Za darmo

Chata za wsią

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Połóżcie się lepiéj – zaczęła świergotać dziecina, – ja zaraz ognia lepszego rozpalę i krupniku wam wczorajszego odgrzeję… Wamby się i posilić potrzeba.

To mówiąc pobiegła odgrzebać węgle starannie popiołem przykryte, a cyganicha jako-tako się odziawszy i zawinąwszy głowę rańtuchem, powoli przeszła z alkierza, i położyła się na łóżku.

Marysia uradowała się widząc, że matka jéj posłuchała, i żwawiéj jeszcze jęła się swojéj roboty. Wyciągnęła garnek z pieca, zdjęła pokrywę, i ledwie płomyk zabłysnął, przystawiła trochę dla matki schowanego krupniku; sama jak myszka zajadała ukradkiem suchy chleba kawałek, bo okrutnie czuła się głodną.

Motruna tymczasem milczała, i zmrużywszy oczy, zdawała się powoli usypiać; z czego rada Marysia, na palcach, cicho zwijała się po chatce. Już i krupnik począł parować, i miska i łyżka były gotowe, a Motruna głębokim snem zdawała się uśpioną. Dziewczę chrząknęło kilka razy, zakaszlało, myśląc że matkę przebudzi; ale ta tak była znużoną i potrzebującą spoczynku, że się ani ruszyła.

– Co jéj mój krupnik – pomyślała Marysia, zléwając go znowu do garnka i przystawiając do ognia, – sen ją lepiéj posili… a jadło nie uciecze.

Siadła więc na ławie, przyrzuciła gałązek, odsunęła garnek trochę i z oczyma wlepionemi w matkę, dech wstrzymując, by jéj nie przebudzić, przysiadła.

Motruna spała na pozór spokojnie, że ani jéj piersi oddech żywszy nie poruszył, ani drgnieniem żadném nie objawiło się cierpienie; twarz jéj stawała się coraz bledszą, oczy na wpół tylko przymknięte nie zdawały się już patrzéć na córkę, ku której ciągle się wprzód zwracały, a usta dziwnie rozwarte, pozostały nieruchome…

W tym śnie spoczynku, Bóg zesłał jéj odpoczynek wiekuisty – śmierć pożądaną po życiu boleści. Ale dziecię wdowy, które nigdy nie widziało umarłego, nie rozumiało śmierci i radowało się biedne, pozorném matki uspokojeniem.

Spoglądała na łóżko kiedyniekiedy, i bała się ruszyć, by nie przerwać snu błogiego.

– To dobrze – mówiła w duchu Marysia – choroba jéj snem przejdzie, posili się snem matunia, i wstanie mi zdrowa, zdrowiuteńka, wesoła! Taki sen! taki sen! nie pamiętam żebym ją kiedy widziała śpiącą tak głęboko: bywało żebym się ruszyła, to się zaraz obudzi… Wyraźnie licho tym snem przechodzi: ona go tak potrzebowała.

I cieszyło się i marzyło dziéwczę czekając przebudzenia, a twarz Motruny, z bladéj stawała się coraz bielszą, żółciejszą, siną nareszcie, i dziwna, straszna barwa śmierci rozlała się po niéj powolnie. Marysia patrzała na nią, i nie pojmowała nieszczęścia swego.

Przyszło południe – nie obudziła się matka; zdrzémnęła się Marysia pilnując krupniku i ognia, przebudziła, usnęła znowu i w téj jednostajnéj ciszy ani postrzegła, jak zachodzące słonko zajrzało w okno pomarańczowym swym blaskiem, którego promień wprost padł na lice umarłéj.

Zdziwiło się dziecko widząc słońce tak nisko, dzień tak szybko na drzémce i czekaniu spędzony, a matkę uśpioną jeszcze i ciągle uśpioną.

Ale niezwyczajność snu tego, nieruchomość Motruny, coraz większą, upartszą nadzieją napawały serce biednego dziecka, nie domyślającego się nieszczęścia swojego; była pewna, że po tym śnie matka się jéj zdrową przebudzi.

Już i mrok padać zaczął, a ona wciąż po gałązce dokładając do ognia, siedziała z okiem w łoże wlepioném. Nadeszła noc, nic się niezmieniło w chacie.

– Śpi matka! śpi dobrze! – mówiła Marysia – nie trzeba snu jéj przerywać; wątpię, żeby już w nocy jeść chciała.

I odstawiła garnek z krupnikiem, a zaświeciwszy kaganek w glinianéj miseczce, żeby mieć ogień pod ręką, sama cichutko spać się układła, nie rozbierając się nawet, żeby zbyt mocno nie usnąć.

Oczekiwanie, niepokój, przymuszona nieruchomość, tak ją znużyły, że ledwie głowę do pościołki przyłożyła, schwycił ją sen twardy, sen młodości; i dzień zaświtał przez szybki zakopcone, gdy znów otworzyła oczy, żegnając się zdziwiona, jak noc długą jednym tchem przespać mogła.

