Za darmo

Chore dusze

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Około godziny czwartéj hrabia August przybył piérwszy, sądząc że Filipowi będzie mógł być w czém pomocą.

Zaraz po nim nadciągnął szlachcic, któremu, dla uniknięcia jakiéj omyłki, dodano pana Aureliana. Niebardzo się oni z sobą godzili, lecz malarz słuchał chętnie, szlachcic mówił dużo, rad był z poznania „rodaka” i tak przypłynęli szczęśliwie do portu.

Na widok ruin i lasu, Pelukowski mocno był zdumiony, i dopiéro posłyszawszy o cesarskiéj willi, wytłumaczył sobie jako tako fantazyą hrabiego przyjmowania gości wśród takich dziur i wertepów.

– Żeby tu miało być co pięknego – rzekł, przypatrując się dokoła – tego nie powiem. Las nieosobliwy, piwnice, mości dobrodzieju, puste, powietrze dławiące; ale zawsze to miła rzecz powiedziéć sobie, że się jadło obiad, gdzie dawniéj imperatorowie rzymscy mieli swe pałace. Tylko że to, mości dobrodzieju, gdy się o tém będzie rozpowiadało, wierzyć nie zechcą.

Przed przybyciem szlachcica z artystą, hrabia Filip, korzystając z tego, iż sam był z hr. Augustem, zagadnął gorączkowo:

– Czy uważasz co to się święci i na co się zanosi? Nie dałbym złamanego szeląga, że nam ten kawał awanturnika, bez nazwiska, ideał nasz pochwyci! Pani Liza okazuje mu tak nadzwyczajną i tak niekryjącą się, otwartą sympatyą, że głowę mu zawróci. No i co wy na to?

Hrabia August z powagą wysłuchał tego wykrzyknika i rzekł zimno:

– Człowiek jest sympatyczny, a właśnie ta okoliczność że pani Liza się nie tai z tém, iż go ocenia, iż się jéj podoba, zdaje mi się dowodzić, że to niczém nie grozi. Znasz ją zbyt dobrze, byś ją posądzić mógł o płochość.

– Właśnie dlatego że u niéj wszystko, co ona myśli i co czyni, jest rzeczą seryo – odparł Filip – boję się, aby i sympatya nie pociągnęła za sobą… następstw.

– Jakichże następstw? – rzekł z oburzeniem hr. August. – Jedyne możliwe, że wyjdzie za niego.

– A my?

Hrabia August cofnął się urażony.

– Jestem wielbicielem p. Lizy – rzekł – tego się nie zapiéram; ale… nic więcéj. Zostanę jak byłem jéj przyjacielem. Lecz proszę cię, nie mówmy o tém.

Filip rozśmiał się gorzko.

– Co do mnie – odparł – ja i przez szacunek dla niéj i przez zazdrość wszelkiemi możliwemi środkami starać się będę przeszkodzić, aby w sidła komedyanta jakiegoś i awanturnika nie wpadła.

– Zmiłuj się, to nie może być awanturnik, to niepospolity człowiek! – zawołał br. August.

– A! tak! niepospolity aktor, który doskonale rolę swą odegrywa. Zdolności ma, nie zaprzeczam, ale tém więcéj się go lękam. Cóż ręczy za jego charakter? Kryje się ze swą przeszłością, z nazwiskiem, a to przecie nie mówi za nim.

Właśnie gdy się tak rozmowa ożywiała, nadeszli Pelukowski i sztywny, wyprostowany, milczący Aurelian. Szlachcic począł bredzić o Rzymie i o swojéj podróży, ale szczęściem nadjechali Ferdynand i Wiktor.

Brat Lizy, przez grzeczność dla człowieka, ku któremu nie taiła się z sympatyą siostra, zabrał go z sobą. Wiktor przybywał w tym samym humorze rozjaśnionym, odmłodzony, ożywiony, jak wczoraj. Powitawszy gospodarza, zwrócił się zaraz do Aureliana, z którym był poufale znajomy, i uścisnął mu rękę.

– Będziesz miał temat do obrazka – rzekł – gdy się przy stole rozochocimy; tylko, niestety, my tak malowniczo, jak twoi Rzymianie i Transteweranki, nie wyglądamy.

Aurelian się uśmiéchnął; nierad mówił o sztuce.

– Ja – wtrącił po chwili – póki jeden obraz maluję, tak jestem w nim zatopiony i nim zajęty, że o drugim pomyśléć nie umiem… Daj mi pokój na dziś z obrazami… Zapomnijmy o zadaniu życia, a żyjmy!

W gęstych krzewach, otaczających miejsce obrane do rozbicia namiotu, wśród których wiły się ścieżyny stare, dał się słyszéć jakby szelest sukni kobiecéj i chód powolny. Oczy wszystkich zwróciły się w tę stronę, gdyż, choć turkotu powozu nikt nie słyszał, domyślano się jednéj z pań zaproszonych. Wiktor, będący tego dnia żwawym bardzo, posunął się na przyjęcie, bo może się Lizy spodziéwał, gdy z za gałęzi pokazała się najmniéj spodziéwana, tragiczna postać nieznajoméj artystki.

