Za darmo

Chore dusze

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Garnitur nowiusieńki diabli wzięli – mruknął szlachcic. – Otóż tobie Janku gody!

Epizod ten, bardzo dramatyczny, trwał niedługo wprawdzie, lecz zostawił po sobie na twarzach gości niezatarte ślady, a może i w ich pamięci.

Hrabia Filip, z obowiązku zajęty rozporządzaniem na górze i na dole, parasolami, krzesłami, które kazał przynieść do podziemia, nie miał czasu przeszkadzać Wiktorowi w rozmowie. Prowadząc panią Lizę, schwycił on był po drodze płaszczyk swój, podesłał go na kupce kamieni i uprosił ją, ażeby usiadła. Sam zaś obok stanąwszy, mógł tém swobodniéj rozmawiać, że nikt ich nie podsłuchiwał i nie przeszkadzał. Księżna Teresa tylko czuwać się zdawała nad tą parą… Ahaswera, ze strachu czy z kaprysu, przejednała się ze swoim poetą. Hrabia August miał staranie o księżnie Teresie, która uśmiéchając się jak zawsze łagodnie, znajdowała że trzeba było dziękować hr. Filipowi, bo wszystko się udało jaknajdoskonaléj, a burza przyszła, aby czémś niezwyczajném, fantastyczném ukoronować to dzieło.

Wistocie w podziemiu było conajmniéj oryginalnie. Woda wpadała teraz zgóry otworami i tworzyła kaskady; potok niosący muł, spieniony lał się przez wyłom, stanowiący wnijście; pioruny nad głowami huczały i trzaskały, aż ziemia się od nich wstrząsała, w półmroku, który nadciągająca chmura z sobą przyniosła, błyskawice sine, zielonawe, różowe stanowiły jakby czarodziejskie oświetlenie obrazu. Na chwilę czasemrozjaśniało się i drżące blaski nikły, by się powtórzyć to bledsze, to silniejsze.

Gwałtowny wicher, który uginał i łamał drzewa, wkrótce przyniósł chmurę, burzę i ulewę. W stronie, z któréj one przyciągnęły, niebo się rozjaśniać zwolna zaczęło. Cichy dészcz padał jeszcze, a hrabia Filip przybył z uspokajającą wiadomością, że namiot, z którego niepotrzebnie się wyniesiono, osłoniony drzewy, doskonale wytrzymał katastrofę i deser nienaruszony czekał na gości, wraz z czarną kawą.

– Że deser nienaruszony, mości dobrodzieju – szepnął szlachcic do Aureliusza – bardzo mnie to cieszy; ale ja jestem naruszony… Zaciekło mi za kołniérz, nogi jak w kąpieli i garnitur, słowo daję, przepadł.

Księżnę Ahaswerę nierychło było można namówić do powrotu, bo grzmoty jeszcze się zdala odzywały niekiedy, jakby wracać chciały z nową siłą.

Tymczasem przez wnijście potok gwałtowny płynąć przestał i mokrą ziemię służba wyłożyła kamieniami tak, aby suchą nogą wydobyć się ztąd było można. Powietrze odświéżone zachęcało, aby się ztąd wydobyć. Ferdynand jął się gospodarzowi czynnie pomagać i był w swoim żywiole, bo gospodarować lubił. Całe więc towarzystwo poczęło ostrożnie powrót do namiotu. Wiktor, który nie opuszczał ani na chwilę Lizy, prowadził ją znowu.

Burza nie trwała może godziny, przybory do wydobycia się z podziemia zajęły trochę czasu. W krótkim tym przeciągu kilku chwil cicha rozmowa pani Lizy z Wiktorem, na którą zdala baczność miał wielką Ferdynand, dała mu dostrzedz symptomaty, dla niego niewytłumaczone. Działo się coś, czego nie rozumiał. Co sobie mówić mogli, z czego się zwierzać, czém tak mocno byli zajęci, że na otaczających ani zważali – Ferdynand nie mógł tego odgadnąć, ale doskonale widział, że siostra z Wiktorem wyszła napowrót, jakby daleko poufaléj zapoznana, jakby uspokojona i odżywiona. Ona, co się nigdy prawie dawniéj nie uśmiéchała, teraz pokazywała drobne swe ząbki białe i nawet żartowała troszeczkę ze strachów Ahaswery.

Księżnę burza wprawiła w rodzaj gorączki; dla tych co się jéj przeciwili była prawie niegrzeczna.

– Ah! allez y voir! – wołała – żebym się miała drugi raz dać zaprosić temu hr. Filipowi, qui a du guignon dans tout!

Skoro się wypogodziło i pod namiot weszli, księżna tylko jedna miała na myśli, aby się ztąd wyrwać coprędzéj. Znała już swojego poetę, że towarzystwo niełatwo opuszczał, i choć się na zdrowie uskarżał, lubił, zapominając się niby, dobrze zjeść i wypić. Nie rachowała więc na niego i postanowiwszy go tu porzucić na łaskę gospodarza, wyglądała niecierpliwie, ażeby chmura odeszła.

