Za darmo

Chore dusze

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Szli zwolna. Zadumana pani Liza pytań już więcéj nie zadawała, a powróciwszy do domu, natychmiast, skarżąc się jeszcze na ból głowy, pobiegła zamknąć się w swoim pokoju. Pan Ferdynand, spojrzawszy na zégarek, wymknął się pocichu na wieczorną przechadzkę.

Z osób pozostałych w salonie księżny Teresy, po wyjściu pani Lizy, piérwszy wysunął się z angielska bez pożegnania hrabia Filip. Nie mógł jeszcze strawić tego, że poeta, którego nie cierpiał, zaliczył go do odpadków ludzkości… jego, który sam się liczył do reprezentantów jéj wyboru!

Jedynym urokiem, jakie towarzystwo to miało dla niego, była pani Liza; nie miał więc już tu co robić po jéj wyjściu, a choć chętnie dworował hrabiemu Augustowi, aby okazać w oczach ludzi, iż znakomity ten mąż jest z nim w poufałych stosunkach, na ten raz, skwaszony, jego nawet porzucił.

Obrachował téż, że choćby najznakomitszego posągu być zawsze tylko cieniem, nie podnosi wielce człowieka.

Dał dowód samoistności, wychodząc bez zaczekania na towarzysza.

Księżna rozpoczęła żywą rozmowę z panem Wiktorem, a że potrąciła o stosunki kraju, swą rodzinę i znajomych, zdziwiła się mocno, postrzegłszy z kilku słów słuchacza, że człowiek ten, nieznany tu nikomu, zdawał się doskonale świadomym tego, co się jéj rodziny i kółka w jakiém się obracała tyczyło. Zdradził się z tą świadomością poniewolnie rzuconemi nazwiskami, których cofnąć było niepodobna.

Do nich dwojga przyłączył się wprędce, zapytaniem jakiémś wciągnięty, hrabia August, a poetę rzucono na pastwę Ahaswerze. Byli z sobą oddawna dobrze znajomi, nigdy jednak na płochym ale wrażliwym umyśle księżny nie uczynił Emil takiego wrażenia, jak dnia tego.

Była tak jakoś usposobioną, znudzoną, spragnioną nowości, iż biédny geniusz znalazł w niéj pełną zapału czcicielkę. Zdawna już życzyła sobie być unieśmiertelnioną; zdało się jéj, że lepszéj ku temu sposobności znaléźć nie może.

Przysunęła się do niego ciekawie.

Poeta, gdy mu brakło audytoryum i wielbicieli, gotów był najskromniejszą karmić się sympatyą. Lekceważony przez panią Lizę, rad był choć księżnę miéć z sobą i za sobą, bo niewieściego współczucia potrzebował. Na skinienie więc przylgnął do Ahaswery.

Miéć geniusz we władaniu swém zdało się księżnie wielce zabawném, choćby dla spróbowania czy był twardousty. W Rzymie dosyć robiło się nudno; żadnéj intrygi ani zawiązać, ani się w nią wplątać nie było podobna. Rozpatrywała się więc w poecie. Nie był zachwycającym, ale miał w sobie cóś niepospolitego, umiał nosić się z sobą. Na pokaz, jako cavaliere servente z aureolą, mógł się przydać na czas jakiś. Ahaswera, zawsze się niedługo namyślająca, żywa do zbytku, posłuszna wrażeniom, zbliżyła się więc poufale do niego, zawiązując półgłosem rozmowę, któréj wyraz serdeczności nadać umiała.

– Stęskniłam się za wami, kochany poeto – rzekła – bo wieki już jakem was nie widziała. Tysiąca rzeczy ciekawą jestem bardzo, bardzo! Co się dzieje z temi pięknemi jego zarysami poematów, obrazów, kreacyj wszelkiego rodzaju, które się domagały wcielenia? Co tworzysz? cóś utworzył?

Emilowi zabłysły oczy. Przybrał postawę zadumaną, opiérając się na ręku, niby Zygmunt w portrecie Ary Sheffera – bo rad był go naśladować… niestety!

– Ja! – zawołał z ciężkiém westchnieniem – ja skazany jestem na przejście po téj ziemi, nie zostawując trwałego śladu po sobie. Wina to mojego niedołęztwa, czy natury ducha tego, który żyje we mnie? ja nie wiem. Woli mojéj nie umiem nagiąć do wymagań małych, pospolitych ludzi, a przez łaskę tłumu, którym pogardzam, dobijać się rozgłosu, sławy i uznania! Głoszą mnie dziwakiem. Jestem zrażony. Dla nędznéj sławy pochlebcą płaskim być nie chcę… Nie pochlebiałbym monarsze, nie mogę gminowi. Usta się moje nie zmażą fałszem.

