Za darmo

Chata za wsią

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A nie chcieliście mi przedać, com dawał cenę chrześciańską, i darmo dzień stracili.

– Darmo albo i nie darmo – odparł z uśmiechem Marcin. – Kumie! dacie sześć złotych za korzec, to wam coś takiego powiem, że aż podskoczycie do góry!

– Półszósta, ani szeląga więcéj nie mogę. Ba! ale cóż to takiego? – spytał podchodząc Choiński.

– Jak półszosta, to nic – rozśmiał się Marcin i zmierzył ku furze.

– Cóżto taka jakaś nowina, żeby od niéj półzłotka gębowego płacić, tfu – rzekł budnik – jeszcze czego nie stało: a toście handel wymyślili!

– Wola wasza – odparł filuternie Marcin – nie chcecie dać pół złotego, zapłacicie ją może później nie jednym sotkiem, ale będzie po czasie.

Stary jakby co go kolnęło, wstrzymał odjeżdżającego sąsiada: – Słuchaj kumie, czy ty kpisz czy drogi pytasz?

– Co prawda, to prawda: zapłaćcie za żyto, a dam wam w dodatku takiego gościńca…

– No! cóż tam u licha… ki diabeł! Czy nie bałamucisz panie Marcinie…

– Jak Bóg miły, prawdę świętą mówię; ale kiedy wy sąsiadowi, kumowi półzłotka żałujecie za jego krwawicę, no! to niech będzie co Bóg chce, a ja téż gębę stulę.

– A tegoroczne żyto? – spytał mięknąc stary.

– Przeszłoroczne, suchuteńkie.

– Ważne?

– Toż je znacie.

– Ale u was i groszku i stokłosu pełno?

– No, to nie kupujcie – rzekł Marcin idąc znowu do wozu – nie kupujcie.

– Ej, kumie, kumie, jaka z was gorączka! Myślicie że ja na was zarobku pragnę? – odparł pan Adam – No! zsypujcie zboże, a pieniądze płacę. Ale cóżeście to przywieźli? – począł żywo stary.

Marcin się obejrzał.

– Ot co – rzekł – jak myślicie, co wasz synek robi w Stawisku?

– A cóż ma robić? – ofuknął stary odskakując – toż wiécie, że służy.

– Tak?? a no, wiedźcie, że już od dwóch podobno niedziel wypowiedzieli mu służbę we dworze.

– Co gadacie?

– Prawdę kumie! tak jest!

– Jamże go pozawczoraj pytał… a mówił…

– To łgał, to łgał kumie; nie służy, wypędzili go, i ono się wałęsa…

– Wypędzili Tomka! cóż to jest? Gadajże kumie Marcinie a cicho, żeby Agata nie posłyszała, i nie cedź mi po kropelce… Cóż on tam zrobił?

– A co miał zrobić? zawsze jedna historya – rzekł do ucha zbliżając się pan Marcin – wpadła mu tam w oko jakaś dziewczyna cyganka, czy ki licho, i tak za nią głowę stracił, że wszystek obowiązek porzucił. Pan przestrzegał, przestrzegał, a nareszcie wypędził. Ot co jest kumie… i tak podwaryował słyszę, że stancyę sobie najął na wsi, przed wami się wyłgiwa, a co wieczór do dziewczyny chodzi. Sam go na moje oczy widziałem wychodzącego od cyganki.

Stary pochwycił się za głowę.

– Kara z nim boska! – zawołał – cyganka, cóżto za licho?

– Co za licho – rzekł Marcin – ha! to dziewczyna słyszę śliczna, że drugiéj nie ma na okoliczność: a harda a filut! Zaprowadzi go ona daleko! Jeszcze sierota, broń Boże biédy, wy myślicie że Tomko się sianem wykręci? Gadają nawet, że czarownica…

Mówił, ale stary już nie słuchał, tak go silnie to niespodziane uderzyło nieszczęście: stał wryty, sparłszy się o wrota, długą chwilę przebył w osłupieniu; dopiéro głos żony go ocucił.

– Zsyp żyto panie Marcinie – rzekł – zapłacę, ale wara z tém przed moją Agatą się wygadać: zjadłaby mnie, żem go tam oddał, a i tak dość oczu nawypieka.

– A sześć złotych dacie?

– Ot i kieliszek wódki wypijecie u nas – rzekł Adam.

Ale gdy weszli do chaty, choć stary usiłował kłamać twarzą, nie bardzo potrafił; żona wyczytała na niéj zmartwienie.

– Coto tobie Adamie? – spytała.

– Ot… siwą zdaje się zpleczyli…

Byłato ulubiona klacz Choińskiego, po któréj połowę prawie miał stada; jéj był synem i ów siwek, na którym Tomko tak dokazywał. Uwierzyła więc Adamowa kłamstwu, bo zpleczenie siwéj bardzo skłopotać mogło, a Marcin napiwszy się wódki, uradowany sprzedażą, pojechał do chaty.