Pierwsze jéj wejrzenie było na matkę, którą przy blasku dogorywającego kaganka i rannego świtu ujrzała w tém położeniu, co wczoraj: nieruchomą, a dziwnie białą i bladą. Bladość ta pierwéj stopniami przychodząca, nie tyle ją uderzała; teraz świeżemu oku zdawała się przerażającą.

Zbliżyła się powoli na palcach do łóżka, poczęła przysłuchiwać, przyglądać; ale ani tchu, ani drgnienia dobadać nie mogła.

– Ależto sen się jéj udał! – rzekła w sobie – dziwny sen jakiś, kamienny! Ani się obróciła, ani tchnie, ani ruszy.

I dotknęła zlekka, ostrożnie ręki umarłéj, a uczuwszy ją chłodną i jakby kamienną, zadumała się głęboko. Ale myśl śmierci nie przeleciała jéj przez głowę; miała to jeszcze za dziwną chorobę, za dziwny sen słabości. A że u prostego ludu często w istocie snem boleść najcięższa przechodzi; że o niejednym takim słyszała wypadku: uspokoiła się po chwilce dziewczyna, dziwując się tylko osobliwszéj słabości, która się tak dziwnie, według mniemania jéj, kończyła.

Znowu dzień przeszedł jak wczoraj. Marysia rozpaliła ogień, zgotowała świeżego krupniku z ostatkiem omasty, a wczorajszym zakwaśniałym już, trochę się z chleba kawałkiem posiliła, i ośmieliła wyjść na próg, ażeby świeżém odetchnąć powietrzem.

Ale niepokój wkrótce ją nazad pociągnął ku chatce; ledwie czas miała okiem rzucić na wiosenny świat Boży, po kilkodniowéj plusze występujący w blasku słonecznym i srebrzystych szronach zapowiadających pogodę.

Błoto było przykrzepłe, gałązki drzew całe w brylantach, trawy, słomki, listki poschłe aż do źdźbła najmniejszego: wszystko w błyszczącym jednakim stroju. Cmentarzyk ze swemi wierzbami i wysokiemi trawami zwiędłemi, połyskiwał od błyszczących lodu igiełek, które aż uśmiech wesela wywoływały na usta Marysi.

– Jakże to ładnie! jakże wesoło! – zawołała – ale jak pusto… Ani ptaszyny, ani wrony, ani sroczki, i wróble nawet moje gdzieś powędrowały pod cieplejszą strzechę.

W istocie na drodze okrytéj grudą świeżą do koła jak zajrzéć, żadnego żywego nie było widać stworzenia, a cisza grobowa! Marysia chwilę popatrzała z progu i zawróciła się do chaty. Matka spała nieporuszona, nieprzebudzona, snem ciągle jednym, niepojętym.

Nadeszło południe, a dziewczę instynktowy jakiś począł przejmować niepokój: podchodziła ku łóżku, przysłuchiwała się, wracała, chodziła głośno, pokaszliwała, chcąc przebudzić matkę, stukała czerpakiem i garnkami, ale nic nie pomogło.

Już się i wieczór zbliżał, a Motruna nie wstawała, nie dawała życia znaku, i noc zapadła znowu, a Marysia zdrzémnęła się nie chcąc się kłaść spać na przypiecku.

Noc miała niespokojną, bo jéj się ciągle zdawało, że już matka przebudzić się powinna, że się przebudza; zrywała się, biegła i siadała, znowu mimowolnie snem znużona padając. Brzask dnia drugiego całkiem ją wreszcie przebudził; uderzyła ją bladość Motruny, poczęła dumać co począć, przejęta strachem.

– Możeby ją trzeba przebudzić! Dwa dni, dwie nocy, to już zadługo!

Ta myśl pognała dziewczę ku matce; ujęła ją za rękę zlodowaciałą i przestraszyła się czując ją zdrętwioną, jakby drewnianą, a ciężką i bezwładną; poczęła zlekka poruszać, mówić, trącać… ale i to nie pomogło.

– Potrzeba iść do Sołoduchy – zawołała sama do siebie – to nic nie pomoże, ona znachorka, będzie wiedziała jak na taki twardy sen poradzić; matka się zawsze udawała do niéj. Postawię krupnik na zydelku na przypadek gdyby się obudziła, polecę i duchem powrócę.

To rzekłszy Marysia zarzuciła na głowę sukmankę podartą, i przymknąwszy drzwi chaty, biegiem popędziła na drugi koniec wsi do Sołoduchy.

Rataja dnia tego w domu nie było, bo nazajutrz przypadał jarmark w miasteczku, a dziad dla zabrania lepszego miejsca pod cerkiewką, wcześnie się nań wybrał. Sołoducha sama kręciła się po chacie, warząc coś u komina, gdy Marysia wbiegła zadyszana.

Starucha ciekawie obróciła się ku niéj.