Księżna słuchała z rzeczywistém czy z udaném współczuciem, lecz okazywała zajęcie wielkie. Ciągnął więc daléj:

– Penzle połamałem i rzuciłem. Niech malują iluminatorowie cudzych, wyblakłych myśli. Wyrzekam się malarstwa, bo sztuka przeszła w rzemiosło. Skupiam wszechsiłę moję w poezyą, w słowo…

– Piszesz pan poemat? O, mój Boże! – przerwała pani. – Co to za szkoda, że tego naszego języka nikt nie zna, że naszych wieszczów taka mała garstka słucha! Gdybyś pan pisał po francuzku, po włosku – po angielsku…

Emil Marya dziwnie wykrzywił usta i czoło sfałdował.

– Powinni tłumaczyć – zawołał dumnie. – Zniżać się do trawestowania swych myśli nie godzi. Wprawdzie u nas dziś słuchaczów niéma; jednym brzmi jak ostatnie poezyi słowo pieśń Adama, drugim migoczą brylanty Juliusza, innym proroczy głos Zygmunta wszystko zagłusza; a choćbym ja ich trzech zlał na bronz koryncki mojego posągu – dziś pozostałbym niezrozumianym, bo im serce drga do innych, przebrzmiałych dźwięków.

Księżna oka z niego nie spuszczała. Emil Marya czuł się tém odżywiony i coraz śmielszy. Ręką odrzucał włosy, czoło podniósł ku górze i wywracał oczy.

– Bardzobym była ciekawą – odezwała się księżna – tego wielkiego dzieła, nad którém pan pracujesz dla potomności. Jestem pewna, że to będzie wielkie i piękne, nieśmiertelne dzieło. Nigdzie większego pan współczucia, szczérszego uwielbienia nie znajdziesz, jak u mnie.. Chcę korzystać z tych dni, które jeszcze w Rzymie przepędzę. A więc proszę bardzo mój dom za swój uważać.

To mówiąc, znacząco ścisnęła go za rękę. Była to zawsze rączka niewieścia, choć niemłodéj, ale wielkiéj pani. Poeta uczuł, że mu dawno dymisyonowane serce w piersiach zadrgało.

– Wiész co, kochany poeto – dodała żwawo, wstając i poprawując sukienkę – na początek ściślejszego między nami stosunku, dziś idziemy razem. Odprowadzisz mnie do domu. Mam powóz, ale pójdziemy pieszo. Rzym nocą może cię natchnie i ja cóś pięknego posłyszę.

Pan Emil wstał z twarzą rozjaśnioną, okazując nietylko gotowość towarzyszenia, ale wielką skwapliwość. Księżna podeszła żywo ku gospodyni.

– Zabiéram księżnie naszego poetę, któregom sobie uprosiła za towarzysza, aby mi droga do domu przez puste ulice nie tak się smutną wydała. Poczciwy, dobry wieszcz nasz ofiaruje się chwilkę ponudzić ze mną.

– Proszę go tylko nie bałamucić! – żartobliwie odezwała się gospodyni.

– A! – odparła Ahaswera – gorzéj być może. Lękam się, aby on mnie nie zbałamucił. Jestem wielką jego admiratorką.

Emil tak dobrze rozumiał swe obowiązki, iż tymczasem poszedł z rzadką, prawie niepraktykowaną u wieszczów pokorą, przynieść księżnie szal jéj, chustkę i kapelusz.

Ahaswerę wprawiło to w humor jaknajlepszy.

– Któż wié? – myślała w duchu. – Człowiek ten, wistocie niepospolity, może się dorobić nieśmiertelności, a wszystkie przyjaciółki nieśmiertelnych idą za nimi do świątyni sławy. W ten sposób i jabym się dostała tam. To cóś warto!

Wszyscy goście pozostali, uważając pożegnanie Ahaswery za znak do odejścia, ruszyli się i Wiktor także. Księżna, która nie zatrzymywała nikogo, w chwili gdy się miał żegnać, rzekła do artysty półgłosem:

– Proszę pana, zostań jeszcze minutkę; mam mu zadać jedno niedyskretne, śmiészne może pytanie, które kobiécéj ciekawości zechcesz przebaczyć.

Hrabia August wyszedł natychmiast za Ahaswerą, którą poeta, pochylony ku niéj, prowadził pod rękę z niemałym kłopotem, bo mu się, kręcąc ciągle i poruszając, wyrywała cochwila.

Wiktor, z kapeluszem w ręku, stał, oczekując.

Do stroju jego, na ten wieczór umyślnie dobytego, należał szczegół jeden, który oczy księżny Teresy ciągle ściągał na siebie. Miał czarną chustkę niedbale zawiązaną na szyi, Wiktor miał wpiętą szpilkę, z dosyć dużą, bardzo piękną kameą.