Nazajutrz jak świt, Choiński coś tam znów przed żoną skłamawszy, zły, gniewny, wściekły na konia siadł, i choć stary, poleciał do Stawiska kłusem. Po drodze miotało nim jak opętanym, tak, że koń choć go znał, zrozumieć nie mógł: zżymał się, gadał głośno i walił stępaka, że mu wierzgał co chwilę.

Przede wsią zatrzymał się i znowu dereszowatego po bokach wprost ku cmentarzowi, bo dobrze się był rozpytał kuma Marcina.

Zdało mu się z opowiadania, że dziewczyna niepoczciwa zalotnica, syna mu bałamuci umyślnie, i gotował się na nią wpaść z całym gniewem, jaki przez noc w sobie przyzbierał.

Jakkolwiek to było rano, już Marysia siedziała u mogiły; tętent konia zwiódł ją: pomyślała, że Tomko znów jedzie, a gdy na jego miejscu zobaczyła starego z ponurą twarzą szlachcica, tknęło ją w serce jakieś przykre przeczucie, zlękła się, zadrżała.

Stary ani spojrzał na cmentarz, zsiadł z konia przed chatą i wprost drzwi jéj otworzył.

Marysia wstała, Sierotka ujadać począł.

– Czegoto chcecie? – spytała podnosząc się.

Stary ją dopiero zmierzył oczyma.

– Ty tu mieszkasz? – rzekł gniewnie.

– Ja – odpowiedziała Marysia.

Milczenie trwało przez chwilę namysłu; stary obejrzał się na cmentarz, nie chcąc nań wchodzić, zawrócił się, zbliżył na kilka kroków.

– Chodź tu! – rzekł rozkazująco.

Sierota posłuszna, drżąc cała, ze psem swym razem wybiegła z wrót cmentarza i stanęła zarumieniona przed Adamem, który wciąż wlepione w nią miał oczy.

– A! to ty tu mieszkasz – powtórzył zapalając się – to ty.. łotrzyco jakaś syna mi zwodzisz… poganko!

– Czego odemnie chcecie? – zmieszana odstępując zawołała sierota.

– Czego ja chcę? – w złości krzyknął szlachcic, tupiąc nogą, na co pies ogromném szczekaniem odpowiedział stając pomiędzy nim a panią swoją – czego chcę? Otom ci umyślnie przyjechał powiedzieć bezwstydnico jakaś, że jak tu ten łotr więcéj do ciebie jeździć będzie, a ty go przyjmować; to jak mi Bóg miły!!..

Wtém łzy puściły się z oczu sieroty, przerażonéj popędliwością starca, a z niemi tak była piękną, tak wzbudzającą litość; tak niewinnie zdawała się poczciwą; że stary choć w przystępie złości, uczuł się napół rozbrojony.

– A do kroćset diabłów! – zawołał – czego beczysz? Źle robisz a płaczesz? A co tu łzy pomogą? diabli cię wezmą i tego trutnia!

– A niegniewajcie się na Boga, nie gniewajcie: cóżem ja winna.. Ja wam wszystką prawdę powiem – z płaczem poczęła Marysia.

– Co ty mi pleść będziesz duby smalone.

– Ja wiedziałam, że to się tak skończy – odparła sierota – klnę się wam na Boga, żem go nie przyjmowała, nie słuchałam go, nie gadałam do niego… Wczoraj jeden, jedyny raz był tylko w chacie u mnie, i to przy ludziach.

Stary wciąż na nią patrzał, słuchał i Bóg wié co się w duszy jego działo; ale twarz mu się mieniła, widocznie miękł i stygnął.

– Powiadam ci – odezwał się już wolniéj – syna mi nie bałamucić… a nie! to źle z tobą będzie. Klnę się, że się z tobą nie ożeni, a ciebie diabli wezmą, diabli wezmą!

Szlachcic krzyczał jeszcze, ale go już gniew opuszczał.

– Ot, i ciebieby żal było – dodał – dla jednego dudka świat sobie zawiązywać: on ci licho wié co obiecuje, czego w ręku nie ma. Możesz pójść za mąż, niczego jesteś, a on cię tylko zgubi jak drugie pogubił… On szlachcic.. jemu z lada włóczęgą poswatać się nie dam… Nie bądź więc głupia i nie wierz mu.

– Ale nie dziwota – rzekł sobie w duszy stary poglądając na dziewczynę z ukosa – dalibóg! szelma piękna jak królewna… Oj! zła sprawa.

I pokiwał głową.

– Ja się wam klnę – zawołała Marysia – żem tu nic nie winna: uciekałam i uciekam od waszego syna, pokoju mi nie daje. Bóg świadek żem niewinna!

– Winna czy niewinna – rzekł Choiński – a trzebabo skończyć; niech mi tu raz jeszcze noga jego postanie a zobaczycie!

– Syna sobie sami trzymajcie… ja…

– A tyż tu co robisz? – zapytał stary – nie mogłabyś pójść gdzie służyć?

