Za darmo

Chore dusze

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

I znowu sam rozśmiał się z siebie. Hrabia August podał mu rękę, poszedł za jego przykładem i Filip, pan Wiktor zaś, zamachnąwszy kijem, wybiegł i znikł im w ciemnościach.

Dwaj towarzysze powolniejszym krokiem wyszli z kawiarni, którą stara i roztyła, brzydka, łysa matka pięknéj Pepity zamykała coprędzéj za nimi.

– Człowiek wcale niepospolity i dla mnie sympatyczny – odezwał się hr. August.

– Choćbym rad zawsze zgodzić się na twoje zdanie – odparł Filip – na ten raz nie mogę. Sam on powiada że zdziczał, a mnie się zdaje, że chyba nigdy wielce oswojonym być nie mógł. Kawał awanturnika! Już to samo, że nazwisko nosi przybrane, a prawdziwego powiedziéć nie chce, dużo daje do myślenia. Ja takich ludzi wykolejonych nie lubię.

– Ani ja – odparł August – ale są wszędzie wyjątki, a ten właśnie zdaje mi się do nich należéć.

– Komedyant! – rzekł pogardliwie Filip. – Zresztą zobaczymy! Życzę tylko, abyśmy na kieszeniach swoich nie doznali skutków sympatyi dla tego pana.

August zaprotestował. Zamilkli.

Księżna Teresa oddawna mieszkała w Rzymie, chociaż często z niego robiła wycieczki, czasem trwające miesiącami. Jedynemu synowi swemu, zaledwie pełnoletniemu, oddawszy majątek cały, pozostawiwszy sobie tylko (znaczne, jak głoszono) kapitały, któremi sama rozporządzała – była zupełnie swobodną. Pensyi, którą syn, równie do niéj przywiązany jak ona do niego, upiérał się jéj wypłacać, nie chciała przyjmować, odkładając to, jak mówiła sama, do czasu gdy wszystko co ma utraci. W pełni sił i zdrowia, księżna przy swym charakterze miłym, temperamencie na oko łagodnym, nie doznawszy w życiu nic, coby albo zbytnie po sobie żale, lub nieprzyjemne zostawiło wspomnienia – powszechnie była uważaną za bardzo szczęśliwą istotę.

Wiele osób jéj zazdrościło, a gdy która z pań przyznawała się do tego, ona oczy spuszczała, uśmiéchała się i potwierdzała przypuszczenie.

– Ale bo ja wistocie bardzo jestem, jak na mój stan wdowi, szczęśliwą – powiadała. – Pan Bóg mi dał dobrego syna, mam więcéj niż potrzebuję do życia, jestem swobodną i niezwiązaną niczém.

I tuż za uśmiéchem przychodziło, jakby mimowolne, westchnienie.

Rzeczywiście księżna należała do tych istot, których życie czynne zaprędko się skończyło. Owdowiała młodą, syn jéj dorósł, gdy ona nie miała jeszcze czasu postarzéć. Wcale jeszcze świéża i piękna, życia pełna, z sercem kochać potrzebującém, znalazła się osamotnioną, jakby już w oczekiwaniu końca, który tak prędko przyjść się nie obiecywał.

Zapełniała tę próżnię życia jak mogła: czytaniem, miłośnictwem sztuki, podróżami, wszystkiemi przyzwoitemi rozrywkami, które dają mocniéj jeszcze może uczuć czczość i brak celu resztek pozostałych żywota.

Próbowano ją zagrzać do wielkiéj pobożności; lecz księżna, choć religijnego ducha i w spełnianiu obowiązków gorliwa, nie dała się opanować i oparła nawracaniu, znajdując że nigdy odwróconą nie była.

Powierzchowność miała ujmującą wielce, była świéżą i blasku dawnéj piękności nie straciwszy, spoważniała tylko. Słynęła jako bardzo bogata, choć nikt nie wiedział dokładnie czém rozporządzała; celowała inteligencyą, wykształceniem, niejeden więc ze starszych i młodszych panów, spotykających się z nią w towarzystwach, lub bywających w gościnnym jéj domu, skusił się o zdobycie serca, którego pustki się domyślał.

Kilka podobnych prób nieszczęśliwych, żartobliwie, grzecznie, wesoło w samych ich pierwocinach księżna odtrąciła tak stanowczo, iż wkońcu ludzie sobie powiedziéć musieli, że wistocie za mąż iść wcale nie myśli, a innych stosunków zawiérać nie życzy. Przyjęto to z niedowierzaniem, ale nikt już nie śmiał płocho narazić się na próżne zabiegi.

W humorze księżny Teresy nie widać téż było zwykle, aby za czém tęskniła. Swobodna, wesoła, zawsze umiejąca sobie wyszukać jakiegoś zajęcia, życie zapełniając cudownie, tworząc sobie coraz nowe zabawki niewinne, do których się namiętnie przywiązywała – księżna nosiła z sobą dobry humor, ożywiała towarzystwo, do którego weszła.