– Co tam hołubko? – spytała.

– Oj! matuniu! sąsiadko! – zawołała Marysia żywo – coś mi moja chora.

Sołoducha tylko głową pokiwała.

– A co to jéj jest?

– Jakoś na nią dziwny sen przypadł, matuniu, jak poczęła spać już trzeci dzień temu powróciwszy od was, ani się ruszy już dwie doby, a tak czegoś zastygła, a tak strasznie pobladła, i tchu – nic!

Stara Sołoducha plasnęła w ręce, z których jéj łyżka wypadła.

– Aj! oj! co ty mi gadasz?

Marysia przestraszona wyrazem twarzy Sołoduchy, wlepiła w nią wielkie oczy, w których się już łza kręciła.

– Śpi, śpi, – rzekła ciszéj – probowałam obudzić ani sposobu: a taka zimna.

– Krzyż z tobą! – zawołała stara – a toć ona pewnie umarła!

Ten straszny wyraz, którego dobrze nie zrozumiała Marysia, jak piorun daleki obił się o jéj uszy; zastanowiła się nad nim chwilę milcząca, ale wnet zaprzeczyła.

– Ale ona śpi tylko! śpi tak mocno! – odparła. – Wy znacie lekarstwa, wy ją możecie obudzić.

Żona Rataja spuściła głowę, zmarszczyła brwi i milcząca nic nie odpowiedziawszy, poszła do kąta wdziewać kożuch na siebie.

– Pójdziemy, – zawołała przygaszając ogień trochą wody i zagrzebując głowienki popiołem, – pójdziemy zobaczyć, moje dziecko!

Chatę na drewniany klucz zamknięto i stara ruszyła zadumana z dziewczęciem, które do jéj powolnego chodu ledwie się zastosować mogło, tak pilno mu było do matki.

Droga śmiertelnie nudną i długą wydała się Marysi, któréj nawet widok ulubionego ptastwa i gwaru wsi rozerwać nie mógł. Z okiem wlepioném w ziemię szła za staruszką powoli i co krok wzdychała.

Pod górę, ku chatce, Sołoducha choć o kiju, niełatwo się wdrapała; kilka razy musiała odpoczywać, a doszedłszy do progu, siadła wydychać znużenie, nim weszła do lepianki. Marysia ją uprzedziła, spojrzała na łóżko: jakaś czarność plamami wystąpiła na zmęczone oblicze matki… a twarz jéj była tak okropnie zmienioną, że myśl śmierci ujęła serce sieroty szponami strachu i przeczucia.

A wtém i Sołoducha weszła na próg, popatrzała i ręką zamachnęła szeroko.

 

– Zbliżcieno się, zbliżcie!

– A po co? – zawołała lekarka – ona umarła! ona dawno umarła!

Marysia jak stała, tak załamawszy ręce, szlochając padła na ziemię.

—–

Stara znachorka niedługo zabawiwszy w chacie, powlokła się, napróżno probując odciągnąć Marysię ku dworowi. Potrzeba było dać znać do pana, do księdza, żeby ktoś przecie litościwy o domowince (tak lud zowie trumnę), o grobie, modlitwie i ubogim pogrzebie pomyślał.

Po drodze kogo spostrzegła Sołoducha stawała każdemu opowiadać, jak Motruna od trzech dni już umarła, a sierota śmierć za sen tylko wzięła, utyskując, że teraz nie wiedziéć kto zmarłą pogrzebie.

Wieść lotem strzały rozbiegła się po wiosce, a ciekawsi poczęli powoli ściągać się już do chaty cygana i obiegli drzwi izby, w któréj Marysia jęczała klęcząc na podłodze.

Tymczasem we dworze niepokój się stał wielki, bo się obawiano, żeby ksiądz nieodmówił pogrzebu, i żeby urzędu nie było potrzeby sprowadzać dla dochodzenia przyczyny śmierci. Ale Sołoducha zaradzając temu, poszła i na plebanię do dobrodzieja i dobrodziéjki, opowiadając jak się to jéj chora radziła, jak oddawna niedomagała, i rozczuliła ich historyą sierotki, która snem śmierć sądząc pilnowała trzy dni umarłéj. Nikt potém nie myślał wstrzymywać cyganichy pogrzebu.

Nie było tylko komu dać desek na trumnę, dołu na cmentarzu wykopać, i zająć się ostatnią posługą.

Szukano krewnych po siele, wmawiając im obowiązek; ale ci głusi nań byli i jeden na drugiego ciężar zrzucał; dwór także nic na siebie brać nie chciał, a tak zwlokło się to do wieczora.

Dopiéro ksiądz sam poszedłszy do dworu, przyśpieszył obrzęd pogrzebowy i o mroku już wydano tarcice, a trumnę począł cieśla za pańszczyznę.

Niewiele téż tam koło niéj było roboty.

