Za darmo

Brühl, tom pierwszy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

VI

Właśnie gdy się to działo w pałacu królewicza, za kulisami opery przygotowywano przeznaczoną na ten dzień i niecierpliwie oczekiwaną, choć tylekroć powtarzaną Cleofidę. Przepych z jakim odegrywano te świetne sztuki, w których nieraz występowało po sto koni, wielbłądy i niezliczone tłumy komparsów w świetnych strojach Wschodu; czarowna maszynerya teatru, zwabiały doń przynajmniéj tylu widzów, co zachwycający głos signory Faustyny Bordoni.

Faustyna, pierwsza śpiewaczka swego czasu, słynna zwycięztwem nad równie znakomitą Cuzzoni, była tu primadonną, w całém znaczeniu tego wyrazu, na scenie, za kulisami i daleko daléj niżeli one sięgały. Signora Bordoni choć nosiła imię wielkie pierwszego kompozytora owéj epoki, Jana A. Hasse, mogła była o nim zapomniéć. Małżeństwo to, nazajutrz po ślubie rozerwał rozkaz króla, który muzyka wyprawił na studya w klassycznéj Włoch ziemi.

Gdy powóz wiozący Brühla i smutną wieść o zgonie Augusta Mocnego, zbliżał się do zamku, Faustyna siedziała w swym saloniku, urządzonym dla niéj przy scenie, i zrzuciwszy z siebie kosztowne futro, ziewając zabierała się wydawać rozkazy.

Primadonna nie była pierwszéj młodości, ale, mimo swéj włoskiéj krwi, która tak prędko wykwita i przekwita, umiała zachować całą siłę głosu, cały wdzięk postaci i piękność rysów twarzy Junony, jaką ją obdarzyła natura.

Nie było to wdzięczne a delikatne stworzenie, nie eteryczne zjawisko, co zdaje się jak mara powietrzna roztapiać w mgłach i blaskach, ale silna, wspaniała, majestatyczna postać o posągowych kształtach, jakby energiczném dłutem Michała Anioła wykutych z jednéj bryły.

Nieposzlakowana piękność równała głosu potędze. Wszystko w niéj było z jéj charakterem zgodne i harmonijnie równe: głowa bogini co skinieniem brwi Olympem wstrząsa, popiersie nimfy, ręka bachantki, postawa amazonki, nóżka i rączka księżniczki, włos czarny bujny jak grzywa arabskiego konia… W twarzy mimo klassycznéj piękności rysów, więcéj było grozy i siły niż niewieściéj słodyczy. Czarne brwi nieco za wyraziście zarysowane marszczyły się często, nosek rozdymał gniewem i usta różowe błyskały ząbkami jak groźbą. W całéj niéj znać było nawykłą do panowania, do hołdów, do rozkazywania istotę, która się nie lękała oczów królewskich i pioruny ciskała nawet na koronowane głowy.

Salonik był strojny wykwintnie, cały biały ze złotem, sprzęty niebieskim pokryte atłasem, a koronkową zasłoną obwieszona tualeta świeciła porcelaną i srebrem. Szafy do strojów okryte były bronzami, od sufitu porcelanowy pająk wisiał jak kosz kwiatów.

Dwie sługi stały u drzwi gotowe na rozkazy. Po rysach ich poznać było łatwo włoszki, które nawet malowniczego swego opięcia włosów nie porzuciły, srebrnemi iglicami ujętych. Faustyna spojrzała na zégar stojący w kąciku… rzuciła się na sofę, napół leżąc, pół siedząc i bawiąc się jedwabnemi sznurami domowéj swéj sukni szerokiéj, w kwiaty, w któréj przenieść się kazała do teatru.

Sługi stały milczące.

Zapukano do drzwi. Faustyna się nie poruszyła, spojrzała tylko i pół uśmiechem powitała ukazującą się w nich twarz pięknego, młodego mężczyzny.

Był to sopran Angelo Monticelli, który przybywał pokłon i cześć oddać królowéj. W nim także typ włoski łatwym był do poznania na pierwszy rzut oka; lecz o ile Faustyna energię włoską i żywość wcieliła w siebie, o tyle on przedstawiał wdzięk prawie niewieści. Młody, dziwnie piękny, z włosami czarnemi, długiemi, spadającemi na ramiona, przeznaczonym się zdawał na rolę inamoratich, na bogów i kochanków. Żaden starożytny Apollo w zachwycie grający na lirze, nie mógł być nad niego piękniejszym. Tylko dumy i śmiałości bożka mu brakło: pokornym był i uniżonym do zbytku.

Złamał się wpół oddając pokłon obojętnéj Faustynie, która nie przestawała bawić się sznurami swéj sukni i ledwie mu główką skinęła. Nogi jego wyłamane jak do tańca, nawet za kulisami nie zapomniały o swych obowiązkach.

– Angelo – zawołała Faustyna – biegasz za temi obrzydliwemi niemkami… wiem, wiem. Stracisz głos i młodość. Pfe! jak można w niemce widziéć kobietę. Spójrzże na ich ręce i nogi.

– Signora! – rękę kładąc na piersi, odparł prostujący się Angelo rzucając wzrok w zwierciadło, bo trochę kochał się w sobie. – Signora non e vero!