Nowa książka, gdy o niéj mówiono wiele, pochłaniała ją na czas jakiś; nowy obraz, wystawiony posąg, wiadomość o wypadku mającym znaczenie i zwiastującym następstwa ważne w otaczającym świecie, prawie ją rozgorączkowywały. Tak samo bywało z ludźmi nowymi, których starała się poznać, zbliżyć do nich, zbadać, spoufalić z nimi. Pociągały ją zarówno wielkie głowy, imiona rozgłośne, jak postacie ekscentryczne, zagadkowe, niepowszednie.

Dlatego téż, gdy po odejściu dwóch hrabiów i wysunięciu się z pokoju pana Ferdynanda, została na chwilę sama z gospodynią, nie mogła się księżna wstrzymać od wykrzyknika:

– Niezmiernie jestem ciekawą tego człowieka!

Pani Liza, wystyglejsza pod tym względem, lub przynajmniéj niechcąca zdradzić swéj ciekawości, odpowiedziała lekkiém ramion ruszeniem.

– Na mnie on zrobił wrażenie takie, żem się ulękła – rzekła. – Nie jestem nawet ciekawą, bo czytam historyą biédaka z jego twarzy i stroju. Jest-to jakaś ruina, ofiara losu, temperamentu, charakteru, a może… któż wie?… nałogu… Cynizm powierzchowności przeraził mnie.

– A! wierz mi – odparła księżna Teresa, – po za tém, czém on dziś jest, czuć jednak przeszłość jakąś, niechybnie lepszą, świetniejszą. Masz słuszność co do upadku; ale bądźmy miłosierne, nie obwiniajmy naślepo człowieka. Kto wié jaki w tym udział miały losy.

– Losy! – odparła Liza. – Powinien był walczyć z niemi. Mężczyzna!

Powiedziała to sucho jakoś i zimno.

– Może téż walczył i został zwyciężony – dodała księżna. – Ja lituję się zawsze, nawet nad winnymi. Czyż i występek nie godzien politowania?

Gospodyni, spuściwszy oczy, milczała.

– Nazwisko Gorajski – ciągnęła daléj księżna – nie mówi nic. Nie mogę sobie nawet przypomniéć, czym je kiedy słyszała. Jestem ciekawą, tak nieprzyzwoicie ciekawą, przyznaję się, że, Boże odpuść! gdybym go znowu gdzie spotkała rysującego, gotowam się przyczepić i zaprosić…

– Ty-bo, moja droga księżno – przerwała Liza – nadto doprawdy jesteś pobłażającą, a bardzo nieostrożną, pomimo wielu smutnych doświadczeń. Niech sobie księżna przypomni tego, który tak zawiódł jéj miłosierdzie nad sobą, i tego…

– Proszęż cię – śmiejąc się, przerwała księżna – dajże pokój tym wspomnieniom! Któż się w życiu nie zawodził? Wprawdzie smutno mi było trochę potém, ale wprzód mnie to bawiło.

– A! kochana księżno – dodała p. Liza – ja się często mylę w sądach; ale ten… ten dzisiejszy nasz pan, jako człowiek straszy mnie, a jako artysta należy pewnie do tych, co ślicznie mówią o sztuce, a okropne bazgrzą rzeczy… Będziesz potém musiała swą ciekawość opłacać nabywaniem krut…

– Chociażby – odparła księżna Teresa. – Jeżeli pięknie mówi o sztuce, nie żal już krut jego nabywać.

To mówiąc, księżna do wyjścia i pożegnania się zabrała.

Rozstały się dwie przyjaciółki, wzajemnie śmiejąc z siebie: Liza z łatwowierności, księżna z jéj strachu. Księżna odeszła nienawrócona, zajęta tajemniczém zjawiskiem, z mocném postanowieniem zaproszenia do siebie p. Wiktora przy piérwszéj sposobności.

Ponieważ razy kilka widziała go około Colosseum, na Campo Vaccino, na Via Appia, postanowiła sobie zwiédzać te miejsca pokolei, w godzinach w których rysować można, dopókiby szczęśliwy traf nie nastręczył jéj spotkania.

Nazajutrz, zszedłszy się przypadkiem z hr. Augustem w Museo Pio Clementino, nie wytrzymała księżna, by go nie zagadnęła o nieznajomego. Hrabia, który był także pod dziwnym urokiem ekscentrycznéj téj figury, opowiadaniem o nocnéj rozmowie z nim ciekawość księżny rozbudził i spotęgował do najwyższego stopnia.