Ubrana czarno, po podróżnemu, szła widocznie jako turystka ciekawa, nie spodziéwając się tu zastać tego towarzystwa. Hrabia Filip, zobaczywszy ją ze zdziwienia jakby skamieniałą, pobladł, zadrżał. August, stojący przy nim, dostrzegłszy że się chwieje na nogach, pochwycił go pod rękę.

Oczy wszystkich zwrócone były na to zjawisko. Kobiéta, widokiem osób tych zmieszana, nie wiedziała co począć z sobą. Brwi jéj ściągnęły się, usta zacięły, duma niewysłowiona odmalowała się na bladém obliczu; odprostowała się, podniosła głowę i objąwszy oczyma widowisko które miała przed sobą, zwolna, nic nie mówiąc, zwróciła się nazad, aby odejść. Oczy Filipa, z przestrachem zwrócone na nią, stały jakby zeszklone, nie mogąc się od niéj odwrócić.

Wtém Wiktor, stojący najbliżéj, a ze zwierzenia hr. Filipa miarkując, jak to przypadkowe spotkanie mogło wielkie na nim i na artystce uczynić wrażenie, posunął się za odchodzącą. Był jéj potrosze już znajomym i nie wahał się ją pozdrowić.

Zwolna odwróciła głowę ku niemu, lecz na odpowiedź zebrać się nie mogła.

– Jesteśmy tu zaproszeni – rzekł Gorajski, idąc za nią – przez hr. Filipa… którego pani znasz podobno. Dziwnie się złożyło, żeś pani właśnie ten dzień wybrała dla zwiédzenia willi.

Kobiéta odwróciła się z twarzą zarumienioną.

– Najnieszczęśliwiéj się złożyło! – zawołała ze wzruszeniem, którego pohamować nie mogła. – Ten człowiek, o którego pobycie w Rzymie nie wiedziałam, gotów posądzić mnie, iż przyszłam, jak widmo teatralne, popsuć mu zabawę jego umyślnie.

Rozśmiała się z ironią bolesną.

– Ale, na miłość Boga, powiédz-że mu pan, że go nie szukałam, że gdybym wiedziała że tu go spotkam… mijałabym Rzym i Włochy.

Szybkim krokiem poczęła iść, byle się tylko od miejsca tego oddalić. Wiktor nie chciał jéj w tém rozdrażnieniu i prawie nieprzytomności porzucić. Biegł za nią śpiesznie.

Odwróciła się z przestrachem, słysząc kroki jego za sobą, chwyciła za głowę, a zobaczywszy iż nie kto inny, tylko Wiktor, z wyrazem współczucia i troskliwości, szedł za nią – stanęła. Odetchnęła ciężko.

Była tak jeszcze przerażona spotkaniem, iż drżała, szukając ręką podpory jakiéjś.

Wielki głaz, okryty mchami, leżał tuż; rzuciła się nań, czując się osłabłą.

– Los mnie ściga – zawołała zniżonym głosem, w którym jakby łkanie czuć było.

– Jest w tém trochę mojéj winy, iż się to stać mogło – przebąknął Wiktor.

– Pańskiéj? jakim-że sposobem? – przerwała.

– Tak jest, mojéj – począł Wiktor – zaraz to pani wytłumaczę. Hrabia Filip widział mnie owego wieczoru na Monte Pincio, rozmawiającego z panią… dał mi do niéj polecenie, a ja go nie spełniłem, przez… nie wiem dlaczego, bo nie przez złą wolę.

– Czego ten człowiek mógł chciéć odemnie? – zawołała gwałtownie kobiéta. – Między nami niéma nic, nic wspólnego!

– O stosunku jego do pani nic nie wiem – ciągnął Wiktor spokojnie, starając się i ją w ten sposób ostudzić i uspokoić. – Hrabia Filip widział panią zdaleka, poznał i wyraził się przedemną z wielką o jéj los troskliwością.

– On? ten pan, z troskliwością o mnie? Co za czułość! – odparła, śmiejąc się, kobiéta. – Chciał się zapewne pozbyć ztąd upiora – dodała. – Tak jest, my na jednym ziemi kawałku razem żyć nie możemy!

Chciała wstać, lecz gwałtowne wzruszenie wywołało silny ból głowy; musiała ucisnąć dłońmi skronie. Wiktor stał przed nią, nie wiedząc jak się ma ze swego poselstwa wywiązać. Kobiéta, blada już teraz i pożółkła, siedziała posągowo nieruchoma, zagłębiona w sobie.

Wytrzymawszy tak czas jakiś, Wiktor począł:

– Hrabia Filip....