Wyobrażała ona temat dosyć zużyty w rzeźbach starożytnych: boginię zwycięztwa, wieńczącą popiersie stojące na monumentalnéj podstawie. Przedmiot był pospolity; lecz niepospolite jego wykonanie mogło być tylko dziełem wielkiego artysty, jednego z tych greckich incisorów, rzeźbiarzy małych figurynek, w których czuć, że mistrze ci mogliby byli, gdyby chcieli, równie doskonałe kować kolosy. Figura Wiktoryi, pomimo lekkiéj draperyi, wychodziła z pod niéj tak przedziwnie pięknemi kształty, iż żadna Wenus otłuczona z marmuru zrównaćby jéj nie mogła. Nie było szczegółu na téj prześlicznéj miniaturce kamiennéj, któryby był zaniedbany.

Księżna nieśmiało, rumieniąc się, drżąc niemal, wskazała na szpilkę i przemówiła głosem łagodnym, jakby o przebaczenie proszącym:

– Daruj pan! Jak, zkąd dostała się panu ta kamea?

Wiktor drgnął cały, niby teraz dopiéro przypominając sobie, że ta szpilka zdradzić go mogła. Machinalnie dotknął jéj ręką i wnet odzyskawszy panowanie nad sobą, odrzekł głosem prawie spokojnym:

– Ta kamea, to pamiątka jedyna dni szczęśliwych. Księżna daruje mi, że pochodzenia jéj, jak wogóle wszystkiego co się mojéj przeszłości tyczy, wyjaśnić nie mogę. Są to rzeczy bolesne, rany ledwie przywrzałe. Nie mam w tych dniach ubiegłych nic, czegobym wstydzić się potrzebował, lecz o wszystkiém radbym zapomniéć.

– Panie, błagam cię, pokaż mi bliżéj tę szpilkę – przerwała księżna jakkolwiek to prośba śmieszna może, dziecinna i do zbytku natrętna!

Artysta szybko odpiął kameę i położył przed księżną, która pochwyciła ją żywo, zbliżyła do lampy i przypatrywać się zaczęła pilnie. Odwróciła ją na drugą stronę i lekki wykrzyk wyrwał się z ust jéj mimowolnie.

Siadła zadumana.

– Rzecz zadziwiająca – rzekła po namyśle. – Podobne rzeźby na kameach powtarzają się często, chociaż tło i barwy rzadko bywają jedne. Tu wszystko mi znaną dawno przypomina aż do najmniejszych drobnostek. Oprawa jest jakby taż sama…

Wiktor, któremu gospodyni oddała kameę, powoli schował ją do kieszeni.

– Zupełnie podobną kameę – mówiła daléj księżna – widywałam w moich młodszych latach i pamiętam jak mnie uderzała pięknością swoją. Należała do jednéj z osób rodziny męża mojego.

– Niéma w tém nic niepodobnego – przerwał Wiktor – by dwie zupełnie jednakowe na tym samym kamieniu wykonał artysta i żeby je złotnik potém w ten sam sposób obie oprawił. Dla mnie kamea ta jest bardzo drogą pamiątką.

 

To mówiąc, westchnął.

– Gdyby nie była prawie jedyną – dodał – rozstałbym się z nią, chętnie z niéj czyniąc ofiarę…

Księżna zakrzyknęła, protestując.

– Pan mnie nie zrozumiałeś – zawołała. – Nie mam najmniejszéj chęci, nie miałam myśli starać się o posiadanie téj ślicznéj rzeczy. Szło mi o to tylko, jaką drogą mógł ten klejnocik, do którego przywiązywano wysoką cenę, uważając go jakby za amulet, zachowując z zabobonną troskliwością, przejść w ręce obce…

Artysta, słuchając z głową spuszczoną, smutny, zafrasowany, myślą zdawał się być gdzieindziéj.

– Losów kamei wytłumaczyć nie umiem – rzekł stłumionym głosem. – Do mnie dostała się ona także z rąk drugich, jako amulet i pamiątka.

– Rzecz niepojęta! – szepnęła księżna, ręce składając. – Przebacz mi pan, przepraszam go! Nie byłam panią siebie. Prawda że mi pan niedorzecznéj ciekawości mojéj za złe nie weźmiesz?

I podała rękę stojącemu w zadumie Wiktorowi, który zwolna zbliżył do niéj usta, pocałował ją z uszanowaniem, skłonił się i wyszedł.

Księżna została w miejscu zmieszana, nierada z siebie, zasmucona. Zdawała się wyrzucać sobie niepotrzebną tę ciekawość. Rysy jéj, zwykle wypogodzone, powlokły się wyrazem wewnętrznéj jakiéjś boleści.

Rzuciła się na fotel i zadumała, tak że wchodząca wierna jéj Kunusia, trochę przelękła, musiała ją z tego stanu niezwykłego wywołać pochwyceniem za rękę i wykrzykiem:

– Co pani jest?