Kilka babek pobożnych przyniosły świeczki, ktoś z bractwa dobył cerkiewnego krzyża i postawił go przy umarłéj, a choć nie było komu sprawić wieczerzy i wódką przyjmować, znalazły się dwie pobożne niewiasty, co ciała przez noc pilnowały.

Chciano od niego odciągnąć Marysię, ale dziewczę wypłakawszy co łez miało, jakby odwagą jakąś natchnione, wyprowadzić się nie dało.

Gdy nad rankiem białą przyniesiono domowinkę, z sosnowych desek skleconą, gdy przyszło w trumience złożyć zwłoki: Marysia sama pomagała kobiétom, sama pod głowę podesłała poduszczynę, otuliła nogi matce, złożyła ręce, i ostatnia ucałowała ją, gdy wieko na wieki zabijać miano!

Prawdziwy to był pogrzeb ubogiego, w którym nie zachowano obrzędów i zwyczajów starodawnych: każdy nim zajmując się z łaski, co prędzéj ciężaru pozbywał.

Grób ktoś wykopał przez miłosierdzie i wązko i płytko, byle ziemią trumnę przyrzucić; krzyżyk zbito z dwóch kijów ledwie z kory odrapanych, a o świcie przyszedł diak tylko, kilku ludzi z bractwa, jeden krzyż i jedna czarna żałobna chorągiew. Pochód téż z chaty na cmentarz nie był długi: przez drogę ino na mogiłki, u których wrót pod starą wierzbą czekała wykopana jama.

Marysia wyszła za ciałem z Sołoduchą, z babkami, krokiem śmiałym i poprowadziła matkę do domu spoczynku. Pierwsza choć z jękiem, rzuciła garść wilgotnéj ziemi na trumnę, która wkrótce pokryła się ubitą łopatami, ledwie nad poziomem cokolwiek wzniesioną mogiłą. A że stypy nie było w ubogiéj lepiance i nikt z litości nawet nie kupił strawy i wódki; co się zeszło na pogrzeb, rozbiegło się zaraz po nim.

Marysia usiadła na mogile i poczęła płakać, płakać, aż zawodziła z żalu biedaczka.

O kilka kroków stała zamyślona Sołoducha, przebierając w ręku węzeł od chusty, zadumana głęboko, jakby się wahała co ma począć.

– Prosiła mnie nieboszczka, żebym ja ją wzięła – mówiła w duchu – ale co to sobie na karku sierotę uwiązać; nietyle zrobi co zjé, nietyle pociechy co kłopotu. A znowu szkoda żeby to się tak miało zwalać a kto zechce wziąć, jeśli dwór nie weźmie, choć i we dworze nie raj! Namby to tak bardzo nie zaciężyło, wyręczałabym się czasem: byłoby kogo choć po wodę posłać. Nieraz jak stary polezie w świat, choć do ściany gadaj!! Co tu robić? I tak źle i tak nie dobrze… E! wezmę, dalibóg wezmę! Niezłe być musi dziecko, bo biedy zaznała, a do pracy przywykła.

I posunęła się Sołoducha, podeszła i znowu zatrzymała się namyślając, niepewna co pocznie.

– Słuchajno Marysiu – zawołała nareszcie, – a dość już żale zawodzić: wstawaj, i chodź ze mną.

Ale dziécię nie posłyszało zrazu; i stara musiała je ująć za rękę, a siłą prawie wywieść do cmentarzowéj furtki. Marysia nie opierała się wcale, szła jakoś bezwładna, spłakana, posłuszna choć niechętna, trzymając ciągle fartuszek przy oczach, i gwałtownie szlochając chwilami.

– No! dałabyś już pokój, – mówiła znachorka – łzy nic nie pomogą, wszyscyśmy się na to urodzili, żeby umrzéć, to darmo! Już jéj płaczem nie wywołasz z pod surowéj ziemi i żółtéj mogiły i pomyślmy o sobie.

Marysia nic nie odpowiadając sparła się tylko o słup u bramki, i znowu zaszła z płaczu.

– Bóg z tobą, – ciągnęła daléj Sołoducha – chodź, chodź; nie ma tu czego dłużéj dosiadywać; przeżegnaj się, pomódl i pójdziemy do chaty.

To rzekłszy, a widząc, że słowa pomagają mało, ujęła ją za rękę, wywiodła na drogę, i stanąwszy naprzeciw chatki cygana, zatrzymała się.

– A może tam masz co do zabrania? – zapytała.

– Jakto? dokąd? – odparła niewyraźnie podnosząc na nią zdziwione oczy dziewczyna.

– A juściż pójdziesz do mnie?

– Po co?

– A jakże tu zostaniesz sama?

– Jak? a toż nasza chata, po cóż mi szukać cudzéj?

Sołoducha osłupiała, zamormotała coś pod nosem do siebie, ruszyła ramionami i przeżegnała się powoli.

– Alboż to ty myślisz tu zostać?