– Nie wiem – rzekł hrabia wkońcu – być może iż człowiek to upadły, jak sam powiada, zwichnięty, ale zdolny, wykształcony i wcale niepowszedni. Gdy się jemu podobnych spotyka, obowiązkiem jest raczéj rękę im wyciągać, niż ich odpychać.

Niezmiernie uradowana księżna, posłyszawszy to zdanie, gorąco uścisnęła dłoń mówiącego.

– A tak! – zawołała – tak! Szczęśliwa jestem, że choć wy trzymacie ze mną. Wczoraj kłóciłam się o to z Lizą, która mi chciała wmówić, że moja chęć bliższego poznania tego człowieka jest jakąś fantazyą niebezpieczną.

Hrabia August się uśmiéchnął.

– Niebezpieczną? – podchwycił ironicznie.

– A! źle to rozumiész – odparła księżna, rumieniąc się nieco. – Liza widzi tylko niebezpieczeństwo dla kieszeni, ale… bodajby!

– Znam nieco ludzi – odezwał się hrabia – i przekonany jestem, że tego niebezpieczeństwa wcale się obawiać nie można.

– Nieprawdaż? – powtórzyła radośnie księżna Teresa. – Więc chociaż wy trzymacie ze mną?

Hrabia się skłonił.

– Osobliwa rzecz – dodał – mogę się pochlubić pamięcią ludzi, a jestem przekonany, że tego pana kędyś w mém życiu spotkałem, tylko przypomniéć sobie nie umiem miejsca i stosunku. Sam on, gdym mu o tém napomknął, potwierdził to, ale zarazem dodał, iż objaśnić mnie nie potrafi, gdzie i jak to być mogło.

– Kiedy tak, to i ja się mogę przyznać – pocichu dodała księżna – że on na mnie także robi wrażenie dawnéj jakiéjś znajomości. Myślałam że to przywidzenie…

– Bądźcobądź – dokończył hr. August – ma dar przyciągania ku sobie.

Rozmowę przerwało nadejście Angielek znajomych księżnie, które raz doświadczywszy jak dobrym była Ciceronem, przybiegły ją prosić, aby im pomogła do oglądania muzeum.

Uprzejma zawsze księżna wesoło zabrała się im towarzyszyć.

Od tego dnia jedno miała na myśli: pochwycić gdzieś koniecznie nieznajomego tego jegomości i wciągnąć go do swego salonu.

W tym celu długo napróżno jeździła księżna rankami i wieczorami po Rzymie i okolicach. Zrobiła wycieczkę do Starych drzew w Olevano, do Tivoli, do ruin willi Adryana; chodziła około pałacu Cezarów i Colosseum, lecz nie mogła nigdzie spotkać owego pana Wiktora.

Zdawał się jakby naumyślnie uchodzić i ukrywać, unikając nowych stosunków. Nawet p. Ferdynand, którego księżna sobie zjednała na sprzymierzeńca, nie widywał go teraz nigdzie, a na Babuinie, gdzie mieszkał, trudno się było nawet o jego trzecie piętro i studio dowiedziéć.

 

Księżna, przypuszczając iż mógł z Rzymu dalszą jakąś przedsięwziąć wycieczkę, co w téj porze roku było bardzo naturalném, nie zaniechała jednak poszukiwań swoich.

Jednego dnia namówiła panią Lizę na wieczorną przejażdżkę do Villa d’Este. Ferdynand im sam jeden towarzyszył. Tu, chodząc po tym ogrodzie, niegdyś tak pięknym, dziś tak zaniedbanym, wcale niespodzianie, na mchem okrytéj marmurowéj ławce, księżna postrzegła swą zgubę. Wiktor siedział z książką do szkicowania na kolanach, zapatrzony w stare, prześliczne cyprysy, które zdawał się chciéć studyować.

Pani Liza, udając że go nie poznaje, chciała coprędzéj pominąć, gdy księżna gwałtownie się naparła zaczepić artystę. Oprzéć się jéj nie było podobna. Pan Ferdynand ofiarował się za pośrednika; lecz księżna, przypuszczając że jest pod wpływem siostry i obawiając się aby nie popsuł sprawy, podziękowawszy mu, sama poszła odważnie przywitać p. Wiktora.

Od piérwszego owego widzenia ani strój, ani twarz, ani wyraz zagadkowéj postaci nie zmienił się wcale. Miał na sobie to samo lekkie ubranie, ten sam kapelusz i gruby kij, tylko obok niego leżał zwinięty pled podróżny. Zobaczywszy księżnę podchodzącą, Wiktor przestraszony zamknął coprędzéj książkę i z ławy się ruszył.

– Poznałam pana zdaleka – odezwała się, podchodząc, księżna. – Schwycony na uczynku, nie możesz się pan zaprzéć, że jesteś pejzażystą. Śliczne tu studya robić można. Ale w Rzymie wcale już pana nie widać.