Księżna, uśmiéchając się, podniosła ku niéj oczy i szepnęła cicho:

– Nic, nic, Kunusiu kochana. Ot tak… trochę jestem zmęczona.

Przyjaciółka, powiernica, sługa, kuzynka, Kunusia była nieco starszą od księżny, a, jak to się zwykle składa, gdy dwie osoby długo z sobą żyją razem – przybrała w obcowaniu z nią cóś z jéj ruchów i wyrazu twarzy. Niepiękna, miała oblicze spokojne i uśmiéchnięte, oczy rozumne… Dosyć słusznego wzrostu, silna, zdrowa, ubrana starannie, ale bez żadnéj pretensyi, skromna i naturalna, była sympatyczną bardzo i widząc ją, łatwo się to tłumaczyło, że księżna kochała ją jak siostrę, a żyć bez niéj nie mogła.

Po namyśle, księżna odezwała się do stojącéj i oczekującéj jaśniejszego tłumaczenia Kunusi:

– Co to mnie dziś spotkało, Kunusiu kochana! Rumienię się za dzieciństwo moje. Pamiętasz pewnie tę szpilkę z kameą, którą nosił zawsze stary ojciec męża mojego? Wystaw sobie, spostrzegam ją dziś u zupełnie nieznajomego człowieka. Nie mogłam wytrzymać: spytałam, prosiłam o jéj pokazanie. Przysięgłabym że taż sama! Lecz jakże się ona do niego dostała? Stary miał ją za talizman szczęścia…

Kunusia słuchała z uwagą wielką, myślała długo i z wyrazu jéj twarzy dorozumiéwać się było można, iż ona może tłumaczyła sobie przejście tego kamienia w obce ręce, ale zamilczéć o tém musiała.

– Proszę księżny, ale któż to taki, co ma teraz tę szpilkę? Jak się zowie? – spytała.

– A! ten nieznajomy, artysta czy nie wiem kto, o którym ci mówiłam. Polak i zdaje mi się z naszych stron, bo zna osób wiele…

Panna Kunegunda, wysłuchawszy odpowiedzi, jakiś czas stała milcząca; potém, chcąc zatrzéć wrażenie przypomnień niewesołe, odezwała się do księżny:

– A! mało to podobnych szpilek na świecie być może? Zresztą mógł ją sobie kto przywłaszczyć i sprzedać. Niéma nad czém medytować… Księżnieby spocząć należało.

Posłuszna pani podniosła się z krzesła powoli i razem poszły do sypialni, zadumane obie.

Na Babuinie, jak mówił, pan Wiktor miał mieszkanie na trzeciém piętrze. Niegdyś przez długie lata zajmował je znakomity niemiecki artysta, który raz sercem przyrósłszy do Rzymu, nie mogąc się już rozstać z wieczném miastem, osiedlił się tu i zaprzyjaźniwszy z właścicielem domu, rodzaj pracowni sobie, kosztem własnym, obok mieszkania wyporządził.

Po śmierci jego dość długo studya niebardzo wygodne i połączone z niém nierozdzielnie izdebki pozostały bez lokatora. Affitarsi próżno napisane było na bramie.

Ażeby się do tego mieszkania dostać, potrzeba było przechodzić podwórko dość zabrukane, drapać się po bocznych schodach niewygodnych, a choć pracownia miała piękne zgóry światło północne, żadnym refleksem niepopsute, z izdebek zato okna wychodziły na brudny i ciasny zaułek, tak że przez nie wyjrzéć trudno było bez wstrętu.

Trafem jakimś Wiktor dowiedział się o tém studio malarskiém do najęcia, a dziwactwem jakiémś znalazł je dla siebie nietylko dogodném, ale jaknajmilszém. O widok z mieszkania nie chodziło mu wcale, bo do niego najczęściéj tylko na noc, i to niezawsze, przychodził. We dnie, jeżeli mu fantazya przyszła pracować, siedział w swém studio, do którego nigdy nie wpuszczał nikogo.

Mało kto téż go tu odwiédzał. Nie zapraszał do siebie, a nowe znajomości niechętnie robił. Lubił być z samym sobą.

Czasem godzinę jaką spędzał w Cafe Greco wśród artystów, jadał z nimi u Leprego, zawiązywały się rozmowy często żywe bardzo; ale dziki trochę Wiktor nie narzucał się nikomu i niełacno dał spoufalać.

Z rozmów o sztuce brano go powszechnie za artystę, miał téż, jakeśmy mówili, fizyognomią artystyczną. Na zapytania jednak, czynione przez konfratrów tego cechu, jakiemu się rodzajowi malarstwa poświęca, odpowiadał ruszeniem ramion, zapiérając się honoru noszenia tytułu artysty.

– Jestem pogardzenia godną istotą – mówił – niczém więcéj, tylko nieszczęsnym dyletantem.