– A jużciż? a gdzież mam być? spokojnie odezwała się Marysia.

– Krzyż Pański z tobą! A cóż będzie! sama jedna! sama jedna!

– Kiedy nikogo nie mam, to i sama: cóż robić?

– A jakże ty sobie dasz radę?

– A jak my sobie z matką słabą rady dawały? Biéda była, a z głoduśmy nie pomarli, biéda będzie… Taka już dola… a swoja chata takito swoja.

Sołoducha uszom swym wierzyć nie chciała.

– Toć przyjdzie noc – rzekła, – a ty samiusieńka jedna, to ci strach będzie.

– Strach? czego? – zapytała Marysia.

– A cmentarz! – rzekła baba po cichu.

– Ja od dziecka bawiłam się na cmentarzu i dniem i nocą… – westchnęła Marysia – czy to mnie nowina.

– A matki mogiła! Bóg z tobą!

– A czyżbym ja się matki bać mogła! – zawołało dziewczę z płaczem.

Stara słuchała i nie mogła pojąć Marysi, która ocierała oczy i odpowiadała jéj tak śmiało, tak dziwnie spokojnie, jakby położenie jéj, sieroctwo, przyszłość, nic w sobie ani zastraszającego, ani nadzwyczajnego nie miały. I znowu zaczęła potrząsać głową, mruczéć pod nosem, a z pod brwi siwéj ciekawe rzuciła na sierotę wejrzenie.

– To ty myślisz tu zostać? – zawołała po chwili – sama jedna, ot tak jak palec! No!…

– Wszak inaczéj być nie może! – szepnęła Marysia – ta chatynka, to ojcowizna moja, to mój domek, a jakbym ja go porzuciła, alboby się to rozsypało, alboby dwór kogo innego osadził.

– A ktoby tu chciał siedziéć! przerwała Sołoducha – za żaden grosz! Chodźżeno do chaty, chodź; pogadamy, pomiarkujesz się, bo ty sama nie wiész co gadasz.

Znów stara ująć musiała dziéwczę za rękę, i nie opierającą się, ale bezwładną wprowadzić do pustki.

Nigdy ta jama nie była wesołą, nigdy się w niéj nic nie uśmiechało do człowieka; ale teraz straszliwie była smutną: pełno śmierci wszędzie. Pogrzeb, który tylko co z niéj wyszedł, pozostawił po sobie ślady. Leżała kupka trzasek i wiórów od trumny przyciosywanéj w izdebce, dwa polana na których domowinkę stawiano; na ławie chleba bochenek, przyniesiony przez litościwą niewiastę jakąś do przykrycia trumny, a zostawiony bo niepotrzebny, i ręcznik gruby, którego także nie użyto, a którym chléb ten miał być obwiniętym. Łóżko nie zgarnięte jeszcze, nosiło ślady ciała, które na niém zbyt długo, czekając pogrzebu leżało; po kątach wszystko w największym nieładzie i rozsypce. Na kominie i w piecu ogień był wygasł zupełnie, a chłód wiał przykry po domku.

Sołoducha posadziła na przypiecku dziewczynę, która na widok izby tyle jéj przypominającéj, rozpłakała się znowu; a sama poczęła się przechadzać zamyślona.

A że była do roboty i porządkowania przywykła prawie machinalnie, bo i w domu na niéj gospodarstwo leżało, i u ludzi gdzie do chorego poszła, często się ładem zajmować musiała; nie wytrzymała, żeby trochę nie pozgarnywać tu i owdzie i nie poustawiać.

Tam przewrócone do góry dnem i pod ławą leżące podniosła wiadro, tu znów dobyła ognia i podnieciła go trzaskami, aż wreszcie dopadłszy miotły w kątku wyszarzanéj i zeschłéj, sprobowała jéj, ruszyła ramionami, i zaczęła wymiatać śmiecie, gromadząc do progu. Marysia wciąż siedziała z oczyma wlepionemi w łóżko, na którém spoczywała matka, a łzy jéj przerwane na chwilę, dziurgiem znów biedz poczynały.

– Taż to czyste pustkowie! – obejrzawszy znów wszystkie kąty, poczęła Sołoducha – nie ma nigdzie a nigdzie nic: gałganów trochę, zapasu żadnego… jak wymiótł… gdyby po wojnie. A co ty tu poradzisz taka młoda i niesilna? Żeby mnie tu kto staréj kazał i zapłacił za mieszkanie; żebym sobie wszystko z palca wyłamała… choć doświadczeńsza od ciebie i taki umiejąc coś zarobić; a jednak urwawszy się uciekłabym! Ty tu zginiesz!

– Zginąć! to zginę, a taki ztąd nie pójdę – ocierając oczy zawołała dziewczynka stanowczo – to moja ojcowizna, to moja chatynka: ja jéj nieporzucę. Myśmy tu z matką żyły, biedowały; jam tu wyrosła, na nogi stanęła, świat zobaczyła… ona tu umarła. A! nie! nie! to święty kąt dla mnie, ja nie porzucę, nie porzucę chatynki mojéj.