Grzeczne to przywitanie, którego nie zdawał się spodziéwać artysta, trochę go zdumiało.

– Uciekłem z Rzymu, dla gorąca – rzekł – a co się tyczy moich studyów, niéma w nich nic, coby zasługiwało na tak poważne nazwanie. Rozrywam się, jak mogę. Gdy nie mam co czytać, próbuję psuć papiér.

Księżna stanęła trochę, badając go uważnie.

– Gdy książek brak – odezwała się – gdy i te studya zmęczą, powinienbyś pan trochę się więcéj ludziom udzielać. Mając tu ziomków, nie godzi się o nich zapominać.

Był to prawie rodzaj grzecznego zaproszenia, które wywołało uśmiéch smutny na usta Wiktora. Zdawał się uszom własnym nie wierzyć.

– Ziomków? – powtórzył zcicha – ziomków?… Ależ to prawdziwy cud dzisiaj posłyszéć, aby się kto o znajomość i stosunki z ziomkami upominał. Gdzież dziś ziomkowie? Rozdziela nas tyle różnic przekonań, położeń, losów, że tytuł ziomka najczęściéj bywa postrachem. Znam ludzi, co posłyszawszy swą macierzystą mowę, uciekają przerażeni, szczególniéj jeśli ona z ust pieszego włóczęgi wychodzi. Niestety! – dodał – ci bojaźliwi mają bardzo często słuszność, bo między ziomkami za granicą spotykają się i gwiazdy piérwszorzędne i… smutne odpadki społeczeństwa. Jesteśmy dziś jak owe rozbitéj planety szczątki, jak aerolity i bolidy… gwiazdami lub kawałkami żelazistéj rudy…

Księżna zdawała się słuchać z przykrością i przerwała mu szybko.

– Nas tu teraz w Rzymie jest garstka mała bardzo, a ja mam tę wadę, że mnie nietylko gwiazdy, nietylko odpadki, ale nawet najzwyczajniejsze postacie, spokrewnione mową i wspomnieniami, mocno zajmują. Otóż – dodała weseléj, siląc się na pewną rubaszność kobiéty dobrego towarzystwa, która czuje prawa swoje – otóż, krótko a węzłowato: zobaczywszy tu pana, przyszłam umyślnie, aby mu powiedziéć że prawie codzień wieczorem jestem w domu i że mi pan uczynisz wielką przyjemność, przychodząc na herbatę i rozmowę.

Wiktor skłonił się, tak zdumiony, że nie odpowiedział zrazu i cóś tylko niezrozumiałego przebąknął.

Księżna stała, uparcie nań patrząc.

– No, proszę bardzo, nie bądź pan dzikim; zrobisz mi przyjemność. Salon mój nie jest zbyt ceremonialnym. Towarzystwo znajdziesz pan toż samo, z małą odmianą, które spotkałeś u mojéj przyjaciółki Lizy.

– Niech księżna raczy wierzyć, że jestem jéj nad wyraz wdzięcznym – odezwał się Wiktor – bo to jest dowodem z jéj strony tak dobrego serca, a takiéj… nieopatrzności, któréj tylko szlachetniejsze serca i wyższe charaktery mogą się dopuścić. Stokroć księżnie dziękuję!

Księżna poruszyła ramionami.

– Pochwały – szepnęła – na które nie zasłużyłam.

– Owszem – podchwycił ośmielony Wiktor. – Ja łaskę jéj umiem ocenić. Mówiono mi to wielekroć, że wyglądam na bandytę, lub niedobrego gatunku artystę-awanturnika. W dodatku jestem ziomkiem, więc może biédnym wygnańcem, który rad czepiać się i wyzyskiwać. Nikt mnie nie zna! Trzeba heroicznéj odwagi i takiego serca…

– A! – przerwała, rumieniąc się, księżna – proszę, daj-że mi pan z tém pokój! Nic podobnego nie przypuszczam, a moje zaproszenie, moje natręctwo pochodzi poprostu z tych pustek w Rzymie i ciekawości córek Ewy. Zapraszam koniecznie! Przyjdziesz pan?

Mówiła tak nakazująco, że się jéj oprzéć nie było podobna.

Wiktor się skłonił.

– Więc jutro czekam z herbatą, a dla ubezpieczenia pana dodam – rzekła, uśmiéchając się – że nie będziemy pana badali, męczyli; zostawimy mu swobodę jaknajwiększą.

Dokończywszy i nie przypuszczając już odmownéj odpowiedzi, księżna prędko poszła za Lizą i jéj bratem, który przy niéj pozostał. Widać ich było zdala, w uliczce oczekujących.

Wiktor, po odejściu jéj, siadł znowu na ławce, ale już do studyowania starych cyprysów nie powrócił.