– Ja? służyć? mnie nikt nie weźmie… A na co mi to, kiedy mam swoją chatę; mnie i tak dobrze: na chléb sobie zarabiam i żyję.

– Zarabiasz! co u diabła? a któż tu z tobą mieszka?

– Nikt, ja sama.

– Sama? – stary wstrząsł głową – sama! – powtórzył – dobrze sobie rozpatrzył… Masz szczęście dziewczyno! Ja go dziś nauczę tego chłystka; ale jeźli się tu zjawi, ani mu się pokazuj! ani nosa!

Marysia zakrywając oczy, wpadła cała rozszlochana do chaty; szlachcic sam pośród drogi pozostał, pies za panią okrążywszy nieprzyjaciela przebiegł, stanął w progu i ujadać począł.

Stary Choiński rozmyślał.

– Niczego ma oczy ten łotr; dziewczyna śliczna! Sierota, aż żal… gotów ją zgubić… Ale teraz ani już do niéj przystąpić za tym psem szatanem… Hej! – krzyknął – odwołajcie sobie sobakę, mam jeszcze słowo do was!

Nie wiem czy Marysia słyszała to czy nie, czy odwołała psa; ale Sierotka ustąpił, a Choiński rozglądając się ciekawie, wszedł do chałupy.

Tu nędza sieroca, a przy niéj ład i porządek w ubogiéj lepiance, uderzyły go widocznie: oniemiał na chwilę, musiał powoli w głowie wystawiać sobie to życie, tę pracę ważyć, która je utrzymywała.

– To jednak nielada dziewczę – mówił w duchu – jak to ona sobie rady daje! Bóg wié, może z grzechu żyje, ale nie głupia być musi.

Marysia stała obyczajem dziewcząt wiejskich przy piecu i płakała; stary już począł wcale innym głosem.

– Ej! słuchajnobo… nie zjem cię przecie, nie jestem zbój, złego ci nie zrobię… Ta ty sama to musisz rozumieć, żem nie na to syna hodował, żeby go z lada cyganką żenić: mnie i matce życiaby to skróciło…

– Alem ja nic nie winna! – powtarzała rozpłakana dziewczyna.

– Nie prowadźże na głowę swoją przekleństwa naszego, i niech go więcéj oczy twoje nie widzą – rzekł stary. – Ty myślisz może żarty, a to śmierć moja i śmierć matki na twoje spadnie sumienie… To jedynak u nas; ja duszę gubię żeby go wyprowadzić na ludzi, a miałbym pozwolić, żeby sobie fartuchem świat zawiązał?

 

Stary z gniewu przechodził powoli w prośby prawie, i niemi skuteczniéj pewnie niż łajaniem dotknął serca Marysi.

– O! na Boga klnę się wam – zawołała żywo – nie chciałam i nie chcę być wam przyczyną umartwienia: zrobię co każecie, byleście mnie nie przeklinali.

Łzy jéj i te słowa uczucia pełne, trafiły do serca szlachcicowi, który pragnął już tylko wyrwać się co prędzéj: tak go jakoś samego dziewczyna obałamuciła, tak czuł w jéj ustach prawdę, cierpienie, i wyrzucał sobie niemal popędliwość swoję.

– Cóż onabo winna – począł myśléć – to temu gałganowi daćby ze sto bizunów… ale ba! młody téż, krew nie woda, a dziewczyna gdyby jabłko… Licho ją tu nadało; żebym wiedział, nie dałbym go do Stawiska… Żeby do licha gdzie powędrowała… możeby ją z głowy sobie wybił. Ot, gdyby nie Marcin i nie jego żyto, byłby ten wisus nieszczęścia i wstydu narobił; ale natrę ja mu uszy!

– Niechże mi tu więcéj noga jego nie postanie – dodał Choiński głośno, ujął za klamkę i mrucząc a spluwając, więcéj gniewnego niż był udając, wyszedł, dosiadł konia i pośpieszył na wieś szukać chaty sotnika.

Nie pytajcie mnie co się działo z sierotą: padła ona na ławę przy piecu i jak słup pozostała na miejscu nieruchoma, odrętwiona.

Myślicie, że proste dziewczę nic nad strach uczuć nie mogło? O! są chwile w życiu, w których spotęgowuje się człowiek i widzi więcéj, i więcéj czuje, i więcéj może niż zwykle; a Marysia była pustelnicą, była dziecięciem mogiły, wykołysaném dumami wśród samotności i tém wyższą od otaczającego ją ludu, że cała żyjąc w sobie, sama sobą władać i kierować musiała. W sercu biednego dziewczęcia scena ta zostawiła bolesne wrażenie i przeczucie, że z losem swym dotychczasowym rozstać się musi. Było to jakby jakieś jasnowidzenie konieczności; i żal ciężki, żal srogi ucisnął jéj serce nieprzekarmione dotąd weselem. Nie wiedząc jeszcze co się z nią stanie, Marysia wiedziała już, że chatę swą opuścić będzie musiała. Myślała już tylko co począć z sobą, a na przypuszczenie rozstania, żal ją brał niewysłowiony. Pożałowała wszystkiego co ją otaczało, całego tego maluczkiego światka, którego była środkiem: Sierotki, Burka, gołębi, gąsek i kur swoich, i wróbli pod strzechą:…

I wybiegła patrzéć na mogiłę matki…

Cisza była na dworze, cisza jakaś złowroga: parno, duszno i straszno. Przed chwilą marzyła jeszcze snuć daléj przędzę kądzieli i życia; teraz obojga nić była przerwaną.

