przechadzki, a nareszcie wyszedł na Monte Pincio.

Po każdém zbliżeniu się do wielkiego świata, zdziczały ten człowiek potrzebował zawsze swobodnego ruchu, towarzystwa, w którémby go nic nie krępowało, powietrza dla piersi samotnéj włóczęgi, do któréj nawykł, sam jeden długo błądząc po Rzymie.

W cieniu drzew na Monte Pincio znaléźć można zawsze gdzieś ławkę pustą, i popatrzyć na Rzym, usypiający w mrokach wieczoru, mrugający światełkami, jakby oczyma drzemiącemi.

Przesuwający się przechodnie ożywiają ten plan piérwszy pięknego obrazu, nie psując wrażenia całości. Z cygarem w ustach, Wiktor zasiadł wygodnie i oparł się o pień kasztana, gdy w dali spostrzegł kobiétę, całą obwiniętą wielką chustką czarną, przechadzającą się zwolna, z głową spuszczoną.

Niekiedy stawała, rzucając okiem na obraz, który dla niéj zapewne był nowym; potém, jak gdyby inni przechodnie przypominali jéj obowiązek poruszania się, szła znowu krokiem opieszałym.

Wiktor poznał w niéj łatwo owę artystkę, tak mocno zajmującą całą kolonią polską.

Nie miał zamiaru zbliżać się do niéj, ale mimowolnie oczyma ją śledził, starając się odgadnąć myśli biédnéj samotnicy. Postać jéj, ruchy, chód, zwieszona głowa, jakby ciężarem jakimś przygnieciona, dawały odgadnąć łatwo istotę znękaną, z nowém swém położeniem nieoswojoną.

Wiktor starał się odgadnąć przeszłość téj wygnanki, zmuszonéj chwycić dla życia za penzle, dawniéj służące jéj tylko za zabawkę. W ciągu bardzo krótkiéj z nią rozmowy dostrzegł, że nie musiała być oswojoną z niedostatkiem i artystyczną oszczędnością. Ubiór jéj, nadzwyczaj prosty i niewykwintny, ułożony był jednak z pewném staraniem nałogowém o wdzięki; ręce były delikatne, białe, arystokratyczne, niezapracowane, a wyraz twarzy nienawykły do pokory ubogich. Coś dumnego, gniéwnego niemal, energicznego patrzyło z oczu wpadłych głęboko, ciemnemi śladami łez obramowanych.

Przypatrywał się jéj Wiktor, znajdując także coś tragicznego w téj postaci błąkającéj się samotnie wśród tłumu, z myślami i troskami – gdy przechadzająca się, potrącaną będąc przez wesołych a nieuważnych przechodniów, usunęła się trochę w głąb ku drzewom i zbliżyła ku ławce, na któréj siedział Wiktor w cieniu. Nie widziała go zrazu i rozpoczęła swą przechadzkę nanowo, tu, gdzie mniéj było ludzi, a miejsca więcéj.

Przeszła tak parę razy około niego, nie postrzegłszy, i dopiéro po kilku zwrotach, rzuciwszy na ławkę okiem, zdawała się go poznawać. Ciekawemi oczy zmierzyła go, dla sprawdzenia czy się nie myli; wstrzymała się nieco, zawahała i przystąpiła bliżéj.

Wiktor zmuszony był się ukłonić, na co odpowiedziała mu skinieniem głowy i siadła daléj trochę na téj saméj ławce.

– Korzystam ze sposobności, aby panu podziękować – odezwała się głosem, w którym mniéj było energii, niż gdy ją spotkał piérwszą razą. – Wymknąłeś mi się pan tak, żem mu nawet polskiego Bóg zapłać powiedziéć nie mogła.

– Bo nie było za co – odrzekł, śmiejąc się, Wiktor.

– Pan jesteś artystą? – zapytała.

– Nie, pani, jestem próżniakiem, miłującym sztukę i czasem trwoniącym czas na nią niepotrzebnie.

Z głową zwróconą ku niemu słuchała kobiéta.

– Cieszę się, że pan nie jesteś artystą i że ja go nie zastraszę przybyciem mojém tu, gdzie artystów jest tylu, a miłośników podobno tak mało.

Pomyślała trochę i ciągnęła z coraz wzrastającą energią:

– Niech to pana nie dziwi, że nie mając kogo pytać, będę niedyskretną. Szczérze mi pan powiédz: czy z małym talentem a wielką pracą można wyżyć z tego penzla nieszczęśliwego?

Wiktor słuchał cierpliwie.

– Z wielkim nawet talentem i niemniejszą pracowitością sztuką żyć bardzo trudno – odparł, nie obwijając w bawełnę surowego wyroku. – Do pozyskania imienia dobić się niełatwo, a bez niego jest się na łasce przekupniów. Ci zaś mają tyle do wyboru, a tak są nawykli do nabywania prawie darmo, że rachując na nich, można umrzéć z głodu. Ludzie co kupują, wolą tanio nabyć u handlarza brzydkość, niż coś dobrego u artysty. Nie znają się powiększéj części, idzie im tylko o pamiątkę z podróży.

– A jeżeli do życia potrzebuje się mało, bardzo mało? – przerwała kobiéta.

– Nie wiem doprawdy, co mam pani odpowiedziéć, abym jéj nie uczynił zawodu – rzekł Wiktor. – Nie byłem dotąd narażony na konieczność zarobkowania.

Nastąpiło milczenie. Kobiéta szklanemi oczyma patrzyła ku Watykanowi; Wiktor patrzył na nią. Miała w téj chwili oblicze wistocie tragiczne.

– Nie sądź pan – dodała zimno – ażebym i ja już się znajdowała w położeniu podobném. Zapewne dość długo jeszcze płótno psuć będę mogła, nie potrzebując szukać na nie kupca, ale wszystko przewidziéć trzeba.

Słuchacz nic nie odpowiedział.

– Pani wprost z kraju przybywa? – zapytał po przestanku.

– Nie – odparła nieznajoma – od lat kilku mieszkałam za granicą. Zmieniło się położenie moje, a dawniéj już kochałam sztukę i zajmowałam się nią dla niéj saméj.

To mówiąc, wstała, poprawiła na sobie chustkę i chciała już odejść, ale usiadła znowu.

– A pan oddawna jesteś w Rzymie? – zapytała.

– Po Włoszech włóczę się nie od dzisiaj, choć niezawsze siedzę w Rzymie – rzekł Wiktor. – I terazbym tu nie powinien być, gdyby… nie jakaś ociężałość i… różne okoliczności.

Nieznajoma poruszyła się znowu i zatrzymała, namyśliwszy nieco.

– Rzym jest cudnie piękny – odezwała się – ale jakże smutny!

– Jest téż on przytułkiem tych, co tu resztki życia przychodzą zagrzebać w miłości sztuki, lub w modlitwie. Młodzi tu prędko starzeją, a starzy żyją długo.

Kobiéta popatrzyła na Wiktora i, skłoniwszy mu się głową, powolnym krokiem odeszła. Widział ją jeszcze parę razy idącą wzdłuż placu, aż znikła mu w mrokach wieczora. Z politowaniem powiódł za nią oczyma. Z krótkiéj rozmowy łatwo było wywnioskować, że biédna kobiéta przybyła tu ze złudzeniami niedoświadczenia i ciężkie godziny miała do przebycia przed sobą. Czuł przytém, iż była jedną z tych istot dumnych, którym żadnéj pomocy ofiarować się nie godzi.