Wieczór po burzy wrócił prześliczną pogodę, piękniejszą daleko, niż była we dnie; powietrze odświéżone balsamiczne przesycały wonie.

Nie mogło to powstrzymać Ahaswery, która się gniéwała na gospodarza za pomysł nieszczęśliwy, niespokojna była o zamoczone nóżki, grożące fluksyą, i chciała co najrychléj skryć swój zły humor w domu. Nie żegnając się więc, nikomu nie mówiąc nic, wyśliznęła się nieznacznie, rachując na to, że do powozu trafi. Nieprędko spostrzeżono się że jéj nie było i dopiéro oddalony turkot poetę rozbudził. Postrzegł że został osadzony na koszu, ale namarszczywszy się w piérwszéj chwili, postanowił narzucić się z powrotem gospodarzowi i udał nietylko obojętnego, ale weselszego niż był przedtém.

Księżna Teresa była téż trochę zmęczona i w pół godziny po Ahaswerze pocichu umówiła się z Lizą, żeby do miasta powracać. Gospodarz domyślił się tego, prosił trochę aby panie pozostały, lecz uległ wreszcie ich postanowieniu, może dlatego, aby nie patrzyć na ciągłą prawie rozmowę poufną pięknéj wdowy z Wiktorem. Obawiając się, aby on nie przysiadł się z paniami, położył to za warunek, aby one mu reszty męzkiego towarzystwa nie zabiérały.

Gdy podano herbatę, owoce i wina, pań już nie było. Zostawszy sami, wszyscy się uczuli swobodniejsi i z cygarami w ustach stół obsiedli. Hrabia Filip miał w tém swoje widoki, iż trochę po polsku koniecznie chciał podpoić swych gości.

– Szanuję – rzekł z ironią – tak dalece tradycye narodowe, że zapowiadam, że się choć trochę podchmielić musimy. Dziadowie i ojcowie nasi nie rozchodzili się nigdy nasucho.

– Bardzo dobrze – przerwał August – ale.... trochę. Tradycye szalonego pijaństwa wzięliśmy nie po dziadach, ale po Sasach, od Augusta Silnego, który sam pił i poił na śmierć. Tradycyi téj się wyrzekam.

– Być może – rzekł poeta – iż Sasi rozpoili nas; ale zajrzyjcie do Kochanowskiego, do satyr dawniejszych, a przekonacie się z nich, że u nas i przed Augustem pijano. Świadkiem Górnicki w Dworzaninie.

– Pijana tyle, aby się podochocić, nie żeby się z nóg zwalić i rozum postradać – rzekł August. – Więc skromnie, zwłaszcza że z winami włoskiemi żartować nie można.

Szlachcic bronił świętych tradycyj.

– E! dobrze się i upić w poczciwém towarzystwie – rzekł – byle bez szwanku dla zdrowia. Ja zaś we włoskiém winie wcale miły wigor znajduję. Francuzkie barszczykowate, kwaskowate, a te, mospanie, do żołądka idą i tam robią porządek.

Hrabia Filip naléwał pilno, choć w nim od rana wszystko kipiało. Widmo żony, potém owo szczęście Wiktora, na którego tak była łaskawąpani Liza, rozdrażniły go do ostateczności. Zbliżył się do owdowiałego poety, którego nie cierpiał, ale teraz mu i on był dobry, bo mógł się zdać na co przeciw Wiktorowi. Odgadł w nim zazdrość i niechęć ku niemu.

Nadzwyczaj czule, co się nigdy nie trafiło jeszcze, ujął go pod rękę.

– Panie nam zdezertowały – odezwał się pocichu. – Nachylił mu się do ucha. – Uważałeś – dodał – że pani Liza widocznie jest pod urokiem naszego… wielkiego nieznajomego? Powiédz mi téż ty, który ludzi umiész ocenić, co to za figura?

– Hm! zagadkowa – odparł Emil Marya.

– Z pewnością artysta, a tego się wypiéra.

– Ale jakże! ma najęte przecie atelie po tym Niemcu – rzekł Emil. – Jużcić artysta, ale z artystami gra rolę panicza, a z panam…

– Osłania się tajemnicą? nieczysta sprawa! – dodał Filip. – Niegłupi człek, ale mi wielce podejrzany. Słuchaj-że, masz ucho u Ahaswery, nie wypiéraj się tego, wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi… Powinieneś ją namówić, aby ona ostrzegła panią Lizę że się kompromituje, że ta poufałość z takim człowiekiem niepewnym, cień na nią rzuca. Powiédz, to przecież obowiązek. Szkoda téj biédnéj wdowy, aby padła ofiarą awanturnika.

Pochlebiło to zwierzenie się poecie; poszeptał chwilę z hrabią, ścisnęli się za ręce i rozeszli.