Nie wyglądał jednak wcale na tego hybryda, co, wedle wyrażenia Niemców, w tém znajduje przyjemność, iż pragnie robić czego nie umié.

Z mowy jego odgadywano głębsze daleko studya, niżeli je dyletanci miéwać zwykli. Podpatrzono w sekrecie wykradzioną mu z kieszeni książkę szkiców, a choć one wszystkie były bardzo pobieżnie rzucane, zbyt wprawną zdradzały rękę na prostego miłośnika sztuki.

Natręci ciekawi a podejrzliwi chcieli go podejść zdradą i wtargnąć do pracowni; ale ta była zawsze hermetycznie zamknięta, a w niebytności artysty, stara gospodyni Anuncyata nie dawała się niczém skorumpować, aby wpuścić do przybytku. Trzęsła głową posiwiałą, wywijała rękami, czarnemi i powtarzała uparcie:

– No – no – no! e chiuso! chiuso!

W mieszkalnych izdebkach Wiktora, oprócz wielkiéj ilości najrozmaitszych książek podartych nieposzanowanych, porozrzucanych, leżących pod kanapami, na kominach, na szafach, na stołach, a nawet na podłodze, nie było nic więcéj, mogącego zajęcie jego lub powołanie oznaczać.

Wielkiéj dbałości o porządek wcale tu widać nie było; że Anuncyacie zakazano tykać ksiąg i papiérów i z miejsca je poruszać – obchodziła je z poszanowaniem, dając się na nich i koło nich gromadzić pyłom i śmieciom.

Z mieszkania niełacno się téż było domyślać stanu kieszeni gospodarza. Płacił on bardzo regularnie, nie targował się zbytnio, ale dla siebie był oszczędnym i życie prowadził skromne, jak gdyby tym artystą wistocie był, którego się imienia wypiérał.

Stara gospodyni narzekała na fantastyczność człowieka, który nigdy prawie nie powracał w pewnych i oznaczonych godzinach, absentował się, nie opowiedziawszy, tygodniami, a czasem znowu w domu siadywał zamknięty, żywiąc się najdziwaczniéj niewiedziéć czém, jak anachoreta.

Równie niepojętém wydawało się staréj słudze domu, iż przyjaciół i znajomych miał tak mało, do siebie niechętnie wpuszczał, i ludzi wcale nie zdawał się pożądać.

Trzeciego dnia po wieczorze u księżny Teresy, poeta, którego chwilowo opanowała była na swój wyłączny użytek Ahaswera, w dosyć ożywionym humorze wychodząc od niéj z hotelu, trafem się zetknął z Wiktorem, który z pledem przewieszonym przez plecy, z kijem, w sławnym swym kapeluszu kalabryjskim, zdawał się znużony powracać z jakiéjś wycieczki.

Od poznania się z nim u księżny, zaniepokojony tém co słyszał o zagadkowym człowieku, Emil Marya pragnął koniecznie dotrzéć do głębi jego.

Miał jakieś przeczucie, że w nim powinien się był lękać rywala-malarza, a nawet może poety. Chciał wiedziéć z kim ma do czynienia… niepokoił go.

Pomimo więc że Wiktor, dojrzawszy Emila, pomknął dosyć żwawo, jakby go chciał uniknąć, przyśpieszywszy kroku, poeta powitał go poufale i serdecznie, zmuszając do rozmowy.

– Nie godzi się tak uciekać od kolegów – zawołał – boć kolegami jesteśmy. Próżno się tego zapiérać. Wprawdzie ja czasowo niewdzięcznego wyrzekłem się malarstwa, ale w duszy artystą być nie przestałem. Nie chcę tylko mieszać się z tym tłumem bazgraczy, co smaruje dla Anglików błazeństwa.

– Miłémby mi było i zaszczytném – odezwał się nieco ceremonialnie Wiktor – nosić nazwisko kolegi szanownego pana, ale, niestety, artystą nie jestem, poetą mnie Bóg nie stworzył, a… poetae nascuntur.

– No! no! – wpół żartobliwie podchwycił Emil, pod bok mu się cisnąc. – Mów sobie co chcesz. Dosyć na was spojrzéć, aby poznać urodzonego z Bożéj łaski artystę i męczennika, boć to na jedno wychodzi. A toż – dodał, wskazując na album w oprawie z szarego płótna, wystające z kieszeni – przecież corpus delicti!

– Szanowny wieszczu! – przerwał nieco szydersko Wiktor – widujesz codzień po ulicach Rzymu Angielki obarczone podobnemi albumami, a – do kaduka! jeżeli je wszystkie masz za artystki…

– Ba, ba! – nie odstając od Wiktora i ciągnąc z nim daléj uparcie – rzekł Emil. – Mów co chcesz. Siamo fratelli! to się czuje przez skórę, zgaduje; przeciwko temu nie pomoże wypiéranie się i przesadzona skromność.