– A! – mówiła w duchu przebiegając chatkę do któréj wróciła, i łamiąc ręce – ja tu już pozostać nie mogę; pójdę, pójdę w świat służyć, żebrać, a nie chcę, by mnie ten stary siwo-włosy przeklinał: nie chcę na biedną głowę moją nabierać łez cudzych i nieszczęścia… Dola moja być samotną i biedną: na cóż do niéj drugą wiązać? Cierpieć, to cierpieć saméj!

Jeszcze tak biegała nieprzytomna, gdy Aza niepostrzeżona weszła do chaty i stanęła w progu. W milczeniu patrzała długo na dziewczynę kiwając głową, czytając z jéj ruchów co się z nią działo; nareszcie zbliżyła się ze śmiechem, Marysia cofnęła się przelękniona.

– A! to wy!

– To ja! dziecko moje – odezwała się cyganka – przyszłam już po ciebie.

– Po mnie? – zapytała Marysia zdziwiona.

– Prawda, że teraz pójdziesz z nami? – dodała Aza – A co? dobrze żyć z gadziami? można wyżyć z niemi?

– Wy wiecie wszystko?

– Wszystko! wszystko! – rzekła cyganka – i o nim i o tobie, i o ojcu, który tu dziś z fukiem do was przychodził. Patrzałam ja zdaleka i wiedziałam na czém się to skończy. Nie masz tu co bawić dłużéj, ludzie cię już ogadali; choćby raz próg przestąpił obcy, zrobią ci zaraz z niego kochanka; to i choć niewinna, a dla nich już będziész osądzona…

Dziewczyna stanęła i pobladła.

– Ej! – dorzuciła prostując się i przybierając poważną proroczą postać cyganka, a dobierając słów, by dziewczynie głowę zawrócić. – Jest dola, jest los napisany dla każdego człowieka: gdyby miał skrzydła nie uleci przed nim, gdyby sto nóg miał, nie uciecze, i w Jagoro (piekle) przed nim się nie schowa… A poco myśmy przyszli tu po latach tylu, a dlaczego ci oto właśnie w téj godzinie Mroden oro dał łzy i przekleństwo? Patrzaj jak się złożyło – ażeby Romów krew poszła z Romami na wędrówkę… Krew ty nasza, nie czyja… Co ci ta chata? co ci ta mogiła? Nam świat chatą, niebo dachem, a mogiłą ziemia cala… Gdzie stąpisz, to kości depczesz praojców i matek… Nigdzie nie brak wody, by pragnienie ostudzić, i miejsca na rozbicie szatry, i gałęzi na ogień; a kto siedzi ten gnije przykuty jak pies na łańcuchu…

Marysia słuchając drżała, ale widocznie poruszoną była, i mało brakło by rzekła:

– Otom gotowa iść z wami…

Ale każde wejrzenie na chatę żalem ją napawało.

– A! – zawołała – jakże to wszystko opuścić!… Wy nie znacie tego żalu, boście przywykli wędrować, ja nie wiem jak się oderwać od swojego kąta? A cóżby się stało z niemi!

I wskazała na zwierzęta swoje.

Aza rozśmiała się białemi ostremi zębami…

– Co? – rzekła – kto twój, a bez ciebie żyć nie potrafi, ten pójdzie z tobą; kto nie wart łzy, zostanie. Tym stworzeniom jak trawie co na dachu rośnie, nie ten potrzebny kto żyje pod dachem, ale grudka ziemi co je żywi… Maszże być ich piastunką?

– Kości dziada! kości matki! – zawołała dziewczyna – i to miejsce…

– Dziecko – przerwała Aza – matki duch pójdzie za tobą, a miejsce wszędzie twoje, gdziekolwiek usiądziesz.

– A chata ręką ojca zbudowana?

– Już i tak się wali na głowę twoję; nam wielki ojciec chatę wieczną zbudował. W drogę! w drogę! dziś jeszcze w nocy idziemy, i ty z nami! Jutro nasz obóz rozłożym o mil kilka i wszystko się zapomni.

– O! nigdy! nigdy! – zawołała dziewczyna.

Aza uśmiechnęła się.

– Mówimy nigdy, a jutro, dziecko moje! jutro! serce twardnieje jak kamień: śladu kto na nim siedział nie będzie.

I z dziką energią uderzyła się w pierś zeschłą.