Sołoducha, która zrazu nie miała wielkiéj ochoty brać sobie na kark dziewczęcia, jakoś poczęła się rozmyślać, a może i natura lubiąca trochę na przekór drugim czynić, naprowadziła ją na uparte naleganie. Im bardziéj Marysia chciała zostać, tém baba mocniéj zaczynała namawiać ją do siebie.

– Co tu długo mówić – rzekła wreszcie stając przed sierotą – matka twoja jak poczuła się źle, a życia jéj już nie stało, sama się przecie do nas przywlokła, a z czém? wiesz ty z czém? – zaklinała mnie i mojego starego, prosiła żebyśmy cię przytulili… Umierającemu nie odmówić. Rataj i ja, choć samym nam ciężko, chleba ci nie pożałujemy; służba u nas nie straszna. W chacie taki i ciepły kąt i strawa się znajdzie, a tu ty z głodu umrzesz!

Marysia słuchając staréj, powoli oczy otarła, wstała i rzucając okiem po izdebce, poczęła przerywanym głosem, który co chwila więcéj mocy nabierał:

– Posłuchajcieno matko, dobre serce macie, Bóg wam zapłać, i tobie i staremu Ratajowi; ale z tego nic nie będzie! Chcecie się opiekować sierotą, ot, czasem na mnie najrzyjcie, dowiécie się, rzucicie chleba kawałek jakby go bardzo zabrakło; ale ja taki tu zostanę! ja tu zostanę! Ojciec tę chatę budował, matunia w niéj żyli i zmarli; a ja… ja ją tak kocham, że mnieby serce pękło, gdybym otwierając oczy z rana nie zobaczyła ścian jéj popękanych, żebym wyszedłszy na próg, nie postrzegła wierzb cmentarza.

– Ale na krzyż Pański – zawołała stara – ano podumaj, ano pomiarkuj, jakże to sobie dasz rady?

– A jak my z matką dawały?

– To was dwie było do pracy.

– I dwie téż było do życia; a mnie jednéj czy to tak wiele potrzeba?

– A gdzieżeś ty słyszała, gdzie to widziana rzecz – zakrzyknęła Sołoducha – żeby dziewczyna, i nie dziewczyna, bo taki dziecko, sama jedna sobie żyła i gospodarowała? Taż to nie może być, to nie może być! Jak gospodarz zostanie jedynakiem, to sobie kogoś szuka i znajdzie, a nie dopiéro tak jak ty wyrostek, sierota!

– Wieleto rzeczy matko po świecie nie bywało, a jak pora przyjdzie na nie, to się muszą stać, choć się im ludzie dziwują! – odparła dziewczyna kiwając głową. – Cóż ja na to poradzę żem sama? Matki sobie nie kupić, Pan Bóg ją raz daje, ojca nie wyprosić! Myślicie, że ja tak opuściwszy ręce z głodu umrę?

– To chyba pójdziesz po żebraninie?

– Nigdyśmy nie żebrali i żebrać nie będziemy – zawołała Marysia podnosząc oczy na starą, która zapewne wspomniawszy swego Rataja, dziwnie zacięła usta.

– I to chléb jak i drugi – poprawiło się dziéwczę postrzegłszy niezręczność swoję – ale ja go nie chcę. Juściżem młoda i zapracuję; nie bójcie się, nie bójcie!

I przystąpiła do Sołoduchy z wyrazem tak ujmującego przymilenia całując ją w pomarszczoną rękę, że baba choć zagniewana świeżą poniewierką żebractwa, rozdobruchała się powoli.

– Na co się wam obciążać sierotą, kiedy nadto chleba nie macie – odezwała się po chwili Marysia – wszak i tak nie biorąc mnie do chaty, wiele mi możecie dopomódz. Ot pozwolicie mi czasem przyjść, poradzić się, pożalić, pogadać; a jak już czasem niestanie ani okruszyny, to mi rzucicie okrawek suchara, albo lepszą od niego dobrą radę, słodkie słowo.

 

Stara uśmiechnęła się potrząsając głową.

– Oj dzieciaku ty, dzieciaku – rzekła – co to się tobie roi w głowinie! Gdybyś w ostatku i chléb miała, bo wszyscy ludzie miłosierni jeszcze nie wymarli; a jak się obejdziesz bez twarzy, bez mowy, bez żywego ducha w téj pustce? A jak ci przyjdzie dni całe, nocy całe samiuteńkiéj siedziéć na ławie, aż ci duma głowę prześwidruje na wylot? Ja to znam! ja stara, mnie już wszystko obrzydło, a nieraz jak Rataisko się w świat powlecze, przyjdzie zostać saméj na dni kilka: człowiekby psa pocałował, żeby do niego zagadał, taka nuda, taka serce jé skuka! Cóż dopiéro młodemu, co mu jeszcze i gęba świerzbi i serce się tłucze!… Nie wytrzymasz! nie wytrzymasz mówię tobie!