Wiktor rozśmiał się obojętnie, z rezygnacyą.

– Dokąd idziesz? – zapytał poufale poeta.

– Powracam do domu – rzekł Wiktor; – ale w trattoryi na przedmieściu rano zjadłszy tylko kawałek ziłczałego salami, popitego kwaśném winem, potrzebuję zajść gdzie, choćby na jakie pozostałe od obiadu brodo, aby z głodu nie umrzéć.

– Ja wprawdzie jadłem obiad u téj wyśmienitéj Ahaswery i syt jestem, a wino było doskonałe; pozwolicie mi jednak towarzyszyć sobie, abyśmy się bliżéj poznali. Czuję w was duszę bratnią.

Wiktor, z uśmiészkiem na ustach, dziękować musiał. Szli więc razem.

– Człowiek – począł zaraz Emil, nachylając się ku milczącemu Wiktorowi – człowiek, zmuszony przebyć jakiś czas w zgniłéj atmosferze tego świata, co to się niby wielkim nazywa, nasłuchawszy się jego paplaniny, tego brzęku grzechotników – bo czémże są ich rozmowy?… potrzebuje się orzeźwić słowem jednego z tych ludzi, co zdrową w sobie duszę zachowali.

Poecie zdawało się czy ze stroju, czy z miny, że w Wiktorze znajdzie sympatyczne echo tego tonu demokratycznego.

– Widzę że nie lubicie panów i ich salonów – odezwał się Wiktor.

Emil Marya, w potrzebie zmieniający często przekonania, co mu przychodziło z łatwością, gdyż stałych w sobie nie miał, a wrażeniom ulegał – nie wiedząc w którą stronę może się puścić bezpiecznie, zasępił się i zadumał.

– A wy? – zapytał – a wy?

– Ja? Lubię rozmaitość! – odparł Wiktor wesoło. – Bawi mnie zkolei lud prosty, cygańska fantazya artystów i przyzwoity, wonny szczebiot salonów. Wszędzie są ciż sami ludzie, w różnych tylko strojach, wszędzie typy ciekawe.

– Ale tak, masz słuszność! stokroć masz słuszność! złote słowa! – pochwycił z zapałem poeta, porywając za rękę towarzysza. – Jest to dowodem prawdziwéj wyższości, gdy człowiek ze wszystkiemi żywiołami życia umié być w zgodzie, gdy wszystkie pojmuje i rozumié. Tout comprendr, cest tout pardonner! Zresztą dla nas obowiązkiem jest badać człowieka we wszystkich jego objawach najrozmaitszych, aby umiéć go malować jakim jest.

Gdy to mówili, Wiktor znalazł się u drzwi małéj trattoryi, w któréj jadał czasami, dla widywania pięknéj Pepity. Zawrócił więc do wnętrza.

Emil zdawał się zdziwiony nieco, iż do tak lichego kąta wszedł człowiek, którego o wykwintniejsze gusta posądzał, pociągnął jednak za nim.

Z drugiego pokoju, zobaczywszy dobrego swego przyjaciela, panna Peppita, nie wytworniéj ubrana jak owego wieczora, poprawiwszy chustynkę na piersiach, wybiegła doń uśmiéchnięta. Była cudnie piękną, jak zawsze, ale brudniejszą niż kiedykolwiek. Czarne jéj, bujne włosy połyskiwały od jakiéjś tłustości, którą dnia tego świéżo musiały być namaszczone; prześliczne rączki trochę zapracowane, brunatne były opaleniem i robotą koło kuchni; ale oczy ognia pełne, ząbki perłowe i te linie klasyczne, których jeszcze praca i wiek nie miały czasu wyszczerbić, czyniły ją dziwnie piękną.

Poeta wpatrzył się w nią długo, z milczącém uwielbieniem i zachwytem artysty, gdy Wiktor tymczasem wesoło z nią rozmawiał, usiłując cóś znośnego utargować do jedzenia.

Fiaskon z winem, chléb i sér tarty zjawiły się naprzód na grubéj, szaréj serwetce. Dziéwczę więcéj miało ochoty do rozmowy, niż do posługi.

– Teraz – odezwał się, zasiadając u stołu, Emil – rozumiem dlaczego wybraliście sobie tę tratoryjkę. Najgorszy obiad może smakować, przyprawny takiemi oczami.

 

– A! a! – odparł Wiktor, chléb łamiąc. – Wierzcie mi, że te śliczne oczy w inny sposób mnie nie ciągną, tylko jako model, jak obrazek! Wiek w którym piérwsza lepsza twarzyczka, namaszczona młodością, obudza szały i namiętności, dla mnie już przeszedł.