Przy stole szlachcic wiódł rej w rozmowie o dawnych czasach. Hrabia Filip, obszedłszypróżne kieliszki, które niemiłosiernie doléwać kazał, zkolei wziął na pogadanką Ferdynanda. Ten był już podochocony i niezmiernie wesół, tak że nawet dla gospodarza czuł się w obowiązku czułość okazywać.

– Szkoda że nam panie uciekły – rzekł hrabia.

– Ja dalipan nie żałuję że sobie odjechały – rozśmiał się Fernando. – Poczciwe te nasze kobiéciska, ale i księżna Teresa i moja siostra zanadto święte, aby z niemi było bardzo wesoło.

– No, o Ahaswerze przecież tego nie powiész – przerwał hrabia

Fernando głośno parsknął.

– Pewno że nie; ale ta stara i brzydka, a w dodatku kapryśna.

– A jednak swego czasu ludzie dla niéj głowy tracili – rzekł Filip. – Elle avait du piquant.

– No, ten biédny wieszcz podobno i teraz jeszcze potrafił się w niéj rozmiłować – zawołał Fernando.

– Cóż ty chcesz? z tak potężną fantazyą można z pomywaczki zrobić anioła, a témbardziéj ze staréj księżny.

Śmieli się tedy obaj.

Hrabia nieznacznie wskazał na Wiktora, który żywo rozmawiał z Augustem.

– Mój drogi, ty go tam bliżéj znasz, powiédzmi, czy nie wiész ty przecie co zacz jest? nie odcyfrowałeś téj zagadki?

– Tyle wiem co i wy – rzekł Fernando.

– Ale siostra wasza tak go uprzejmie jakoś przyjmuje, tak go ośmiela – mruknął Filip, w oczy mu patrząc.

Fernando bądźcobądź o siostrze lekko mówić, cienia nawet jakiéjś zniewagi rzucić na nią nie mógł dozwolić. Zarumienił się, wyprostował i rzekł żywo:

– Co moja siostra robi, to dla mnie rzecz święta, bo ja w nią wierzę niezachwianie. Ona z pewnością ma więcéj rozumu, z pozwoleniem, niż my wszyscy.

Filip obrócił to w żart i uściskał go.

– Ale i ja nie sądzę téż inaczéj – zawołał. – Może się źle wyraziłem; wierz mi, że nikt nie może być większym jéj wielbicielem odemnie.

– Do tego co ona robi nie mieszam się – dodał Ferdynand – bom przekonany, iż wszystko co uczyni, to dobre. Ten pan Wiktor zresztą jest w całém znaczeniu wyrazu un homme très comme il faut.

 

– Alboż przeczę? – odparł Filip, poprawiając się i cofając. – Znajduję tylko, że się zanadto okrywa tajemnicą. Artysta, nie artysta… kto… zkąd?

Ferdynand nagle zwrócił rozmowę.

– Aleby czas powrócić nam do Rzymu – rzekł, spoglądając na zégarek.

– O! przepraszam – zawołał hrabia – nie puszczę! Jesteście moimi gośćmi, powrócimy razem. Noc będzie prześliczna.

I żeby w dobry humor wprawić Ferdynanda, cicho szepnął mu w ucho:

– A cóż Pepita?

– Ciężka sprawa! – odparł kawaler. – Boję się czy pan Wiktor, który się zapiéra tego, nie zbałamucił jéj wprzódy. Z nim jest za pan brat, a mnie nawet palca dotknąć nie pozwala.

– Czarodziej z tego jegomości! – z przekąsem dodał Filip.

– Ma szczęście, to pewno – rzekł Fernando. – Księżna Teresa, hr. August, moja siostra, nie mogą się go odchwalić.

Ruszył gospodarz ramionami. U stołu wciąż szlachcic perorował, zapomniawszy o garniturze.

– Nie można powiedziéć, Włochy mi się dosyć podobały, tylko i one mają swe ale. Dobrego mięsa nie znają, koźlęta jedzą, pająki morskie, zieleniny… aż strach! Warzywo, panie, ogórki na łokcie mierzyć… Tylko że znowu to nie są ogórki, tylko jakieś paskudztwo… No, i mospanie dali mi raz surowy zielony pieprz turecki w strąkach na śniadanie. Ażem się przeżegnał! Surowizny moc jedzą i dlatego tak żółto i niezdrowo wyglądają.

– A kobiéty jak pan znajdujesz? – spytał gospodarz.

– No, zdaleka trochę zarywają na Cyganki, ale są i wcale niczego; zblizka zaś, mospanie, oliwą je czuć i bodaj czy się one kiedy umywają. Przytém żenić się tu nikomubym nie życzył, bo stare baby łysieją i bardzo brzydko wyglądają.

Śmieli się niektórzy.

– Ma dalipan słuszność pan Pelukowski – potwierdził hrabia Filip. – Niéma kobiét, jak Polki nasze!