– Nasz obóz w rudeńskim lesie: masz cały dzień na sprzedaż twoich rupieci, o świcie ruszymy; ale nie mów nikomu! Ja sama przyjdę po ciebie!

Tych słów domówiwszy Aza, rzucając je jak nasienie, które wyrosnąć miało powoli, wysunęła się z chaty, samą zostawując sierotę!

Marysia widziała już konieczność ucieczki i uwierzyła w to przeznaczenie jakieś, które ją gnało za cyganami, jedyną rodziną przyznającą się do sieroty; bolała, ale nie widziała sposobu zmienić tego losu, i zakrzątnęła się wyborem do drogi.

Zamknąwszy drzwi chaty, pobiegła do Sołoduchy, któréj nie zastała w domu; potém do Semenychy odnosząc jéj motki i przędzę.

Zdziwiła się starucha zobaczywszy Marysię w dzień powszedni, a więcéj jeszcze, gdy w jéj ręku niedoprzędzone lnu dziesiątki ujrzała.

– A co to? – spytała.

– To matko – odparła całując ją w rękę sierota – to reszta przędziwa: już go wam nie doprzędę… bo idę… idę służyć.

– Jakto? ze wsi? dokąd? po co?

– Niedaleko… nie wiem, do Rudni – zająkując się odpowiedziała Marysia.

– Do kogo?

Dziewczynie strasznie ciężko było kłamać pierwszy raz w życiu, i kłamała tak niezręcznie, że stara głową kiwając, zrozumieć jéj nie mogła.

– Róbcie sobie co chcecie – dodała starucha – ale pamiętajcie duszy jeno nie gubić; dotąd byłaś poczciwą, siedziałaś doma, a chleba ci nie brakło; idziesz w świat, kto to wié czy będzie lepiéj… Przystojna jesteś, ludzie nicpotem… dobrze na się patrz Marysiu.

Cóż odpowiedzieć było? Ot zapłakała znowu, a nieczekając nawet zapłaty, wybiegła, żeby ją łzy i słowa nie zdradziły. Sołoducha szła drogą i spotkały się na gościńcu.

Z tą trudniéj było daleko.

– Wy nic nie wiecie? – spytała Marysia żywo.

– A co mam wiedziéć?

Cyganka poczęła jéj opowiadać przybycie starego Choińskiego i cały dzisiejszy poranek; a Ratajowa aż wargi z gniewu zakąsywała.

– Byłam tego pewna, że skoro Marcinisko téj sprawy powąchał, już się ona nie utai; a cóż teraz myślisz? – zapytała.

– Dziś sprzedaję co mam w chacie, resztę na wolą Bożą zostawiam, a jutro mnie tu nie ma! – odpowiedziała stanowczo dziewczyna.

– Coś ty oszalała?

– Mówcie sobie co chcecie, stało się… Przejeżdżał mieszczanin z Taborzysk, przyjęłam służbę w miasteczku i wzięłam zadatek..

– Kiedy? jak?

– Dziś o półdniu…

Sołoducha pokręciła siwą głową.

– A gdzie ci tu kto tak prędko co kupi?

– Resztę wam zostawię…

– Ale po co iść: na zgubę, na pohybel! Porzuć chatę, chodź do mnie, nikt cię u nas nie zobaczy; ludzie się przedziwują i przegadają, a potém do chaty powrócisz.

Dziewczyninie łza pociekła, ale głową potrzęsła w milczeniu.

– Nie! nie! bywajcie zdrowi Matusiu! To już być nie może… Wzięłam zadatek, dałam słowo… Tylkobym chciała starego Rataja pożegnać i za chléb i jemu podziękować…

– Stary włóczęga gdzieś w Brzozowéj-górze na prażniku, ani słychu o nim…

– O! szkoda!.. szkoda!..

– Nie odchodź lepiéj jak masz żałować – rzekła wpatrując się w nią Sołoducha – w mieście ty zginiesz z taką twarzyczką… Gładkie liczko, to dla dziewczyny utrapienie: spokoju ci nie dadzą.

Marysia przerwała jéj mowę.

– Matko! – odezwała się – jutro rano przyjdźcie do chaty, a co w niéj zostanie, to wasze… Tylko proszę was, proszę, weźcie do siebie Burka, gołębie i ptastwo, niech z głodu nie zdycha: weźcie dla miłości Bożéj…

Sołoducha miała coś odpowiedzieć, gdy Marysia szybko ją pocałowawszy w rękę, biegiem od niéj uszła. Pilno jéj było nacieszyć się tą chatą, któréj więcéj widzieć nie miała, swemi przyjaciołmi wiernemi i ostatnim dniem młodości. – Pobiegła, pobiegła wprost na cmentarzysko, naprzód na mogiłę matki, twarzą na ziemię padając przy niéj zapłakana.