Księżna zajmowała oddawna stary pałacyk jednéj z tych rodzin patrycyuszowskich, które, choć zubożałe, trzymają się jeszcze pozostałych im starych murów, bo do nich przywiązane są wspomnienia dawnéj wielkości. Żyją może nadzieją, że kiedyś odzyszczą świetność straconą.

Tymczasem w tych gmachach, których tyle się spotyka w ulicach Florencyi, Bolonii, Rzymu i pomniejszych miast włoskich, rodziny zubożałe wiodą życie bardzo skromne, tulą się gdzieś w kątkach, znaczniejszą część pałaców najmując cudzoziemcom.

Księżna miała całe piérwsze piętro wspaniałego niegdyś gmachu, z salami olbrzymiemi, z sufitami malowanemi al fresco, z obrazami w pośrodku, z posągami pootłukanemi u wnijścia. Dwór jéj cały składali: stara panna Kunegunda (Kunusią zwana), podobno daleka kuzynka nieboszczyka męża, do któréj księżna przywykła bardzo i lubiła ją, stary kamerdyner z domu wzięty i dwoje sług przynajętych za granicą.

Wielki salon, w którym przyjmowała, umeblowany był po włosku, to jest opatrzony w sprzęt niezbędny, niegdyś wytworny i wspaniały, teraz już zszarzany i zestarzały. Na ścianach wisiały wizerunki margrabiowskiéj rodziny, do któréj pałac należał, i para olbrzymich krajobrazów, w fantastycznym stylu Salvatora Rosy, broniących się rozmiarami swemi od sprzedaży i losu współbraci, dawniéj Anglikom odstąpionych. W innych dwóch przyległych salonach mniejszych, księżna już się więcéj sama urządziła i rozgospodarowała. Tu wszystkie jéj upodobania, rozrywki, kaprysy łatwo można było poznać, widząc na ścianach nowe najrozmaitszéj wartości obrazki, posążki na kominach, książki porozrzucane po stolikach i kanapkach, obok kobiécych robótek i fraszek.

W salonie wielkim jeden tylko fortepian nowy starożytne umeblowanie odświéżał, odbijając swą formą i blaskiem od dawnych margrabiowskich sprzętów.

Szukająca zajęcia i rozrywek dla zapełnienia życia, księżna Teresa w mieszkaniu tylko jedném była nałogową i przywiązaną do znajomych kątów, choćby ją znudzić już były powinny. Stary pałac miał wiele niedogodności, najem jego podnoszono coraz; trzymała się jednak tych ciemnych sal, do których przywykła. Za nic ich zmieniać nie chciała.

Nazajutrz po powrocie z Villa d’Este, księżna pośpieszyła zawiadomić hr. Augusta, iż się zaproszonego spodziéwała artysty (bo tak uparcie go zwano). Pominęłaby była może hr. Filipa, który, pomimo narzucania się towarzystwu, niebardzo był w niém lubiony; lecz.... byłby się czuł obrażonym. I jemu więc musiano oznajmić, że księżna dnia tego wieczorem będzie w domu.

O zwykłéj godzinie pani Eliza z bratem, hrabia August, a nawet czasem umyślnie opóźniający się hr. Filip, znajdowali się już u księżnéj, gdy kamerdyner drzwi otworzył i wpuścił gościa nowego. (Dodajmy dla charakterystyki, iż zrana, wedle ścisłéj obyczaju obserwacyi, księżna znalazła na stole u siebie kartę wizytową Wiktora Gorajskiego. Znaczyło to, że formy świata znał i umiał je poszanować).

Wielki salon słabo był oświécony, tak iż w piérwszéj chwili księżna wchodzącego nie poznała.

Był-to zaproszony Wiktor, ale w postaci tak nowéj, w tak zupełnéj metamorfozie, iż wszyscy obecni stanęli na chwilę niemal przestraszeni.

Śladu na nim nie pozostało owego zdziczałego człowieka. Ubrany wedle najściślejszych wymagań salonowych, w czarnym fraku, w rękawiczkach jasnych, z kapeluszem w ręku, w lakierowanych bucikach, z brodą i włosami w porządku, był jakby nowym, nieznanym człowiekiem. Fizyognomia tylko jego nie postradała wyrazu tego artystyczno-cygańskiego, który ją dawniéj odznaczał, ale wśród innych akcesoryów, wydawała się więcéj oryginalną, niż dziką.

Ubranie nie zdawało mu się ciężyć i ściskać go, jak zwykle pęta ludzi, którzy je rzadko wkładają i noszą niechętnie. Ruchy miał swobodne, w salonie zdawał się jak u siebie.