– Zatém ja jeszcze raz nieobecnych zdrowie wnoszę – zawołał szlachcic zaanimowany. – Co prawda, to prawda..! A niedość że piękne i poczciwe, ale mosanie i to coś znaczy, że dłużéj one trwają. Tu panie po trzydziestu latach już ani patrz na kobiétę… wąsy goli – a nas… Hej! hej! dobrodzieju, i cztérdziestówka jeszcze hoża.

Ze śmiéchem i zapałem toast przyjęto i wychylono. Szlachcic był wesół i dumny.

Zaczynało się robić ciemno, i jak to bywa w krajach gdzie powietrze jest czyste, noc nagle zapadała. Zapalono światła.

– Byle nas, mospanie, w powrocie rozbójnicy nie zaskoczyli – rzekł Pelukowski.

– Nie mamy się czego obawiać. Powracamy razem, a jest nas tylu, że się na nas rzucić nie ośmielą – rzekł Filip. – Na zakończenie jabym poncz życzył.

– Nie, ten nas dorznie – rzekł szlachcic doświadczony; – trzymajmy się już wina i… zdrowie gospodarskie!

Wypito i to zdrowie ochotnie. Nikt nie uważał, że po kobiécym toaście, Wiktor i Aurelian, przechadzający się po namiocie, zniknęli.

Wistocie przyszła im fantazya pieszo powracać do Rzymu. Obaj doskonale znali okolicę, mieli kije i odwagę; pić już się im więcéj nie chciało, wysunęli się więc w zarośla i po chwili byli na gościńcu.

Noc gwiaździsta, chłodna, cicha, prześliczna była do téj przechadzki, jakby naumyślnie przygotowaną. Aurelian szedł, jak zwykle milczący, Wiktor osmutniały. Długo nie mówili nic: puszczali dym z cygar i z nim myśli swe rozbudzone biesiadą, która pomimo wesołości, zostawiła po sobie wrażenie jakieś przykre, szczególniéj na Wiktorze. Nie mogła mu zejść z pamięci ta nieszczęśliwa istota, którą przeznaczenie wpędziło tu, aby Filipowi struła chwilę zapomnienia o troskach.

– Ha – mruknął wkońcu Aurelian – dobre to wszystko… miłe ich towarzystwo, ludzie ogładzeni, mówią że kochają sztukę… ale ja jakoś do nich przylgnąć nie mogę. Obco mi z nimi.

– Nad nimi – przerwał Wiktor – więcéj się użalać potrzeba, niż żal miéć do nich. Nieszczęśliwe to są istoty… chore dusze. Mają wszystko czego potrzeba do pracy, do czynu, do dzieł wielkich; wykształcenie jakie takie, inteligencya najczęściéj rozbudzona, smak, środki materyalne, a nic nie robią i życie jest im brzemieniem.

– Czém się to dzieje? – spytał malarz.

– Wychowaniem – odrzekł Wiktor. – Rzadko posuwają je daléj nad znajomość powierzchowną, encyklopedyczną rzeczy powszednich. Główną wagę w wychowaniu ma ogłada. Prawda że w salonie nic im zarzucić nie można, że ludzie są nadzwyczaj mili, ale rozpieszczeni, egoiści i płosi. Nie idzie im o to, aby coś umiéć, lecz aby wszystko jako tako rozumiéć, chwycić coś z każdéj rzeczy i błyszczéć. Wyjątek stanowi ten hr. August.

– Filipowi téż inteligencyi odmówić nie można – odparł Aurelian.

– Ani dowcipu; ale zgryziony i zgryźliwy jest i więcéj o sobie mniema, niż się godzi. Biédny człek!

– Panie więcéj od nich warte – zauważył malarz.

– Masz słuszność – potwierdził Wiktor. – U nas powszechnie kobiéty stosunkowo wyżéj stoją od mężczyzn, i to jedno pociesza, boć od nich zależy przyszłość pokoleń. Ale i to – dodał – są chore dusze… Każda z nich prawie pożyciem z człowiekiem, co jéj nie był wart, złamana. Odwagi im braknie, aby samoistniéj życiem kierować; dręczą się i marnieją.

– Lizę to jakby Ary Scheffer malował – wtrącił Aurelian. – Ma wyraz jego poetycznych kreacyj niewieścich.

– Nadało jéj go nieszczęście – rzekł Wiktor. – Przeszłość jéj bardzo smutna. Związana byłaz człowiekiem zwierzęco zepsutym… anioł z bydlęciem! Najpiękniejsze lata życia zeszły na męczeństwie, a gdy wyzwoloną została, nie wiem czy ma jeszcze siły rozpocząć życie nowe.

– Ależ to młoda kobiéta! – odezwał się Aurelian.

– Tak, młoda, lecz życie się na lata nie liczy – odpowiedział Wiktor. – Męczeństwo wyczerpuje zawcześnie i rozczarowuje na wieki.