Kończył te słowa, gdy w progu, szybkim nadbiegający krokiem, ukazał się pan Ferdynand. Obejrzał się, zobaczył siedzących, skrzywił się i prawie chciał cofnąć; ale go już widziano, uciec nie wypadało.

Wiktor, poznawszy go, rozśmiał się z politowaniem.

Milczący w większém towarzystwie, szczególniéj przy kobiétach, Fernando w męzkiém kółku poufałém mówił chętnie i był wesołym koleżką.

– A! panowie tu? – zapytał zmieszany nieco, jakby nie wiedział co powiedziéć.

– Że my tu jesteśmy – odezwał się Wiktor szydersko – to się łatwo tłumaczyć daje, bo ja się najczęściéj truję u pięknéj Pepity. Ale pan co tu robisz?

Zarumienił się trochę młodzieniec, lecz natychmiast śmiałość zwykłą odzyskał.

– A gdybym ja, choć wcale nie artysta, chciał także studyować poswojemu piękne rysy panny Pepity?

– Tobyś pan sobie zgóry powinien powiedziéć, że go to studyum tylko do desperacyi doprowadzić może – rzekł Wiktor. – Z ubogiemi dziéwczętami tego rodzaju gra bardzo niebezpieczna. Rodzice mają je na oku, one same téż wymagają nie zalotów i prezentów, ale miłości w całém znaczeniu tego wyrazu, i to na wieki wieków.

Pan Ferdynand, słuchając jedném uchem, oczyma biegał po kątach, czy gdzie Pepity nie zobaczy.

– Ale dlaczegóż mi pan zbójeckie jakieś zamiary przypisujesz względem Pepity? – zapytał.

– Ja tylko ostrzegam z dobrego serca – odparł artysta.

Pepita wchodziła właśnie, niosąc jakąś smażeninę, i zobaczywszy pana Ferdynanda, zarumieniła się, namarszczyła, przybrała minkę dumną i zagniéwaną. Można było z tego posądzać młodzieńca, że już uczynił krok jakiś fałszywy, którym piękne dziéwczę obraził.

Unikając jego wzroku, Pepita postawiła na stole przyniesioną potrawę, przemówiła do Wiktora i natychmiast zabrała się odchodzić.

Pan Ferdynand, naprzekór téj obojętności, pozdrowił ją. Odpowiedziała mu jak królowa dworzaninowi, który popadł w niełaskę, i natychmiast śpiesznie wyszła do drugiéj izby.

– Wiész pan – odezwał się, jedząc, Wiktor. – Widzę z obejścia się z nim Pepity, iż między państwem cóś zajść musiało.

Fernando zarumienił się. Dobywał właśnie cygara i jedno z nich podawał poecie, co mu dozwoliło namyśléć się nad odpowiedzią.

– Cóż miało i mogło zajść? – rozśmiał się. – Nie taję się, żem chciał do pięknego dziéwczęcia się poumizgać, ale Pepita dzika…

– A! a! – zawołał Wiktor. – We Włoszech, choćby z pastuszką, trzeba umieć far l’amor, inaczej tylko się na nieprzyjemności narazić można. Płochą zalotność rozumieją tu tylko zalotnice, dla których ona jest rzemiosłem… a Pepita… ho! ho! Toć przecie córka Rzymianina, mieszczanina wiecznego grodu i właściciela domku; ma pewnie odłożone posagowe scudi, które jéj na gospodarstwo towarzyszyć będą. W lada miłostki się nie wda i prędzéjby posłuchała prostego parobczaka, który się z nią ożenić może, niż panicza, o którym wié że chce tylko zabawić się i bałamucić.

– Z tego wszystkiego ciągnę wniosek – zawołał Ferdynand – żeś pan o nią zazdrosny.

Wiktor, śmiejąc się dobrodusznie, zwrócił się ku niemu. Poeta uważał za właściwe potwierdzić prawdy wyrzeczone przez kolegę i zapewnił młodzieńca, że o takich Pepitach, choć na dni powszednie chodzą w starych trzewikach, ani nawet myśléć było można.

– Jeśli jéj pan wyznasz, że mu się podobała – dodał – odpowié ażebyś się z nią żenił, i to jeżeli się jéj podobasz.

Pan Ferdynand zmilczał, nadąsany trochę.

– A dlaczegóż Pepita – odparł, zwracając się do Wiktora – nie obraża się tém, że pan tu, jeżeli się nie mylę, przychodzisz codzień, pewno nie dla kuchni, która jest okropną, ale dla oczów jéj, które są cudowne?

– Bo ja jestem przyjacielem domu, starym znajomym, który jéj nigdy żadnego dwuznacznego nie powiedział słowa.

Fernando rozśmiał się kwaśno.

– No – zawołał – to w Rzymie niéma co robić i bardzo się cieszę, że siostra moja, któréj ja jestem nieodstępnym towarzyszem, dłużéj tu bawić nie myśli.