Hrabia Filip był jednym z tych, których ta przemiana może najmocniéj zdumiała. Pani Eliza, którą za piérwszém zjawieniem się w jéj salonie Wiktor nastraszył, niemniéj może się teraz ulękła tak zupełnéj metamorfozy. To kameleoństwo zagadkowe, dziwacznego niby-artysty, niby-człowieka do towarzystwa należącego, podwoiło przestrach i ciekawość. Z większém niż wprzód, niespokojném zajęciem zaczęła mu się przypatrywać zdaleka.

Nie ulegało już wątpliwości, że człowiek ten jakiémś prawem jeżeli nie należał do wyższych sfer społecznych, to się w nich musiał obracać często, i że się z nich dobrowolnie wyłamał, gdy stały się dlań uciążliwemi lub wstrętnemi. Pani Liza widziała w nim niebezpiecznego może wroga tych, od których uciekał, ale nęcił ją tajemniczością swoją.

Po przelotnéj chwilce zdumienia, księżna przywitała przybywającego, starając się nie dać mu poznać, iż ją ta przemiana zdziwiła.

Hrabia August, dla którego, od piérwszego wejrzenia, miał jakiś urok ten człowiek zagadkowy, zbliżył się zaraz ku niemu, a za nim, jak zawsze, pośpieszył hr. Filip.

Księżna rzuciła słówko o willi d’Este, a hr. Filip ze złośliwością, z którą się lubił popisywać, gdy mowa zeszła na studya, wtrącił umyślnie słówko o pięknéj Pepicie, jako przedmiocie studyów także bardzo dojmującym.

Wiktor, nie dając się tém zmieszać, uśmiéchnął się dobrodusznie.

– A! – odezwał się – to właśnie dla artystów wogóle stanowi wielki urok téj włoskiéj ziemi, że tu, może tylko tu, znajdują oni najcudniejsze, niespodziane modele, które zdają się żywém potomstwem greckiéj sztuki. Tu jeszcze owi bogowie i boginie chodzą po ziemi, tu spotykać można młodych Satyrów, Heby, Psychy i Junony. Na wyspie Capri potomkowie dawnych kolonistów Hellady osłupiają czasem pięknością swoją. Każdy myślący artysta staje tam wobec nierozwikłanéj zagadki. Te cuda piękności noszą w sobie dusze tak uśpione, tak pospolite, tak prozaiczne; te Psychy bywają często tak ograniczone, dziecinne, nawet zepsute, iż chce się spytać natury, co ta jéj piękność znaczy? Czemu powłoka nie odpowiada duchowi? dlaczego ci bogowie i boginie kłamią, gdy są poprostu ledwie rozbudzonemi ze snu poślednich istot… zwierzętami?

Wiktor wypowiedział to postrzeżenie swoje tak jakoś naturalnie, iż nikogo nie uderzyło wprowadzenie rozmowy na przedmiot wcale niezwyczajny.

– Ta Pepita – dodał – którą hrabia widziałeś wczora, jest ślicznym wzorem, jakby zrodzonym szczególniéj dla rzeźbiarza, dla malarza nawet, a wkońcu i dla poety… Zaklęta w kamień, przeniesiona na płótno, wyśpiéwana w naiwnych strofach, mogłaby się wydawać ideałem. Spróbuj-że jednak hrabia pomówić z tą jaśniejącą blaskiem młodości i wdzięku istotą, a znajdziesz w niéj rozpaczliwie pospolite stworzenie, roztrzepane, chciwe najdziecinniejszych uciech, zabobonne, złośliwe czasem. Oczy jéj mówią często, prawie zawsze, zupełnie co innego niż usta… Zdaje się jakby duch jakiś szyderca zakradł się w formy zapożyczone.

– Cóż tu natura winna? – odparł hrabia August powoli. – Ona stworzyła doskonałe narzędzie, na którém śpiąca dusza grać nie umié. Téj doskonałéj harmonii ciała i ducha, któréj pan wymagasz od ludzi, nie spotykamy nigdy prawie w życiu. Kilkaset lat czeka świat na Beatryczę Dantego, na Laurę, na Vittorią…

– Człowiek wogóle – dodała księżna – jest istotą ułomną i rzadko może w sobie wszystkie siły i władze wyrobić do równéj doskonałości. Ideałów lub istot zbliżających się do nich niéma na świécie.

– Teraźniejsza nauka i teorya sztuki zrzeka się nawet gonienia za niemi i marzenia o nich – rzekł hrabia Filip.

– Jest-to chwilowa protestacya tylko przeciwko fałszywemu ideałów pojmowaniu, nic więcéj – odezwał się August. – Niemniéj wyzucie się zupełne z ideału uważam za szkodliwe. Człowiek, który nie ma go przed sobą i nie stara się nim stać, z konieczności upada nizko.

 

– Ja zaś znajduję – wtrącił hrabia Filip – że lepiéj wcale nie marzyć o tém co niedoścignione, a ograniczyć się na…

– Na fruges consumere nati – podszepnął hrabia August.