Nie wiem jak długo leżała tak na wilgotnéj glinie, ale gdy wstała, zesłabła i złamana boleścią, znużenie samo sprowadziło w niéj jakąś zmianę: zdrętwiała, ostygła; podniosła się machinalnie, poszła do chaty powoli, krótki był wybór, i mały węzełek jéj podróżny: rzuciła go na ławę zostawiając wszystko, niechcąc nic ruszyć z miejsca, aby dłużéj patrzéć na nietknięte domostwo swoje. Obeszła potém wszystkie kąty, żegnając każde miejsceczko, każdą ściankę, każdą komórkę chaty; niespokojny Sierotka, sam jeden towarzyszył jéj w téj pielgrzymce. Ani się spostrzegła jak zgłodniałéj i znużonéj dzień przeleciał strzałą, a słońce zapadać zaczęło za góry i lasy.

Z kawałkiem chleba, który gryzła, wyszła Marysia na próg, powtarzając usty najstraszniejszy z ludzkich wyrazów: – ostatni raz, ostatni!

A! czyż nie każda chwila w życiu naszém ostatnia? Choć o tém zapominamy, w każdéj z nich obsypuje się jakaś cegła z téj ruiny, którą zowiemy życiem. W mgłach tego wyrazu: – raz ostatni – inaczéj wydało się jéj wszystko; pożałowała nawet boleści i sieroctwa swego. Sen ani myślał kleić jéj powiek i pozostała tak na przyźbie, aż ją krzyk ptastwa dopominającego się strawy przebudził.

Pobiegła i wyniosła im płacząc wszystko, co miała jeszcze, rozsypując po ziemi ziarno, o które obojętnie rozbijać się zaczęli zgłodniali. Patrząc na to setne powtórzenie codziennéj swéj zabawki, usnęło biedne dziewczę zmorzone uczuciem i boleścią, któréj ciało znękane podołać już nie mogło.

Gdy otworzyła oczy, księżyc już był wysoko na niebie, a przed nią stała czarna postać Azy cyganki.

– Czas! czas! – odezwała się do niéj przybyła – wybieraj się i chodź ze mną!

Marysia wstrząsnęła się, krzyknęła, ale po chwili namysłu wbiegła do chaty, i szybko jakby się sama lękała siebie, porwała przygotowany węzełek, nie patrząc, nie oglądając się, a biegnąc z Azą na szeroką drogę.

Przed nią był cmentarz… Aza ciągnęła za rękę, ale dziewczę co nie pożegnało chaty, musiało matki mogiłę pożegnać. Cyganka nie śmiała wejść za nią na pole umarłych, wśród którego jak duchy czarne wznosiły się gęste krzyże.

Sama tam weszła sierota i ścieżką swoją trafiła na znane miejsce: pocałowała zimną ziemię, pomodliła się jeszcze.

– Matko! – szepnęła w ostatku – ty widzisz, że mi iść potrzeba; tu nie bracia moi, tu obcy, jeden był, a i za tego przeklinaliby mnie starzy rodzice. Ty wiész co to przekleństwo starego ojca za dziecko swoje! Trzeba iść w świat, w świat!

I objęła jeszcze rękami starą wierzbę, na któréj kądziel wieszała; a w tém niecierpliwy głos cyganki dał się słyszeć, i dziewczyna posłuszna mu jak głosowi przeznaczenia, wyrwała się ze cmentarza.

A księżyc tak srebrzysto oświecał lepiankę starą, a na jéj dachu gruchotały gołębie, a na jéj progu bielały gąski zbierające jeszcze resztki owsa, i Burek leniwy mruczał na przyźbie… Jeden Sierotka wierny szedł za swoją panią liżąc jéj rękę, jakby zaręczał że jéj nie opuści.

Przelotném wejrzeniem objęła ten obraz niezapomniany dziewczyna, i rzuciła się drogą, by odeń uciec co prędzéj… Aza ledwie za nią podążyć mogła, mrucząc pod nosem:

– Krew ojca!

 

– W milczeniu przeszły górę, okrążyły wioskę i zbliżyły się do drugiéj mogiły na rozdrożu, u której zatrzymała się cyganka.

– Czekaj – rzekła do wylękłéj Marysi – i to mogiła, którą pożegnać potrzeba: – mogiła ojca twojego… modliłaś się za matkę, niech i ja powiem słowo duchowi przyjaciela…

Dziewczę wstrzymało się drżące i objęte jakimś strachem; a cyganka powoli wstąpiła na pagórek, twarzą obróciła się do księżyca, wyrwała garść zeschłéj trawy z mogiły, garść suchych dorzuciła gałęzi, i dobywszy ognia, zapaliła tajemną jakąś ofiarę.

Rzuciła na nią zioła wonne i coś z chusty dobytego; zaczęła szeptać słowa i tajemnicze zaklęcia, a rękę zwróciwszy na dwór i wioskę, miotać się zdawała jakieś na nie przekleństwa. Wiatr, który rozdął płomyk i susz rozpalił, wprędce téż zdmuchnął ten stos pogrzebowy, a ogień buchnąwszy do góry, opadł i zagasł w mgnieniu oka: świst tylko wiatru, który zdawał się z sobą unosić słowa cyganki, rozległ się po okolicy.