Rozmawiając tak, szli powoli pustym gościńcem. Księżyc, już po pełni późno wschodzący, dopiéro się z za gór dobywał… W krzakach i bujnych chwastach polatywały muchy świécące (luciole) jak ogniki, chwilę migotały w powietrzu, znikały i zjawiały się znowu.

Stali właśnie u mostka na wyschłym potoku, za którym licha lepianka, karczemka z kuźnią pustą, ciemniała, jakby uśpione stworzenie jakieś, leżące nad drogą.

Zdziwił się mocno Wiktor, gdy się zbliżyli, widząc w niéj światło, przez otwarte drzwi smugą wychodzące na gościniec.

Ciekawość jakaś – może artystyczna – efektu światła i charakterystyki tego biédnego wnętrza, skłoniła Aureliana do zatrzymania się i zaglądnięcia. Wiktor stanął także.

Izba niewielka, któréj otwarte drzwi wychodziły wprost na gościniec, była ubogą i bardzo licho w sprzęt nędzny opatrzoną. Stół na chwiejących się nogach cienkich, kilka nadłamanych stołków, u ściany naprzeciw wnijścia rodzaj bufetu, na którym stały szklanki od wina, kilka talérzy i prosty dzbanek ze staroświeckiemi malowaniami i ozdoby – składały całe gospodarstwo. Na stoliku paliła się ciemno lampka mosiężna zaśniedziała, któréj knot niewiele dawał światła drżącego. W głębi, przy rodzaju łóżka stojącego w kącie, widać było osób kilka, w milczeniu i zakłopotaniu ugrupowanych. Zasłaniały one sobą jakiś przedmiot, którym tak zajęte były, że kroki przybywających i kilka słów półgłosem wymówionych przez Wiktora nie potrafiły ich od tego zapatrzenia się oderwać.

Aurelian domyślał się jakiegoś wypadku, o które w okolicach Rzymu nietrudno. Sądząc że się na coś przydać mogą, weszli do lepianki.

Stojący przy łóżku mężczyzna stary w koszuli i zarzuconéj na plecy kurtce aksamitnéj, z dawno niegoloną brodą siwą, odrosłą jak szczecina, zwrócił się ku nim, trochę zdziwiony. Na twarzy jego, starością i życiem ciężkiém zobojętniałéj, równie jak na kobiécie żółtéj, opalonéj, pomarszczonéj, która stała obok niego, malowało się politowanie.

Na zapytanie Wiktora, ruszając ramionami, mężczyzna wskazał na łoże.

– Jakaś kobiéta w drodze jadąc zachorowała. Chciała tu spocząć tylko, a oto accidente – dodał. – Coraz jéj gorzéj; vetturin, co ją wiózł, odjechał i niewiedziéć co z nią robić. Uchowaj Boże śmierci, będzie utrapienie dla nas…

Wiktor, jakby przeczuciem jakiémś tknięty, zbliżył się ostróżnie ku łóżku i omało nie krzyknął, widząc na niém leżącą bladą i jakby usypiającą, czy dogorywającą hrabinę Filipową.

Podszedł cożywiéj ku niéj i gdy słysząc szelest, powieki trochę podniosła, a poznała go, przemówił, pytając co się stało.

Musiał jednak dwa razy powtórzyć to zapytanie, nim jakby z obłąkania czy ze snu wychodząc, kobiéta słabym głosem na nie odpowiedziała, że wzruszenie ranne tak ją złamało, iż dla strasznego bólu w głowie, która jak ogniem paliła, daléj już jechać nie mogła.

Wiktor natychmiast oświadczył się przyśpieszyć powrót do miasta, przywieźć doktora i powóz, ażeby się do mieszkania swego dostać mogła.

Hrabina, niezupełnie przytomna, szeptała tylko:

– Nie, nie trzeba… tu czy tam umrzéć, wszystko jedno… umrzéć!…

Po naradzie szybkiéj z Aurelianém, stanęło na tém że malarz miał pozostać przy choréj, dla bezpieczeństwa i nadzoru, bo oświadczył że doktora żadnego nie zna, chorować i leczyć się nie mając czasu. Wiktor więc sam miał biedz do miasta po rachunek. Usiłował on dla uspokojenia choréj zawiadomić ją o tém, że przyjaciela zostawił na straży, że miał powrócić wkrótce. Hrabina, słuchając, otwiérała oczy, ale nie odpowiedziała nic. Zobojętniała była zupełnie na wszystko.

Ścisnąwszy rękę Aureliana, Wiktor puścił się jak mógł najszybszym krokiem ku miastu. Księżyc wszedł był właśnie i do rana nie musiało być daleko.

Aurelian na ławeczce przed chatą zajął miejsce, oparł się o ścianę, zadumał smutnie i zdrzémnął. W chatce cisza panowała, zaledwie przerywana ciężkiém niekiedy westchnieniem choréj, która się za głowę chwytała.