– Wytrzymam, – odpowiedziała Marysia smutnie, ale stanowczo – nie będę ja sama: ściany i ławy gadać mi będą, matuniu, a mam tu pełno znajomych w kolusieńko; wróble i myszy nawet mnie znają.

Sołoducha splunęła ruszając ramionami.

– A! a! probujże – rzekła uśmiechając się, – zobaczymy jak długo pociągniesz… I taki się dziś zaraz chcesz tu zostać?

– A cóż? – spytała dziewczyna – zostanę.

– Bo ja iść muszę – biorąc za kij rzekła baba. – Bywajże mi zdrowa; a jak dokuczy, pamiętaj, że u nas masz zawsze przytulisko… roboty ciężkiéj nie będzie… Bywaj zdrowa!

– Bywaj zdrowa! – powtórzyła powoli kilkakroć odwracając głowę i ozierając się na dziewczynę, która usiadła, sparłszy twarz na ręku i zadumała głęboko.

I wyszła Sołoducha nie dowierzając jeszcze, sądząc ciągle, że ją sierotka napędzi; ale napróżno się oglądała zwolna spuszczając ze wzgórza, bo drzwi chaty zostały zamknięte, i nikt za nią nie gonił.

—–

Trudno się było w początku opamiętać Marysi rozpocząć to życie nowe, saméj jednéj, o swéj sile ale Bóg wlewa moc gdy jéj potrzebuje człowiek: cudów dokazuje wola, nawet w dziecięciu, cuda robi nędza. Nad wieczorem głód i chłód razem się dały uczuć dziewczynie; musiała wstać z przypiecka, naniecić ognia, pomyśleć coby jadła, czémby się zesłabła posiliła. W chacie nic prawie znaleźć nie mogła, na ławie tylko leżał podarek którejś z bab, chleb pogrzebowy, który miano położyć na trumnie, a choć go nie użyto, już go przesąd nazad zabrać nie dozwolił. Ten bochenek chleba świeżego był jakby ostatnim matki podarkiem; Marysia spostrzegła go uradowana, ukroiła i zaczerpnąwszy wody, żebraczą zjadła wieczerzę.

Siadła potém przy ogniu, popłakała, a że jéj na myśl przychodziło z czego daléj żyć będzie, i że ciężko pracować potrzeba, żeby na chléb zarobić: porwała się zaraz do kądziołki, przypomniawszy że ma jutro doprząść dla Semenychy motka, i za motek ten odebrać kilka groszy. Pomyślała i wnet siadła do roboty, ale się chwyciła nieboga za żywo: nie miała jeszcze sił do pracy, zaledwie poczęła wyciągać nić i pokręcać wrzecionem, sen gwałtowny, po wysileniu, po boleści, po głodzie, zesłany z niebios na przywrócenie sił straconych, skleił jéj powieki.

Wrzeciono cicho potoczyło się na ziemię, kądziel pochyliła i sparła na piecu, a sierota usnęła snem dzieci, snem niewinnych i spracowanych.

Tymczasem Sołoducha z wielkiém zdumieniem opuściwszy chatę cmentarną, poszła przez wieś nie mogąc sobie w głowie pomieścić, jak Marysia zachciała zostać samą i radę sobie dać potrafi.

– Zwyczajnie dziecko – mówiła w duchu – alem ja stara a głupia, że na to pozwoliłam. No! ale miałamże ją gwałtem ciągnąć? Jeszczeby ludzie powiedzieli, żem ja ją sobie przywłaszczyła! Ale to tak być nie może, bo zginie biédactwo… Możeby dać znać do dworu? do dobrodzieja, do wójta, do gromady? Ktośkolwiekby na to coś poradził! Cyganka, czy co tam takiego, a przecie Boże stworzenie: niechby z głodu nie umierała, wstyd dla wioski.

Tak rozprawiając sama z sobą Sołoducha wlokła się wioską, a że stan jéj robił jéj wiele znajomych, co krok to kogoś zwabiła do rozmowy. Jeszcze téż kupkami stali parobcy, kumoszki i starszyzna, rozpowiadając sobie o śmierci cyganichy i o jéj pogrzebie. A że Sołoducha najdłużéj zabawiła w chacie za wsią i zdawała się opiekować sierotą: cisnęli się do niéj ludzie rozpytując o Marysię!

– No a cóżto z nią teraz będzie? mówcieno, mówcie! – naglono zewsząd.

Sołoducha przybrała minę ważną, ruszała ramionami i poczęła z cicha, jak rzecz najciekawszą opowiadanie swoje:

– Toż ztamtąd ja idę – rzekła – prościuteńko od niéj; a czy uwierzycie?! Ot! nie dała mi się wyprowadzić z chaty i została w niéj sama jedna.