Rozmowa się nieco przerwała, bo milczenie p. Elizy zdało się gospodyni oznaką, iż zboczono odrazu w strefy, w które niewszyscy puszczać się byli gotowi.

Właśnie téż wejście gościa nowego wywiodło wszystkich z trochę kłopotliwego szukania treści do ogólnéj rozmowy.

Przybyły był jednym z tych biédaków, których księżna umiała wszędzie wyszukiwać i gromadzić około siebie. Był to malarz-poeta, człowiek już niebardzo młody, od lat wielu błąkający się po Włoszech i po Francyi, który sztuki dopiéro, za granicą się w niéj rozmiłowawszy, uczyć się począł – jeden z tych, o których wspominała pani Eliza, co mówią pięknie o sztuce, a stworzyć nic nie umieją. W wielu rzeczach miał pojęcia bardzo trafne, czuł piękno, umiał je ocenić, teoretycznie tworzył obrazy zachwycające; ale gdy się wziął do wykonania, był najstraszliwszym bazgraczem.

Szkic bywał czasem genialny, lecz dzieło prawie zawsze poczwarne. Nieszczęściem sam do siebie nie czuł tego, miał się za niepoznanego wieszcza i malarza… przyszłości.

Wpływ jakiś nieszczęśliwy ludzi otaczających, epoki, temperamentu może, uczynił go olbrzymio zarozumiałym.

Miał się za geniusz, a warunkiem genialności dla niego była ciemność, równoważna w przekonaniu jego z głębokością.

Dla ludzi chłodnych był poprostu śmiésznym, karykaturą geniuszu; dla współczujących godnym niezmiernéj litości, zbłąkanym biédakiem. Ołówkiem i penzlem nie mogąc nastarczyć wielkiemu duchowi, jaki w sobie nosił, pan Emil Maria Otoski (tak się zwał) stał się zarazem poetą, równie dziwacznym, niezrozumiałym, wymuszonym, jak był malarzem. Poezya nawet przeważała w nim teraz.

Emil Maria nigdy nie chciał być naturalnym, sobą samym; pamiętał o tém, że nosił w sobie wieszcza; szanował wielkość swą, występował tak zawsze, jakby go na chwilę nie opuszczało natchnienie. Kapłanem był od rana do nocy.

Powierzchowność człowieka nie dałaby się łatwo domyślać geniuszu, gdyby Emil Maria nie pomniał cięgle o tém kim jest, co na téj ziemi, wśród pospolitych tłumów, przedstawiać powinien.

Człowiek był już lat może cztérdziestu kilku, trochę łysy, dość słusznego wzrostu, przygarbiony nieco, zaniedbany w ubraniu, jak przystało poecie i artyście. Powierzchowność zdradzała źle pokrywane ubóstwo; na twarzy, rysów dość pospolitych, wybitne było i poczucie swéj wielkości i cóś, co znamionuje istotną wyższość inteligencyi. Oblicze miał zmęczone widocznie tém nieustanném czuwaniem nad sobą, obmyśliwaniem każdego ruchu, szukaniem słowa i miny, strojeniem się naprzemiany w zapały na zimno i ironią dla kontrastu. Wkońcu jednak nawyknienie stało się naturą: wyglądał na starego komedyanta, który już i w salonie przestać nim być nie może.

Był-to poeta i geniusz z tych czasów Byrona i Shelleya, gdy wielcy ludzie musieli dziwaczyć, wybuchać, by się u tłumu dorobić uznania ducha co w nich mieszkał i nigdy im nie dawał spokoju. Niewolno im było ani na chwilę prostymi śmiertelnikami pozostać. Emil Maria był téż nieznośnie, zawsze i wszędzie geniuszem.

Czy otaczający uznawali go, czy nie, nie spuszczał z tonu; niekiedy tylko, spotykając się z niedowiarstwem i ironią, wybuchał gniewem wielkim, zrywając z ateuszami. Na tych już poczciwéj nie zostawiał nitki.

Księżna, zobaczywszy go wchodzącego, na jedno oka mgnienie okazała pewną niecierpliwość i zakłopotanie. Gość ten przychodził jéj nie w porę; ale nadzwyczajna dobroć i uprzejmość dla wszystkich, a litość nad biédnym monomanem, wnet jéj twarz rozjaśniły.

Emil podszedł ku gospodyni, jak człowiek przekonany, iż uszczęśliwia każdy dom, w którym ukazać się raczy. Z pewnym rodzajem poufałości, uszanowania pełnéj, pocałował ją w rękę, skłonił się wszystkim zdala i zabrał miejsce, dając czuć, że on tu teraz musi się stać figurą główną, ogniskiem, mistrzem, z prawa swojego geniuszu.