Pochód pieszo do tego miejsca, zatrzymanie się przy choréj, narada zabrały tyle czasu, że Aurelian zaledwie usadowił się na ławce, gdy powozy nadjechały, wioząc dobrze podochoconych gości z willi Adryana.

W jednym z nich ze szlachcicem siedział hrabia Filip i obaj głośno śpiéwali piosenkę jakąś polską, dosyć niesfornemi głosy. Ta wesołość, niepokojąca smutną lepiankę, w któréj leżała chora, ten śpiéw dziwaczny raził malarza przykro. Powstał i ruszył się, a poeta, który do śpiewu téż pomagał, poznał go.

– Fermate! – zawołał do woźnicy – to Aurelian, dezerter. Stój, stój!

Hałaśliwy krzyk „Stój!” odezwał się z powozów obu. Zaczęto wołać na Aureliana, aby wsiadał. Ten z oburzeniem się opiérał, a nakoniec, tłumaczyć się nie chcąc, wszedł do izby i drzwi zamknął za sobą. Hrabia Filip, który pił wielei był w stanie rozdrażnienia nadzwyczajnym, wyskoczył z powozu, aby gwałtem zabrać malarza. Otworzył drzwi i głosem krzykliwym odezwał się do niego:

– Kto nie z nami, ten przeciwko nam!

Lecz nim dokończył tych wyrazów, słowa mu na ustach zamarły.

W głębi izdebki, z rozdziérającym krzykiem boleści i przestrachu, podniosła się z łoża postać blada, z podniesionemi rękami.

– Przeklęty! – zawołała i padła na pościel bez życia.

Hrabia Filip stał osłupiały; nie wierzył jeszcze oczom własnym. Rozepchnął stojących u łóżka, zbliżył się ku niemu, spojrzał i stanął znowu zdrętwiały, dzikim wzrokiem mierząc leżącą na łóżku kobiétę, któréj twarz trupia okrywała bladość.

Staruszka przybiegła cucić omdlałą, ale napróżno; wrażenie to powtórne było tak silne, że życie odebrało. Aurelian machinalnie odciągnął Filipa od łoża, w chwili gdy hr. August i poeta wchodzili właśnie do lepianki.

Ten trup na łożu, trup w którym poznano artystkę, nagłe osłupienie i jakby nieprzytomność Filipa, które się wiele domyślać kazały, rozproszyły wnet resztki wesołości po biesiadzie.

Krzątano się jeszcze około zmarłéj, gdy przyjaciele hr. Filipa, widząc stan jego, chwycili go jak bezwładnego, wyciągnęli z izby, wsadzili dopowozu nieoprzytomniałego jeszcze, i kazali jechać do miasta.

Aurelian sam pozostał.... Włosi biédni lamentowali, łamiąc ręce i wykrzykując.

Coraz pewniejszém było ze stygnącego ciała, że podróżna owa, którą przyjęli dla spoczynku, już nigdy do życia przywróconą być nie miała.

Staruszka, płacząc, z pomocą męża położyła ją na szczupłém łóżeczku. Aurelian stał, przejęty tą tragedyą niespodziéwaną. Dzień coraz jaśniejszy się robił.

Po długiém oczekiwaniu wielkim pędem nadbiegł powozem Wiktor, wiozący z sobą doktora, niedobrze jeszcze ze snu rozbudzonego. Ten zaledwie wszedł i wziął za rękę ciało już zastygłe, ruszył ramionami i krótko a zimno rzekł:

– Umarła.

Wszystkie późniéj próby i sprawdzania potwierdziły ten wyrok.

Aurelian opowiedział scenę, jakiéj był świadkiem.

Nie pozostawało teraz nic więcéj, nad przewiezienie ciała do Rzymu i starania o pogrzeb. Nie wiedział nikt nawet mieszkania hrabiny i nie umianoby sobie poradzić, chyba z pomocą policyi, gdyby w woreczku, który miała z sobą umarła, nie znalazł się bilet z jéj adresem.

 

Włożono więc z pomocą gospodarzy ciało do powozu i orszak żałobny pociągnął za nim pieszo do miasta.

Gdy się to działo na gościńcu, hrabiego Filipa, nie mogącego przemówić słowa i będącego w stanie budzącym obawy największe, hrabia August z troskliwością odwiózł do hotelu, gdzie się dał w łóżko położyć i jak dziecko rozporządzać sobą. Posłano po lekarza.

Ferdynand, który wszystkiego był niemym świadkiem, już dniem powrócił do domu i choć zmęczony, spać się nie mógł położyć. Niezbyt wrażliwy i dosyć chłodnego usposobienia, piérwszy raz w życiu doznawszy wzruszeń tak silnych, był niemi jak przybity. Strony tragicznéj życia ludzkiego nie znał wcale. Słyszał o niéj, nie zetknąwszy się z nią nigdy. Uczyniła na nim wrażenie tak silne, iż przyjść do siebie nie mógł. Usiadł na sofie i nierychło gorączkowym snem usnął. Pani Liza, która wstała téż dosyć późno, nie kazała go budzić. Przesiedział tak do południa, a gdy oczy otworzył, to co widział zdawało mu się nocną zmorą.