– A teraz daléj! daléj w świat! – ozwała się schodząc z mogiły Aza – w świat córko cygana.. Pamiętaj, że ci ojca zabili gadziowie… pamiętaj!

—–

We dwa dni potém pan Marcin z budek Rudeńskich powrócił do domu ze Stawiska, i znowu zatrzymał się u wrót podwórka Choińskich.

Adam siedział u chléwka na kłodzie i chmurny fajkę palił, która mu co chwilę zagasała.

– Dzień dobry kumie!

– Dzień dobry waszeci… A co? może znowu z żytem?

– A zkąd go nabrać? Jadę ze Stawisk od młyna.

– No, to jedźże z Bogiem – odrzekł pan Adam – a jaką tam miarkę biorą?

– Dziesiątą z czubem – odezwał się Marcin wzdychając – Ot! jaki to czas! Ale, ale kumie, mam i nowinę dla was zanadrzą.

– A kat cię bierz z twojemi nowinami co je po pół złotego sztuka w sztukę płacić każesz; może i tę masz na sprzedaj?

– A jakże i złotybym się za nią wziąć nie powstydził.

– Patrzajcie! wydrwigrosz! Już mnie teraz nie złapiecie; syn w domu, prawda że coś niedomaga; ale to młode, to się wychoruje i diabli go nie wezmą.

– Bywajcie zdrowi kumie – rzekł z uśmiechem Marcin, zabierając się niby do odjazdu.

– No! a wasza nowina?

– Jest u mnie jeszcze ćwiartka grochu: cobyście mi za nią dali?

– Ot! żydzisko! – zaburczał pan Adam – a po diabła mi twój groch?

– A dla wieprzów? Oddam nie drogo.

– Wiem ja go; przez wpół robaczywy i lady w nim pełno… Ale nowina?

– A cóż dacie za groch?

– Dajcie pokój, kiepskie żarty!

– Dobranoc kumie.

Właśnie gdy to mówili, chory Tomek wywlókł się był do sieni, a ujrzawszy ojca i wyjść daléj nie śmiejąc, słuchał mimowolnie rozmowy.

Marcin odchodził, pan Adam go wstrzymał.

– No, no! – rzekł – kupię groch kumie; a co tam?

– A dziwy! – odparł Marcin, któremu się gęba rozwiązała gdyby cudem – tażto Marysia cyganka, jakeście ją nastraszyli, tak nieboga z chaty uciekła wszystko porzuciwszy.

Choiński się zerwał z miejsca.

– Czy to może być?

– Jak Bóg Bogiem…

– A to uczciwsza dziewczyna niż myślałem!

– To téż kto żyw wszyscy ją we wsi żałują i rozpadają się po niéj; a co się słyszę napłakała biedniaczka, nim poszła! A na odejściu, wyraźnie tak powiedziała Sołodusze, że przekleństwa waszego nie chce mieć na głowie.

– A gdzież się podziała? – spytał Choiński.

– Bóg wié! Jedni gadają że poszła gdzieś służyć do miasteczka: drudzy że ją zabrali i namówili cyganie, co to tu byli i niedawno nocką zemknęli…

– A! szkodać mi jéj niebogi! – westchnął stary – kiedy to takie poczciwe… ha! Ale może to i lepiéj!

– A kiedy mój groch przywozić każecie? – zapytał Marcin. – Ale pan Adam poszedł zafrasowany do żony, i zapytania tego już nie słyszał.

W chwili, gdy przez sień przechodził, Tomko, który stał jak wryty za drzwiami zaczaiwszy się, skoro ojciec izbę za sobą zamknął, wychwycił się na podwórze. Pan Marcin pokiwawszy głową i coś namruczawszy o grochu, zawrócił do domu. Chłopak tymczasem jakby nic nie wiedział co się koło niego działo, pobiegł wprost do stajenki, dopadł siwka, uzdę mu na kark zarzucił, i oklep nań siadłszy, ścisnął go kolanami.

Wrota były otwarte, i nim się w chacie postrzeżono, już Tomko był na drożynie, a wnet i skrył się w lesie.

Matka i ojciec ani się domyślali ucieczki i gadali jeszcze z sobą pocichu, gdy syn na polance wśród dębniaku stanąwszy, rozmyślał tylko co począć z sobą.

– Polecę za nią na kraj świata – mówił w duchu – ale jak ją tu wyszukać? gdzie się ona biedna podziała? kogo tu spytać o nią?

Jakby na zawołanie koń pierzchnął ze strachu i stara Sołoducha o kiju idąca ukazała się o kilka kroków.

– A to wy paniczku! – zawołała – tylko coście moich starych kości nie roznieśli.

– Sołoducha!! a to ty! biesże cię po nocy lasem wodzi?

– Niosę Marcinowéj lekarstwo; a wyżto dokąd?

Tomko westchnął.

– W świat! – rzekł.