Usłyszawszy to imię, zadrgała kobiéta, brwi się jéj groźnie ściągnęły.

– Proszę pana – rzekła nakazująco – ani słowa o tym panu! Dla mnie go niéma na świecie. Gdybym z jego ręki nawet królestwo niebieskie otrzymać miała, odepchnęłabym je.

To mówiąc, wstała; lecz uczuwszy że się utrzymać nie potrafi, siadła znowu.

– Powracaj pan do swojego towarzystwa – odezwała się; – ja tu spocznę chwilę jeszcze i znajdę mojego veturina, który pozostał w domku strażnika.

– Ja pani w takim stanie saméj zostawić niemogę – odparł Wiktor. – Pozwolisz mi się przeprowadzić, a nawet bez pozwolenia pójdę za nią.

Kobiéta zwolna podniosła głowę.

– Nie obawiaj się pan o mnie – rzekła z uśmiechem wymuszonym – mam jeszcze dosyć siły, aby sama sobie dać radę w każdym razie. Pomoc i opieka upokarzają mnie; nie lubię być strzeżoną.

Głosu jéj brakło, odetchnęła i dodała żywo:

– Pan możesz sobie wcale fałszywie a uwłaczająco dla mnie tłumaczyć mój stosunek do tego człowieka. Mogę i powinnam objaśnić pana, żem była wydaną za niego i jakiś czas nazywałam się jego żoną. Nie kochałam go nigdy, znosiłam pożycie męczeńskie, a w ostatku musiałam z nim zerwać na wieki… obraził mnie śmiertelnie. Powtarzam panu, żem go nie kochała nigdy, żem szczęśliwa iż on dla mnie niczém już nie jest. Zdaje mi się że nawet nienawiści dlań nie mam, tak nim gardzę. Przeraziło mnie tylko spotkanie z nim tu, gdziem się najmniéj mogła go spodziéwać, bo co on może robić w Rzymie?

Poczęła się śmiać, ruszyła ramionami i, wstawszy, tym razem silniejsza, szybkim krokiem poczęła iść, sądząc że się kieruje do domku strażnika. Wiktor lepiéj znający miejscowość, wskazał jéj drogę. Podziękowała mu milczącém głowy skinieniem… Choć odprawiony, Wiktor przez litość postępował za nią, gdy oko w oko na wązkiéj ścieżce zeszli się z księżną Teresą, za którą szła Liza.

Księżna, poznawszy artystkę, do któréj zbliżyć się pragnęła, zastąpiła jéj drogę.

– Pozwól pani – zawołała ze swą zwykłą uprzejmością – to jakiś nadzwyczajnie szczęśliwy traf tu ją sprowadził. Jest nas tu gronko ziomków, choć nieznajomych, a ręczę pani, że gospodarz będzie bardzo szczęśliwy, gdy nasze towarzystwo zechcesz powiększyć.

Kobiéta cofnęła się, patrząc dziko na nadchodzące.

 

– Przepraszam – odparła dumnie – to być w żaden sposób nie może.

Skłoniła się i w stronę się rzuciwszy, znikła pośród zarośli. Chód tylko jéj żywy, gorączkowo przyśpieszony, przez chwilę krótką słychać było. Wiktor, zobaczywszy Lizę, nie gonił już za uciekającą. Obie panie, zdumione ostrą i prawie niegrzeczną odmową, patrzyły na Wiktora, jakby tłumaczenia od niego wyglądały.

– Mościa księżno – rzekł cicho Gorajski – muszę zdradzić tajemnicę, abyście panie hrabiemu o spotkaniu nie wspomniały. Ta pani – wskazał w stronę w którą odeszła – ta pani, którą tu dziwny jakiś fatalizm w téj chwili nasłał, to.... niegdyś żona hr. Filipa.

Obie słuchające krzyknęły zdziwione.

– Trzeba było wypadku, aby, nie wiedząc o nim, zaszła aż na miejsce, gdzie się oko w oko spotkali.

– A hrabia Filip? – spytała księżna.

– Nic nie wiem – rzekł Wiktor. – Musiałem w piérwszéj chwili biedz za tą biédną, która jak obłąkana uchodziła.

Liza oglądała się za siebie z politowaniem, szukając oczyma nieszczęśliwéj, ale ani słychać jéj, ani widać nie było

– Bież pan – odezwała się księżna – przez litość, nie można jéj tak opuścić.

Liza przechodzącemu podawszy rękę, wskazała także, aby szedł. Wiktor puścił się przez zarośla, w stronę w którą domyślał się, że pobiedz musiała biédna hrabina.

Księżna Teresa z Lizą potrzebowały ochłonąć i naradzić się, jak miały postąpić, połączywszy się z towarzystwem. Obu im prawie niepodobna było ukryć wzruszenia, jakiego doznały.

– Ten nieszczęśliwy Filip! – szepnęła księżna. – Wistocie już mi go żal.

– Więcéj nad nią użalaćby się potrzeba – szepnęła Liza.