– Jakto? jakto? – przerwał Wiktor żywo bardzo – państwo myślicie Rzym opuścić, gdyście zaledwie cząsteczkę jego widzieli? Ale to się nie godzi!

– Niech mnie Bóg broni – rzekł pan Ferdynand, puszczając dym cygara z melancholicznym jakimś wyrazem – abym ja siostrę moję, najpoważniéj myślącą i postępującą, o jakąś płochość śmiał posądzać; ale i najpoważniejsza z kobiét ma fantazye. Zdawało mi się, że chce tu zabawić dłużéj, znajdowała że jéj tu było dobrze; tymczasem teraz przebąkuje, że powietrze jéj nie służy, że się czuje niezdrową, że musi zmienić atmosferę…

Zawahał się nieco pan Ferdynand w téj obmowie rodzonéj swéj i ukochanéj siostry, zmiarkowawszy, że obcy go słuchali. Ale jemu, pomimo surowości Pepity, nie chciało się opuszczać Rzymu.

Począł się cofać.

– Zresztą nie wiem jeszcze nic stanowczego – rzekł. – Le donne son mobile. Wczoraj wieczorem zdawała się chciéć koniecznie Rzym opuścić; dziś spytałem rano, chcąc się przygotować do spełnienia rozkazów, nie odpowiedziała mi nic. Wątpię jednak, by znowu tak prędko zdanie zmieniła.

Wmieszał się poeta, który zawsze stękał i za chorego się podawał.

– Powietrze jak powietrze – odezwał się – nie jest ono dobre w téj porze w Rzymie, czuję to na sobie; ale gdzież pani Liza znajdzie lepsze i milsze towarzystwo? Dwie księżne, hr. August…

Spojrzał na Wiktora znacząco.

– Nie licząc hr. Filipa – szepnął wkońcu.

– A! wistocie, liczyć go nie należy – zawołał Ferdynand – bo nie wiem czy jest kto, coby się w nim kochał, albo choć go znosił.

– Tak – podszepnął poeta, minę robiąc dowcipną – ale kontrast bywa czasem potrzebny. Pieprz jest gorzki, przecież jako przyprawa doskonały.

– Ba! ba! nie jest pieprzem piérwszy lepszy liść bobkowy – zamruczał Wiktor z uśmiéchem złośliwym. – Być pieprzem społeczeństwa równie trudno, jak solą.

W czasie téj rozmowy Wiktor dokończył swą bardzo skromną przekąskę, którą winem popijał.

Pepita zjawiła się z talérzykiem owoców, ale znowu tak szła i stanęła, ażeby natrętnego wzroku Ferdynanda uniknąć.

Młodzieniec, obrażony, nie mógł doznanéj wzgardy przenieść, nie okazując tego po sobie. Zaczął nadto wesoło nastrajać rozmowę z poetą i starał się śmiéchem głośnym dowieść dziéwczynie, że się nie gryzł i do serca nie brał wcale jéj obojętności.

Była to stara sztuka.

Przybycie niewczesne pana Ferdynanda nie dozwoliło poecie zbliżyć się, jak chciał, do Wiktora, a że już dnia tego nie spodziéwał się z nim pozostać samnasam, pożegnał towarzystwo i powrócił na służbę do Ahaswery. Stanowczo bowiem zaczynał się do niéj przywiązywać, znajdując w niéj coraz więcéj stron sympatycznych i pewne odbłyski młodości.

Ahaswera téż wmówiła w siebie, że Emil Marya jest prawdziwym, niefabrykowanym geniuszem i że trochę się dla niego skompromitować badaj, mogło pójść na rachunek miłości poezyi…

Po wyjściu Emila, dokończywszy prędko niewyśmienitego deseru, bo uva wczesna była kwaśna, a figi nieświéże – Wiktor także spojrzał na zégarek. Pan Ferdynand, chociaż rad się był z wyjściem ociągnąć, obrachował że zły humor Pepity nie dozwoli mu korzystać z tego, a narazi go na szyderstwo Wiktora. I on więc, radnierad, zabiérał się do wyjścia.

Rozstali się we drzwiach tratoryi i młodzieniec wolnym krokiem pociągnął na Via Sistina.

Z krótkiéj jego rozmowy z Wiktorem, którąśmy powtórzyli, z zalotów płochych do pięknéj Pepity, można już powziąć pojęcie jakieś o charakterze brata pani Elizy.

Nigdy może rodzeństwo napozór mniéj do siebie nie było podobne, a jednak węzeł krwi, który łączył bardzo lekkomyślnego kawalera z kobiétą smutną, poważną, zasługującą na spółczucie i szacunek doświadczonemi i zniesionemi mężnie zawody – węzeł ten krwi, w dwu niby bardzo różnych postaciach, dawał się dojrzéć w pewnych wspólnych obu cechach, przy bliższém badaniu.