– O! to daleko paniczyku – odezwała się stara. – W którąż stronę, możebyście się komu pokłonili odemnie?

– Albo ja wiem gdzie pojadę – odparł chłopiec. Tylkom co się dowiedział o mojém nieszczęściu. Polecę jéj szukać choćbym miał kark skręcić…

– Paniczku, a ojciec? a matka rodzona?

– Nie chcieli mojego szczęścia, niech i mnie nie mają – zawołał Tomko. – Ale nie wiész gdzie się ona podziała?..

– Gdzie? jużciż pewnie z cyganami poszła… bo ją ta bestya kusiła nie mało? a jak wasz ojciec pogroził, musiała nieszczęśliwa posłuchać włóczęgów.

– A cyganie dokąd poszli?

– Ale! szukaj wiatru w polu!.. Jeszcze dwa dni temu byli w Rudeńskim lesie, terazby o nich ludzi pytać…

– A! prawda! jakiż ja głupi! – zawołał Tomko. Od tutejszych ludzi dowiedzieć się muszę i pójdę tropem.

I ścisnął siwego, a babie nie powiedziawszy nawet Bóg zapłać za radę, znikł w lesie gdyby wicher pędząc bez drogi.

Sołoducha się uśmiechnęła i mrugnęła okiem.

– Ot tobie szlachcicu zalecanki! ot tobie stary górą głowę nosić! Będziesz cygańskie dzieci kołysał.

—–

Nazajutrz lament i zamieszanie w Choińskiego chacie. Syn jak w wodę wpadł, nie wiedzieć gdzie się podział; ojciec winuje matkę, matka na ojca narzeka, a oboje płaczą. Całe budki zeszły się pod ich podwórko, każdy z radą, ubolewaniem, z dobrém słowem, a pan Marcin z grochem. Sołoducha także przyparła się do płotu, niby nic nie wié, milczy i wzdycha tylko.

Na dziedzińcu zagrody jak w wielkie dnie nieszczęść i klęski, wszyscy razem: i pan Adam z załamanemi rękoma, i Agata rwąca włosy z siwéj głowy, i czeladka szepcząca o Tomku różne wiadomości pochwytane z przeszłości, różne domysły Pan Bóg wié na czém oparte.

– A niechby się był żenił z kim chciał – wołała Agata – z cyganką, żydówką, ostatnią łajdaczką; mogłoby się to licho powoli nawrócić i poprawić naszém staraniem i modlitwą; ale tak pójść, uciec od nas na kraj świata!!

– Niewdzięczne dziecko! – krzyknął pan Adam, dałbym mu sto łóz, gdybym go złapał.

– Otóż to twoje pięćdziesiąt i sto coś je raz wraz powtarzał, tego licha narobiło – odparła matka. – Tybyś mu nie dał i pięciu, a na języku tylko waszeci batogi a batogi.

– Ależto nie może być! – zawołał ojciec chodząc po podwórku – ja go taki wynaleźć muszę, żeby się śród ziemi schował!

– A jakże poszedł za kordon? – odezwał się jeden z sąsiadów.

Choiński westchnął ciężko na samą myśl która i jemu do głowy już przychodziła, bo Rudnia nie daléj dwóch mil leżała od Galicyjskiéj granicy.

– Cyganie musieli pewnie do Węgier pociągnąć, to i ona i on za niemi poszli – potwierdził drugi.

– A! nieszczęśliwa godzina moja, już go oczy moje więcéj nie zobaczą! – płakała matka. – Adamie zlituj się na rany Chrystusowe, gonić ich potrzeba!

– Co gonić! kogo gonić! gdzie? – odrzekł ojciec niemniéj zafrasowany – wiatru w polu! A któż go wié gdzie jest?

W tém Sołoducha ukazała się z za płota.

– Za pozwoleniem waszeci – odezwała się – a ja tu jego wczoraj w lesie na siwku oklep jadącego spotkałam…

– Spotkałaś go? – krzyknęli ojciec i matka podbiegając ku niéj – gdzie? jak? kiedy?

Wszyscy otoczyli Sołoduchę; a ta rada, że na nią tak obrócili oczy i nastroili uszy, zabrała się do opowiadania. Nie myślcie jednak, żeby po prostu powtórzyła jak było; starucha miała zwyczaj chwalebny zawsze coś z głowy dorzucić, i teraz też nie omieszkała dodatków.

– Idę ja, idę wczoraj drogą – mówiła – a był sobie tak zmierzch już dobry; idę drogą, tą drogą, co to na budki ze Stawiska prowadzi przez las mimo pasieki dobrodzieja; idę, i modlę się sobie… Jedną razą, Chryste Jezu! jakby dąb leciał na mnie, szum, trzask, ledwie miałam czas odskoczyć: patrzę przestraszona, żegnam się… a to Tomko tak gna na siwym. Ot tak oklep siedział na nim, a taki straszny, taki blady, jak chusta: bez czapki, z włosem nasrożonym na głowie… Czy nie swój, czy chory, czy nawiedzony.