Tak wesoła owa biesiada, po któréj tyle sobie obiecywano, przed rozpoczęciem jeszcze została zagrożoną. Zdawało się że hr. Filip nie potrafi się uspokoić i zatrzéć na sobie skutków tego spotkania. Lecz człowiek to był wielkiéj energii, gdy szło o miłość własną. Nim panie nadeszły, miał czas, postawszy chwilę i widząc że Wiktor pośpieszył za odchodzącą, zebrać siły. Zlekka rękę swą uwolnił od podtrzymującego ją hr. Augusta, i po krótkim namyśle, pobiegł dobufetu. Stały na nim butelki z winem; stary Falern, noszący przynajmniéj to nazwisko, nastręczył się piérwszy. Filip nalał sobie szklankę i jak wodę wypił. Otarł pot z czoła, spojrzał po obecnych i ze śmiéchem niezdrowym zbliżył się do Pelukowskiego, wyzywając go na opowiadanie, z którego zabiérał się żartować, aby pokryć wzburzenie jakie w nim panowało. Szlachcic patrzył, nic nie rozumiejąc i nie mogąc sobie wytłumaczyć osobliwszych ruchów gospodarza; lecz gdy tylko mu się usta otwarły, zajął się sobą i niestworzone rzeczy prawić zaczął o tém, co dni ostatnich oglądał.

Hrabia Filip wtrącał cochwilę jakąś wymyśloną osobistość rzymską, któréj Pelukowski nie widział jeszcze; zarzucał mu że nie oglądał szkieletu Nerona, wanny, w któréj umarł Seneka, relikwii jakiegoś skomponowanego świętego i trzody owiec, utrzymującéj się od czasów św. Agnieszki. Z téj radził mu sobie kupić maciorkę i barana, dla zawiezienia ich do kraju.

– A co hrabia myślisz! – zawołał Pelukowski – gdyby się te Włochy nie drożyły, słowo daję żebym kupił!

Żartobliwość ta i wesołość gospodarza w Auguście litość wzbudzały. Wysilał się na nie, aby skryć co miał w duszy.

Gdy księżna z panią Lizą przybyły nareszcie, znalazły go jeszcze śmiejącym się i drwiącym, podskakującym trzpiotowato i łatwo poznały źleodegraną komedyą. Z poza śmiéchu tryskał gniéw, a roztargnienie dochodziło chwilami do tego stopnia, że odzywał się do swych gości w sposób niewłaściwy. Zdawał się z niecierpliwością oczekiwać powrotu Wiktora, który się jak nazłość opóźniał. Zamiast niego, przybyła księżna Ahaswera z nieodstępnym towarzyszem, ale tym razem oboje nadąsani: księżna wesoła i szczebiotliwa do zbytku, poeta milczący, nadęty, zimny a dumny.

Przyprowadziwszy tu księżnę, która weszła w kobiéce kółko, sam natychmiast oddalił się od niéj i poszedł do Aureliusza, z którym żwawą zawiązał rozmowę.

– Ale, wiécie – odezwała się Ahaswera głośno – na drodze spotkaliśmy biegnącą ztąd, jakby uciekała, owę artystkę-Polkę. Zdawało się jakbyście ją ztąd wypędzili. Czy służba się może znalazła nieprzyzwoicie?

Na pytanie to, rzucone nagle, hr. Filip nie znalazł odpowiedzi. Panie téż nie odezwały się i księżna Teresa tylko nieznacznie skinęła na mówiącą, aby zamilkła. Nie rozumiejąc dlaczego, Ahaswera zagadała zaraz o czém inném.

Wiktora jeszcze nie było, ale ponieważ o nim nie wspomniała księżna, domyślać się było potrzeba, że albo jéj nie znalazł, lub ona go odprawiła.

Towarzystwo zaczęło się przechadzać po lasku i oglądać ruiny. Księżna Teresa zażądała zejśćdo podziemia, o którém mówiono. Podzielono się na grupy, a żółciowo wesoły gospodarz poprowadził panie, czyniąc honory ruin. Księżna Teresa zabrała téż z sobą Aureliusza, którego skromność, prostotę i talent ceniła.

Pelukowski tymczasem, że był głodny a do wódki nawykły, z pomocą poety, którego wziął za tłumacza, dopominał się, czyby nie można dostać kieliszka gorzałki, nimby do obiadu przyszło. Jakkolwiek restaurator wszystkie możliwe zapasy nagromadził, aby fantazyom najwykwintniejszym dogodzić, o wódce, któréj pić w gorących krajach niéma zwyczaju przed jedzeniem, nie pomyślano. Zamiast niéj znalazł się koniak stary, który starkę litewską przypominał i honor przedsiębiercy uratował. Szlachcic znalazł go wyśmienitym i chlebem, a raczéj bułką z solą zakąsiwszy, cierpliwie już obiadu czekać obiecywał.