Ludzie słuchali zdumieni.

– Com ja się jéj naprosiła, com nagadała, nic nie pomogło; powiada, że sobie da rady sama, że to jéj chata, i po wszystkiém… Aż litość bierze myśléć, jak to marnie przepadnie.

– Ależby to kto wziął za kawałek chleba – mruknął stary Marcin Nieduha – ot i ja jedynoki i żona słaba.

– Darmo jéj to i gadać; póki dobrze biédy nie skosztuje, nigdzie nie pójdzie – żywo przerwała Sołoducha – tak się jéj zdaje teraz że sobie rady da: trzeba żeby się przekonała, będzie wówczas tańsza.

Ludzie, jak to zwykle dosyć obojętni, pokiwali głowami, poszeptali, ten i ów się rozśmiał, inny westchnął a każdy wreszcie poszedł do swego, i Sołoducha do chaty.

A Maryś jak usnęła siedząc przy piecu, na którym wkrótce wygasło, nieporuszona, nie czując i nie śniąc, nie marząc, kamiennym snem przetrwała do ranka. Dopiéro gdy blask dobrego dnia wcisnąwszy się okienkiem, uderzył w jéj oczy, schwyciła się nagle, przetarła powieki i wracając do życia opamiętała się w swém sieroctwie.

Boleść i znużenie tak jéj myśli zmieszały, że długo pomiarkować nie mogła czy noc przespała tylko, czy więcéj, czy tylko krótką godzinę. Wyszła na próg i po słońcu poznawszy ranek, zdumiała się.

Świat był wesoły i piękny, pomimo smutku sieroty; słońce wschodziło pogodne, cisza była dokoła, a wróble ożywione szczebiotały pod strzechą, latały, kręciły się, wrzeszczały, biły o zapomniane gdzieś ziarnko na drodze, wrzawą napełniając powietrze.

Dziéwczę poczęło się rozglądać w obrazie świetnym i wdzięcznym, a oko jéj padło przez nizki wał cmentarny na żółtą matki mogiłę. Drzwi chaty zostały otworem szeroko, a Marysia pobiegła i przytuliwszy się do zimnego kurhanka, zachodziła od płaczu.

Nie wiém jak długo to trwało, gdy od wioski, szybkim posuwający się krokiem, ukazał się krzepki, barczysty starzec, pomimo widocznéj swéj ślepoty, żywo i śmiało postępujący ku górze. Kij tylko wiódł jego krokami, a tak był pewien swéj drogi że ledwie dotknął nim ziemi, posuwał się jak gdyby zdrowe i całe miał oczy.

Nagle stanął i białe źrenice zwrócił ku mogilnikowi, przysłuchując się uważnie. Oślepły dziad uszy miał ostre i czucie szczególne; cichy płacz dziewczyny nie uszedł jego uwagi, domyślił się kto płakał, ruszył ramionami z gniewem prawie, i puszczając się znowuż żywym krokiem, począł jak gdyby widział, kierować się na cmentarz. Miejsce to tak mu było znajome, jak wszystkie kąty wioski: trafił na przegniły mostek, do furtki i między mogiłami doskonale torując sobie ścieżkę, podszedł do saméj dziewczyny, wiedziony cichym jéj płaczem.

Marysia spostrzegła go dopiero, gdy się do niéj odezwał:

– Dosyćże już płakać, dosyć; umarłym pokój wieczny, a żywym czas do pracy i do życia. Ot wstawaj i chodź!

– Dokąd? dokąd? – spytała niespokojnie dziewczyna, nie dobrze poznając Rataja.

– Dokąd? a do nas – rzekł stary włóczęga – co to myślisz sama gospodarować? Przecie to twoja matka chciała, żebyś do nas poszła, a sama tak zostać się nie możesz.

– Toście wy pewnie mąż Sołoduchy?

– Stary Rataj, ślepe dziadzisko, jakbyś mnie znała; a długo nie gadając zabieraj się rybko i ruszaj.

– Alem ja wczoraj już żonie waszéj powiedziała, że przy chacie zostanę.

– Tak! a ja ciebiem zastał tu na cmentarzu; piękna tobie chata! A co to z tego będzie, jak ty tu zaczniesz chodzić i wypłakiwać! Chleba nie wypłaczesz, to darmo! Musisz iść do nas, nic nie pomoże!

– Nie pójdę! nie pójdę! – krzyknęła Maryś – nie chcę, nie mogę, mam swoję chatę i w swojéj chacie choćby umrzeć!

– Co ty oszalałaś Maryś? hę?

– Niech oszalałam a nie pójdę! – odparło dziecko. – Dziwujecie się żeście mnie tu znaleźli; co za dziw! Wczoraj jeszcze wzięłam się do kądzieli, ale sen mnie zmorzył, kamieniem przespałam noc całą… Wyszłam w słonko popatrzeć zrana, zobaczyłam moją mogiłę i płakać się na niéj zachciało.