Pod wrażeniem tém znalazła go wchodząca siostra, która się dowiedziéć chciała, czy nie jest chory.

Spojrzawszy na niego, na tę twarz zwykle wesołą i spokojną, na któréj nigdy się silniejsze nie odbiło uczucie, zrazu przelękła się, czy po jéj odjeździe nie zaszło coś osobiście dotyczącego brata.

– Co ci jest? – spytała niespokojna.

– Przyjść do siebie nie mogę – odparł Fernando – a nie wiem czy ci potrafię opowiedziéć, co się stało.

Liza przystąpiła cała drżąca; zaczynała się lękać o tego, którego imienia wymówić nie śmiała.

– Mów, na Boga! – zawołała – nie trzymaj mnie w téj niepewności! Cóż się stało?

– Wracaliśmy w bardzo, w zbyt nawet wesołych humorach z téj prawdziwie nieszczęśliwéj wycieczki. Wiktor i Aurelian poszli przodem pieszo.

– Wiktor! – przerwała ręce łamiąc i zdradzając się mimowoli Liza. – Wiktor! Czy jego co spotkało?

Głos, jakim to powiedziała, bladość jéj, tak były dziwne dla Ferdynanda, iż na chwilę zamilknąć musiał, doznawszy przykrego uczucia.

– Wiktorowi nie stało się nic – dodał spokojniéj. – Bez niego powracaliśmy, śpiéwając i hałasując, gdy na pół drogi na gościńcu przed karczemką zobaczyliśmy siedzącego Aureliana. Chciano go zabrać gwałtem. Widząc nas, schronił się do izby. Hrabia Filip wpadł tam za nim. Jak się późniéj okazało, kobiéta która przypadkiem znalazła się w willi, artystka owa Polka… leżała w téj karczemce chora.

– Hrabina Filipowa! – przerwała mimowolnie Liza.

– A, więc to była hrabina? – zawołał Fernando – o tém nie wiedziałem… Teraz jest-to dla mnie zrozumialszém… Na widok wchodzącego Filipa, porwała się przestraszona, krzyknęła i padła trupem!

Liza oczy sobie zakryła.

Ferdynand padł na sofę i, podparty na ręku, zadumał się znowu…

Można sobie wyobrazić jakie wrażenie wypadek ten uczynił na wszystkich, co byli świadkami jego, lub zasłyszeli o nim z opowiadania, które mu jeszcze jaskrawszą barwę nadało.

Przez kilka dni wszystkie stosunki zostały splątane, zachwiane. Posyłano się dowiadywać, niepokojono, dopytywano.

Hrabia Filip był niebezpiecznie chory; musieli więc inni zająć się pogrzebem nieszczęśliwéj; hr. August pilnowaniem chorego, Wiktor formalnościami związanemi z tą nagłą śmiercią i małym spadkiem po zmarłéj, o któréj zgonie rodzinie dać było potrzeba do kraju.

W początkach słabość hr. Filipa zdawała się groźny przybiérać charakter; po kilku dniach jednak nadzwyczaj prędko począł przychodzić do siebie i odzyskiwać dawną swą siłę, a z nią i charakter.

Gdy tylko uczuł się lepiéj, oświadczył że musi wyjechać z Rzymu. Nikogo nie chciał wziąć z sobą; z wielką przytomnością umysłu poczynił przygotowania do podróży, a naostatek uprosił hr. Augusta, aby za niego towarzystwo pożegnał.

Po gwałtownym ciosie, któryby kogo innego na całe życie może zwichnął i zmienił, hrabiaFilip również prędko się podźwignął, jak zrazu padł przybity. Z powracającém zdrowiem, wróciły wszystkie dawne cechy jego charakteru: ironia, szyderstwo, sceptycyzm, może nawet zaostrzone, więcéj niż przedtém rażące.

O tém co zaszło unikał wspomnienia.

Na samém wyjezdnem, dziękując hr. Augustowi, gdy ten się go dopytywał, co z sobą czynić myśli i czy nie powróci do kraju, odezwał się żywo:

– Ale nie, chcę tylko odbyć podróż, któraby dla mnie stanowiła rodzaj kuracyi. Rozerwę się, zmęczę i sądzę że wkrótce będę miał przyjemność powrócić tu do państwa. Czy – dodał ze swym śmiéchem szyderskim – uczyni wam to przyjemność, nie wiem – ale mnie wielką.

Hrabia August przyjął to oświadczenie bez odpowiedzi.

Pomiędzy odwiédzającymi chorego, których on przyjmował lub przepraszał, dwóch szczególniéj widziéć sobie życzył przed wyjazdem, Wiktora i Ferdynanda. Piérwszego z nich przyjął z oznakami wielkiéj czułości, na które ten bardzo chłodno odpowiedział.