Zjawił się nareszcie Wiktor, powracający wolnym krokiem. Wsunął się tak, aby powrotu jego nie postrzeżono i nie badano go.

Pora obiadowa się zbliżała i panie wróciły téż do namiotu. Liza, zastawszy Wiktora spokojnie stojącego na uboczu, spojrzała nań długo, jakby go ku sobie wzrokiem tym chciała pociągnąć; lecz w chwili gdy Gorajski miał zacząć kołować tak, aby nieznacznie do niéj się zbliżyć, hrabia Filip, zobaczywszy go, pochwycił i odprowadził na stronę,

– Mówiłeś pan z nią? – zapytał gniewnie. – Umyślnie tu zapewne przyszła, aby mi stanąć jak głowa Meduzy!

– Przypadkiem tylko – odparł surowo Wiktor. – Ona sama pewnie to chorobą przepłaci. Natychmiast uciekła do Rzymu nazad. Bądź hrabia spokojny.

To powiedziawszy, jakby dla zbycia się tylko, Wiktor odstąpił od niego natychmiast, dając do zrozumienia, że więcéj o tém mówić sobie nie życzy.

Rozmowa stała się ogólną i nieznaczącą: o klimacie, o pogodzie, o skwarze i cesarzu Adryanie, z którym blizką znajomość życzył sobie zabrać Pelukowski, bo go niedobrze pamiętał z dawno zaniedbanéj historyi.

Wszyscy silili się na twarze wesołe i czoła pogodne, a nikt wistocie prawdziwie wesołym nie był. Ahaswera odciągnęła księżnę Teresę ku drzwiom namiotu.

– Dlaczegożeś mi nie pozwoliła mówić o téj artystce? – zapytała.

– Bo nie wiem co tu zaszło. Podobno ją nastraszono, czy ona nastraszyła kogoś, wpadłszy niespodzianie, a hrabiemu Filipowi wspomnienie o tém mogło być przykre.

– Nie jest on znowu tak przesadzenie czułym, ażeby go zbytnio ochraniać potrzeba; ale… niech i tak będzie.

Siadano do stołu. Miejsca były powyznaczane i nie bez zwykłéj gospodarzowi złośliwości. Siebie umieścił naprzeciw p. Lizy, obok księżny Ahaswery, któréj także towarzyszył Pelukowski; poetę wziął do siebie, razem z Wiktorem i Aurelianem. Gorajski, choć odsunięty od pięknéj wdowy, zukosa jednak mógł patrzyć na nią, a ona, wyszukawszy go oczyma, ciągle już zwracała się ku niemu.

O czémże mówić było można w okolicy Rzymu, na zwaliskach willi Adryana i w gronku ludzi, oprócz Pelukowskiego i Fernanda, zajętych sztuką a miłujących ją – jeżeli nie o sztuce? Temat-to niewyczerpany.

– Gdybym była pejzażystą – odezwała się księżna Teresa – co za cudowny krajobraz zrobiłabym, wybrawszy jedno z tych gruzowisk, tak ślicznie obwiniętych zielenią, a tak majestatycznych!

– Mnóstwo ich już malowano – przerwał poeta – a sztychowano więcéj jeszcze. Zdaje mi się że i u Piranesich są patetyczne parafrazy tych ruin.

– Villa d’Este, lasek w Olevano, kastel Gandolfo, Tivoli, dostarczają studyów bezmiary – dodał Aurelian. Ale jakże trudno, schwyciwszy linie zimne tych widoków, wlać w nie to życie, które one mają w naturze; ukraść to słońce, to powietrze, te barwy i to coś nieokréślone, co stanowi charakter krajobrazu z okolic Rzymu!

– Wogóle malarze, którzy długich lat nie przebyli we Włoszech – rzekł Wiktor – a nie przynieśli tu z sobą gorącéj miłości piękna, inteligencyi, duszy, pejzaż włoski malują szablonowo, tym ogólnym, niby gorącym kolorytem i z tą brawurą, jaką biorą ze szkoły Salvatora Rozy. Tymczasem Włochy są całym światem i krajobrazy Kampanii rzymskiéj, Apeninów, Neapolu, Kapri, sycylijski, lombardzki, medyolański zupełnie odrębny mają charakter.

– W każdy obraz potrzeba włożyć duszę, aby na duszy zrobił wrażenie. Co z chłodnéj refleksyi powstało, nie zachwyci nikogo, chociaż piękném być może – dodał Aurelian.

– We wszystko, co ma żyć, duszę włożyć potrzeba – odezwała się księżna Teresa.

– Tak! – uśmiéchnął się poeta z pewną goryczą, którą z sobą przyniósł dnia owego – a nikt tego nie pojmuje, że poeta i artysta, duszę swą przeléwając, udziela, uszczupla zapas jéj w sobie. Jak się to dzieje, nie wiem, lecz tworzenie wycieńcza i… i dziwią się potém ludzie, gdy spotykając poetę, artystę, znajdują w nim często tylko suchą łupinę.