Dosyć obojętnym wzrokiem przebiegając salon i starając się wobec tytułów, jakie tu spotykał, swojego się nie wyrzekać i nie dać o nim zapomniéć – poeta spostrzegł nagle Wiktora, który przypatrywał mu się z uśmiéchem jakimś dwuznacznym. Okazał na widok téj postaci nowéj niezmierne zdumienie. Niepokoiła go.

Jak gdyby sądził że się omylił może przy piérwszém rekognoskowaniu, wlepił oczy w nieznajomego, zapominając nawet odpowiedziéć na zapytanie gospodyni. Księżna, z cechującą ją łagodnością, powtórzyła je, a poeta wtedy dopiéro, jak rozbudzony, zwrócił się ku niéj, wyrzekając się na chwilę rozpoczętego badania.

– Cóżeś pan porabiał przez tych dni kilka, gdy nigdzie go widać nie było? – mówiła księżna.

– Sam nie wiem, trudno się z tego wyspowiadać – odparł powolnie, patetycznie Emil. – Są w życiu dnie, gdy się traci czasu rozmiary, poczucie rzeczywistości; są chwile ekstazy, niby godziny chaosu poprzedzającego kreacyą. Same te znowu momenta poprzedza często pokuta ducha na pustyni, w pół-śnie, pół-jawie, post myśli, maceracya uczuć, senność samopoznania, zdrętwienie naszego ja… nie wiem!

Podniósł oczy kugórze i westchnął, nie dopowiedziawszy reszty, aby ją sobie dośpiéwali w duszy słuchacze. Milczeli wszyscy, bo nie było co odpowiadać na ten wykrzyk mistyczny.

Litościwa księżna po chwili spytała, aby przykrą przerwać ciszę:

– Malowałeś pan co?

– Ja, malować? – zawołał ironicznie. – Ja połamałem penzle, podarłem płótna… Napróżno! nie mam tego daru prawienia rzeczy oklepanych językiem zużytym, a jedynie zrozumiałym tłumom; aby być ocenionym i pojętym, trzeba być płaskim, trywialnym, pospolitym. Tego nie umiem, to nie moja rzecz! Być zaś głosem wołającego do głazów, wkońcu zabija. Godzina moja wybiła!… Niezrozumiany, zrezygnowany zstąpię do grobu.

Mówił to, deklamując niedobrze, pomagając sobie ruchami rąk, głosem to krzykliwym do zbytku, to do szeptu zniżonym; ale z oczów iskry się sypały.

Hrabia Filip, któremu najtrudniéj było wytrzymać, poszedł się ukryć w cieniu, aby nie postrzeżono że się uśmiéchał. Reszta towarzystwa zachowała się przyzwoicie.

Księżna patrzyła na stół; Wiktor, znalazłszy album jakieś pod ręką, począł je zwolna przeziérać. Na twarzy jego widać było boleść i smutek… wrażenie jakiegoby doznał litościwy człowiek, widząc chorego, obnażającego ranę zaognioną, a zastarzałą.

Zaledwie dokończywszy tę znaną już księżnie z rozmaitemi jéj waryantami elegią, Emil Maria pochylił się ku niéj i spytał cicho:

– Mościa księżno (tu wskazał na zatopionego w albumie), co to za człowiek?

Odpowiedź była nader trudna, gdyż wistocie nikt nie wiedział jeszcze, czém był ten homo novus w salonie. Księżna więc ograniczyła się szepnięciem nazwiska.

Poeta ruszył ramionami.

– Twarz tę, jéj cień, podobiznę, cóś z nią krewnego spotykałem – rzekł – nie wiem, na tym, czy na innym świecie. Jest mi znaną.

Hrabia August, który nad dawniéj sobie już znanym Emilem czuł rodzaj politowania, a chciał razem przyjść w pomoc księżnie, przysiadł się do niego.

Widocznie dręczony tą nową postacią, w któréj może obawiał się rywala, poeta pochylił się do hrabiego i szepnął, wskazując na Wiktora:

– Poeta? artysta? obywatel? wygnaniec? Kto to jest?

– Nie wiem – odparł hrabia. – Jest-to znajomość nowa, może dyletant.

Z obrzydzeniem razem i politowaniem Emil, usłyszawszy tę kwalifikacyą, ruszył ramionami. Nic dlań wstrętliwszém być nie mogło, od dyletanta, może dlatego, iż w duszy sam poczuwał się, że niczém inném nie był. W sztuce zaledwie się nawet dyletantem mógł nazywać; jako poeta, miał tylko nigdy niemogące się ziścić marzenia, tworzył obłamki, co się z sobą nie zrastały. Czasem było w nich parę wiérszy, błysk talentu rzeczywistego, jaskrawy, przesadnością zepsuty, przybrany dziwacznie; ale natychmiast po nim następowała powódź bredni, w których język brany był na tortury, aby, stając się niezrozumiałym, wydawał genialnym.