– Kiedyś może – żegnając go – gdy się czuć będę lepiéj do tego usposobionym, opowiem panu historyą moję i spodziéwam się w oczach jego usprawiedliwić, jeżeli potrzebuję usprawiedliwienia. Bądźcobądź – wtrącił gorączkowo – potrzebuję tu wrócić i powrócę!… Tymczasem, nim panu wyjaśnię niektóre okoliczności, spodziéwam się iż zechcesz wstrzymać się z sądem o wypadku, którego byłeś świadkiem…

Ferdynanda żegnał niezmiernie czule, starając się go ująć, a naostatku mu szepnął:

– Jadę, ale powrócę… no, i mam nadzieję, że przywiozę z sobą wiadomość jakąś o zagadkowym panu Wiktorze. Poczyniłem o to starania.

Uśmiéchnął się złośliwie.

– Skarciłeś mnie już, kochany Ferdynandzie, za to żem śmiał się obawiać o anielską siostrę twoję. Pomimo to, ja ci jeszcze powtarzam: strzeżcie się awanturnika, bądź z nim ostrożny!

Ferdynand się rozśmiał.

– Ale bądź że hrabia o nas spokojny – rzekł z uśmiechem lekceważenia. – Siostra moja, w niedostatku wiadomości, instynkt ma tak cudowny, że się nigdy na ludziach nie myli. Nic nam, dzięki Bogu, nie grozi.

– Ja, gdy chodzę pociemku, zawsze wolę być jaknajoględniejszym, aby nie wpaść w jaki dół lub błoto – zakończył hrabia.

Tak się rozstawszy ze wszystkimi, hrabia nagle Rzym opuścił, nie mówiąc nikomu, dokąd jedzie.

Upłynęło kilka miesięcy, minęła słotna zima rzymska, wiosna powoli oznajmywała się już fiołkami i pierwiosnkami, które w ulicach sprzedawano – wiosna to nie nasza, ale włoska, która niezupełnie uśpioną naturę budzi z téj drzemki, co się tu zimą nazywa.

Wcale téż inny charakter jéj w tym błogosławionym kraju, dla którego śniég jest zjawiskiem osobliwém, w którym połowa drzew i roślin całkiem nie traci zieleni i nie spoczywa.

Z tego półsnu natura się tu budzi powolnie, opieszale, leniwie… przejście jest nieznaczne, stopniowane, tak iż się dojrzéć prawie nie daje, aż jednego poranku, po nocy chłodnéj, słońce zjawia się ze skwarem już letnim i przenikającemi jak strzały Apollina promieniami; drzewa stoją w świéżych liściach, niebo się stroi w najjaskrawsze barwy i upały wracają palić tę ziemię, pod któréj nigdy nie ostygającą skorupą wrą strumienie lawy.

Zima zbiegła dla gronka naszych znajomych dosyć jednostajnie i spokojnie. Wyjazd hrabiego Filipa dał wszystkim odetchnąć swobodniéj.

Zaraz po nim, nagle uczyniwszy sobie plan jakiś, uciekła księżna Ahaswera, prawie się nie pożegnawszy z poetą, który, jak się wyrażała otwarcie, nudzić ją zaczął.

– Może to być geniusz – mówiła księżnie Teresie – ale człowiek jest dziwnie męczący nieustanném swém natchnieniem. Poetą jest nawet, gdy mówi o swoim katarze.

Księżna zresztą obiecywała powrócić wkrótce. Po jéj odjeździe dłuższy czas Emil Marya nie pokazywał się prawie; zdawało się iż nagłe osiérocenie obudziło w nim natchnienie nowe, a tak silne, iż z niego powstał poemat. Kazał się go domyślać.

Zmniejszone teraz kółko wiernych zbiérało się na wieczory u pani Lizy. Składali je księżna Teresa, August i Wiktor, wreszcie niekiedy tylko zjawiający się posępny Emil Marya, patetyczniejszy niż był kiedykolwiek.

Początkowa dzikość pana Gorajskiego, pod wpływem zwycięzkim pięknéj gospodyni, znikła zupełnie. Nie potrzeba już było zapraszać go za każdym razem, ciągnąć do towarzystwa, gonić i chwytać. Przychodził sam, posłuszny, towarzyszył pani Lizie po muzeach i galeryach prywatnych, willach, w których były do widzenia dzieła sztuki; odpowiadał na pytania i rozmowy o sztuce nie miały końca. Świadkiem ich bardzo często będący Ferdynand, radby się był także czegoś z nich nauczyć i nabrać smaku do sztuki; brakło mu jednak zupełnie zmysłu artystycznego i ile razy się z czém próbował odezwać, zawsze najstraszniejsze strzelał bąki, a siostra, śmiejąc się, ściskała go i litowała się nad biédnym.