Westchnął Emil Marya, okiem rzucił ku Ahaswerze, ale tę w téj chwili zabawiał Pelukowski opowiadaniem, jak go, mości dobrodzieju, łajdaki gondoliery na dziesięć franków odrwili.

Hrabia August, rad ze zwrotu rozmowy, która mogła gości oderwać trochę od teraźniejszości, a hr. Filipa uczynić swobodniejszym, chciał ją podsycić i odezwał się:

– Jest coś mistycznego w dziełach sztuki. Sam twórca, który w chwili szczęśliwego natchnienia na płótno czy na papiér przelał myśl swą, gdy zechce ją powtórzyć raz drugi, nie będzie już w tém usposobieniu, w jakiém ją porodził. Kopia jego własna własnego arcydzieła będzie już wystygłą łupiną… a cóż dopiéro mówić o innych? Ja, tak samo jak w tłumaczenia, i w kopie nie wierzę.

– A cóż poczną nieszczęśliwi kopiści, którzy nic innego nad naśladowanie cudzych myśli nie mogą wydać na świat?

– Kopiści będą malowali dla tych, którym starczy cień piękna – rzekł hr. August. – Ich dzieła będą czasem miały tę własność, że przypomną to, czego w nich niéma. Widziałem nieskończoną ilość kopij Madonny del gran Duca, Monny Lizy, Sykstyny drezdeńskiéj – a wszystko to były trupy. Wątpię nawet, ażeby powtórzenie przez samego mistrza mogło być identyczne. Dlatego pielgrzymować potrzeba do arcydzieł.

– I niech malarze, poeci, rzeźbiarze tworzą coraz nowe – wtrąciła Ahaswera. – Wiecznie o tych starych słuchać już bo się nudzi.

– Są takie temperamenta – dodał, nie patrząc na mówiącą, z pewnym przekąsem Emil Marya – temperamenta, które nudzi wszystko…

– Pan wiész – śmiejąc się, dodała księżna – tout passe, tout casse, tout lasse. Wszystko wkońcu znuży. Gdyby mi codzień podawano ambrozyą, zachciałoby mi się piwa.

Hrabia Filip, który wstał i chodził, gospodarując około stołu, pochylił się jéj do ucha i szepnął:

– Widzi księżna, dlatego przy niéj posadziłem Pelukowskiego, to jest piwo po ambrozyi.

– Ale zwietrzałe! – odparła, śmiejąc się, Ahaswera, uderzając go rękawiczką – a oprócz tego, wierz mi, ambrozyi nie piłam.

Pelukowski zajęty był wielce podawanemi potrawami; miał ten zwyczaj szlachecki, że lubił wiedziéć co jadł. Z kartki, w srébrne ramki oprawnéj, niczego się nie mógł nauczyć, mówiąc że tego i diabeł nie zrozumié. Pytał więc pocichu o każdą potrawę: „Co to jest? ” zaspokoiwszy sumienie, jadł potém z apetytem syna stepów i kuchni sprawiedliwość oddawał; wzdychał tylko nad tém, jak po tych wszystkich przysmakach nieznanych znajdzie się polski szlachecki żołądek.

– Wszystko to dobre, przedziwne – szeptał do sąsiada – ale barszcz zawiesisty z rurą i poczciwą sztukamięs wolałbym jednak, bo jedząc, wiem z kim mam do czynienia, a tu każdemu półmiskowi prezentować się potrzeba i niewiadomo co zacz.

Doléwano mu wina i to go uspokajało.

Pani Liza siedziała smutna, spoglądając na Wiktora, którego oczy ciągle w nią były wlepione; niemi tylko rozmawiać mogli.

Z piérwszych preludyów o sztuce, hr. August przeszedł do tego założenia, iż artyści są szczęśliwi, bo mają cel w życiu nigdy nieosiągniony, więc utrzymujący ich w ciągłéj nadziei i pragnieniach.

– Ci tylko – dodał – szczęśliwymi nazwać się mogą, którzy sobie postanowili jakieś zadanie, choćby napozór niewielkiego znaczenia, ale gorącą miłość mogące obudzić.

– Zmiłuj-że się – przerwał z ciągłą gorączką i sarkazmem przechadzający się gospodarz – jeżeli tak ma być wistocie, to mnie skazujesz na wiekuistą niedolę, bo mi właśnie w życiu brak celu.

 

– Powinieneś go sobie znaléźć – rzekł hrabia August.

– Nie tak to łatwo – zaśmiał się hr. Filip. – Niedosyć znaléźć sobie cel, sam mówisz że go pokochać trzeba, a to dla mnie główną trudność stanowi, bo wszelką miłość jaką miałem w sercu… wyszafowałem – dodał, spoglądając na panią Lizę, która oczy spuściła i udała że nie słyszy.

Nastąpiło jakieś złowrogie, choć krótkie milczenie; gospodarz sam je przerwał wykrzyknikiem:

– Jedna jest rzecz, do któréjbym się mógł zapalić, roznamiętnić, i nie ręczę czy w niedostatku innego zajęcia i celu, nie rzucę się kiedy do niéj, to – wiécie państwo co?

Chwilkę się zatrzymał, czekając czy kto niespróbuje odgadywać, ale nikt nie wpadał nawet na przypuszczenie, ażeby hr. Filipa coś roznamiętnić mogło, oprócz takich rzeczy, o których mówić nie było warto.

– Wiécie państwo co? – powtórzył hr. Filip. – Dziennikarstwo!

– Bez żartu, masz wistocie temperament dziennikarski – odezwał się poważnie i bez najmniejszego cienia szyderstwa, hr. August.

– Tak, ja to czuję sam – podchwycił Filip. – Dziennikarstwo jest rycerstwem, bądźcobądż. Kto do szabli się nie zdał, na tém polu walczyć może, no… i burzyć. Zadaniem dziennikarstwa jest głównie krytyka i obalanie, a to mi się właśnie uśmiécha.

– Przepraszam cię – odezwał się hr. August. – Dziennikarstwo jedną ręką rozwala, drugą budować powinno.

– No, jeżeli tak, to ja tą jedną jestem ręką co wali, wywraca, oczyszcza pole. To moje posłannictwo, mam to we krwi – mówił, unosząc się, hr. Filip. – Założenie wielkiego organu, któryby sobie wziął za zadanie nielitościwie nam oczy otwiérać, złudzenia rozpraszać, burzyć przesądy, uprzedzenia rozpędzać… mogłoby być jeżeli nie rzeczą użyteczną, bo za to nie ręczę, to przynajmniéj eksperymentem nader interesującym.

– Próbuj! – rzekł hr. August – przyklaśniemy.

– Ha! ha! – rozśmiał się gospodarz. – Trudność główna leży nie w założeniu, w ramach, programach i wystawieniu rusztowania, ale w znalezieniu falangi ludzi, coby szła ze mną, z myślą moją, coby miała odpowiednie talenta, a wyrzekła się samoistności, bo tu jeden musi być wódz i dyktator. Znajdzcież mi ludzi, coby, czując w sobie siły, poszli z niemi pod komendę cudzą.

– Dlaczegóż nie? – zawołał Wiktor. – Potrzeba tylko, aby ci ludzie zgodzili się na cel, naówczas sacrifizio del’ intelletto stanie się możliwém. Burzenie zaś, o którém hrabia mówisz, nigdy nie może być celem, jest tylko środkiem.

– Tak, ale gdy się chwasty wypleni – krzyknął hr. Filip – mam nadzieję, że coś lepszego na ich miejscu urośnie!

– Jeżeli nie zasiejesz, to najpewniéj wyrosną chwasty nowe – dodał August.

– Ale, na miłość Bożą – przerwała Ahaswera – dlaczego państwo mu przeszkadzacie? Taka śliczna myśl! Niech stanie na czele wielkiego dziennika i da w nim doskonały felieton… ja się abonuję!

– Nie żartujmy z rzeczy tak poważnéj, jaką jest dziennikarstwo – wtrącił hr. August. – Potrzebujęż przypominać, że to dziś jeden z najważniejszych czynników życia? Nie nowiniarstwo, ale dziennikarstwo, pojęte széroko… Wyrosło ono z lichéj gazzetty, ale dziś n’en de plaise à Girardin, jest potęgą, we wszystkich swych przerozmaitych formach i objawach, począwszy odcodziennego dziennika, do kwartalnego przeglądu. Każda z tych form wymaga i zdolności różnych, i pisarzy innych i sposobu ujęcia przedmiotu właściwego. Ale tu sprawdza się téż to, coście panowie mówili o dziełach sztuki. Dziennik tylko taki mówi do ogółu, obudza i porusza, w który ktoś duszę wléwa. Zimne rzemiosło dziennikarskie, choćby przy wszystkich warunkach technicznych jaknajstaranniéj spełnionych, nie znajdzie odgłosu. Powtarzam: dziennikarstwo jest kapłaństwem, i ci, co namaszczeni przystępują do niego, sami jedni tylko wpływ mogą wywrzéć.

– Ja nie wiem czy jestem namaszczony – odparł hr. Filip – ale że gorączkowobym wiódł do boju, to pewna. Tymczasem to nie nadobie dziś i rycerstwo z gęsiém piórem odłóżmy do szczęśliwszéj przyszłości.

To mówiąc, mrugnął na służącego, aby naléwano kieliszki szampanem.

– Wnoszę zdrowie pań naszych, téj najpiękniejszéj, najczynniejszéj, najrozumniejszéj i najdostojniejszéj połowy rodzaju ludzkiego, która w cywilizowanych narodach, jak powinna, stoi na czele! Zdrowie pań, których my jesteśmy sługami, wychowańcami, niewolnikami! Zdrowie tych, co nas jedne mogą uczynić szczęśliwymi, a przez które myśmy nieraz tak nieszczęśliwi! Zdrowie pań!

Wszyscy hałaśliwie powstali dla spełnienia toastów, gdy, jakby niebo chciało w nim także uczestniczyć, przerażający grzmot rozległ się ponad głowami biesiadujących. Nikt nie uważał, pod namiotem siedząc, że niebo się nagle okryło chmurami. Czarny obłok nadciągnął już ponad willę Adryana. Księżna Ahaswera, która się niezmiernie bała piorunów i burzy na wolném powietrzu, krzyknęła.

Grzmot drugi, silniejszy jeszcze, dał się słyszéć i pod mrokiem namiotu mignęło odbicie błyskawicy.

Obiad nie był jeszcze skończony.

– Ja umrę ze strachu pod tym namiotem – odezwała się, zrywając, księżna. – Na Boga, czy się niéma gdzie schronić?

– Do podziemia! – zawołał hr. Filip – tu niedaleko wnijście. Od piorunów i ulewy będziemy tam bezpieczni. Służba nam natychmiast przyniesie krzesła i stoły nawet. Wprawdzie okropna to dziura i pełna śmiecia, ale w niéj kilkaset osób może się pomieścić.

Ahaswera ruszyła się natychmiast, czekając aby jéj kto podał rękę, i skinęła niecierpliwie na poetę, który, zapomniawszy rannéj rozterki, nadbiegł natychmiast. Wszyscy się ruszyli za nią, choć niebardzo chętnie. Wiatr, mimo tamującego go lasu, miotał już namiotem; gałęzie szeleściły, drzewa się uginały, liście unosiły w powietrzu.

Błyskawice coraz częstsze następowały jednepo drugich. Za przykładem księżny ruszali się już wszyscy i Wiktorowi udało się zbliżyć do pani Lizy, któréj podał rękę, nim go kto zdołał uprzedzić. Przyjęła ją chętnie i Ferdynand dostrzegł że się zarumieniła, a oczy jéj poweselały. Księżną Teresę powiódł August. Szlachcic, dopiwszy wina, niebardzo chętnie się zabiérał wynosić z namiotu.

– A to, mości dobrodzieju, historya – rzekł do Aureliusza. – Ledwieśmy obiad zjedli, ba, nawet niecały, bo coś jeszcze podawać mieli, burza nas pędzi do karceresu… A jak lunie i zacznie artylerya niebieska dokazywać, to my tu i noc gotowiśmy być zmuszeni przesiedziéć. Ale któż-bo widział obiad wyprawiać w takiém miejscu na pustyni!

Dészcz już lał i pioruny biły, tak jak one w Apeninach czasem umieją, gdy burza po skwarze szaléć zacznie.

Poeta, który nieraz tu bywał, z łatwością znalazł blizkie wnijście do podziemia. Nie było ono wygodne, bo schodzić musiano po osuniętéj ziemi i gruzach w głąb. Podziemie było rozległe, lecz chociaż sklepienie nad niém trzymało się jako tako, przez otwory, któremi zwieszały się zarośla i trawy, wchodziło światło dzienne, mogła więc wnijść i uléwa. Znać było na tém, co stanowiło rodzaj podłogi, iż tu strumienie wody nieraz gościły, bo powyżłabiały drogi, poryły koryta, ponanosiły mułu i cegły… Można więcbyło tylko w pewnych miejscach znaléźć schronienie, i to rozdzieliwszy się na gromadki.

Księżna Ahaswera wybrała sobie kątek w rogu, na kupie rumowisk, i przyparła się do ściany; trochę niżéj zajął miejsce hr. August z księżną Teresą, obok któréj przyszła stanąć Liza.

– Chociaż się nie tak boję piorunów, jak księżna – szepnęła do swego towarzysza – pan mnie nie opuszczaj… choćby przez litość, abym nie była narażona na inne towarzystwo.

– Czekałem tylko na pozwolenie – rzekł Wiktor. – Obawiałem się narzucać.

W tym wcale nieprzygotowaném na przyjęcie gości lochu, który niegdyś może mieścił w sobie niewolniczą służbę Cezara, całe przed chwilą u stołu wygodnie siedzące towarzystwo, rozpierzchłe, tuliło się, jak mogło. Szczęściem po obiedzie został humor dobry, który osładzał niedolę. Śmieli się najodważniejsi, szlachcic zaś ramionami ruszał i coraz nowe sobie miejsce obiérał. A nie było to łatwém, bo woda zgóry zaczęła się wciskać i gdy ulewa się zwiększyła, potok prawdziwy wdarł się od wnijścia, zaléwając ziemię, na któréj stali goście, tak iż na różnych kupkach cegieł i pagórkach szukać musieli ocalenia.