– Tak, powiesz mi dla wymówki – śmiejąc się przerwała Faustyna – że one biegają za tobą.

– I to nie: ja tęsknię za włoskiém niebem, włoskiemi twarzami i sercem włoszki… ja tu usycham.

Faustyna spojrzała nań a ręką dała znać dziewczętom służebnym ażeby odeszły.

– Ingrato! – szepnęła cicho – pieścimy cię wszyscy i jeszcze ci źle.

Potém oczy zwróciła na sufit, ziewnęła i zdawała się niechciéć widziéć pożerającego ją wzrokiem Monticellego.

– Jest już Albuzzi? – spytała.

– Nie wiem.

– Żebyś ty o Albuzzi nie wiedział, cha! cha!

– Wcale mnie ona nie obchodzi.

– Gdy mówisz ze mną! Ale ja o nią nie jestem wcale zazdrosną, ani o twoją Apollinową piękność; tylko, tylko jéj, niecierpię i ciebie, Angelo, nienawidzę…

– Za co?

– Za to, że jesteś nienawiści godny, żeś lalka, żeś bałamut. Spójrz na zégar i idź się ubierać.

We drzwiach ukazała się nowa twarz: był to otyły, silnie zbudowany, wesołego oblicza, ruchów żywych Puttini.

– Moje najgłębsze uszanowanie ekscellencyi – zawołał. Ale przepraszam, może przerywam duet…

Spojrzał na Angela.

Faustyna się rozśmiała ruszając ramionami.

– My tylko na scenie śpiewamy duety – dodała – ale wy wszyscy dziś myślicie się spóźniać! Do ubierania!

I ruszyła się z sofy. Angelo także posunął się ku drzwiom, Puttini stał i śmiał się.

– Ja się nie opóźnię: trykoty moje leżą gotowe, a reszta stroju nie zabawi.

Drzwi się rozpadły z łoskotem i mężczyzna w czarnéj sukni, w trzewikach i w pończochach, w peruce gładkiéj, twarzy pucołowatéj, małego nosa, czoła niskiego, wbiegł jakby przestraszony.

Sama postać jego już zwiastowała coś niezwyczajnego; Faustyna która się ognia lękała zawsze, krzyknęła przeraźliwie:

– Matko Najświętsza ratuj! gore! gore!

– Gdzie? gdzie?

Tymczasem ów poseł stał niemy i jakby osłupiały. Był to Klein, jeden z muzyków orkiestry, wielki Faustyny głosu wielbiciel, przyjaciel Włochów i zapalony meloman.

Imię mu było Jan, jak większéj części Niemców. Faustyna go na Giovaniego przerobiła, i dała mu przezwisko Piccolo.

– Piccolo? czyś oszalał! co tobie? – zawołoła.

– Król umarł, Król August Wielki umarł w Warszawie!!

Na te słowa Faustyna krzyknęła przeraźliwie zasłaniając oczy, a wszyscy stanęli niemi. Drzwi za wchodzącym Kleinem zostały otwarte i tuż wtaczać się zaczęło co żyło w teatrze. Większa część artystów mających grać w „Cleofidzie“ już napół była ubrana. Albuzzi wbiegła nie mając czasu zasłonić odkrytego popiersia, ani narzucić nic na najpierwsze ubranie. Piękność jéj uderzała nawet przy Faustynie, lecz wszystko w niéj było zdrobniałe, a żywość tylko tém większa.

Za nią z jasnym włosem Catharina Piluja i cała czereda Włochów i Francuzów, w sukniach ponarzucanych ledwie, z twarzami przestraszonemi, których połowę róż a pół jeszcze bladość okrywała. Wszyscy się cisnęli do Faustyny, zbijali w kupę i powtarzali na wszelkie możliwe głosy: – Il re e morto!

Niemożna było się zrozumiéć, ni usłyszéć w tym gwarze słów i wykrzyków. Na twarzach widać było przerażenie więcéj niż boleść. Mówili razem wszyscy, tylko Faustyna milczała wcale się nie zdając tak bardzo rażoną tą wiadomością.

Ku niéj jako ku wyroczni zwracały się oczy i uszy, czekano co powié; lecz Bordoni znać w tym tłumie nie chciała się wydać z tém co myślała.

Dzwony odzywały się w całém mieście.

– Teatru nie będzie, wszyscy do domów! – zawołała rozkazująco.

Ale jéj nie posłuchano, stali jak wkuci przybyli, smutni i przerażeni.

– Wszyscy do domów! – powtórzyła Faustyna – niemamy tu co robić, a pewno nie rychło grać będziemy.

Sama téż zbliżyła się do sofy i zdawała chciéć ubierać do wyjścia. Jeszcze raz zwróciła się z twarzą rozkazującą i ręką ukazała drzwi. Smutny tłum poczynał się rozpływać i wychodzić szemrząc. Albuzzi zamyślona stała przed zwierciadłem chwilę, spojrzała przez ramię na Faustynę i zwolna wyszła z innemi.

Jak tylko drzwi się zamknęły za ostatnim z tych nieproszonych gości, Bordoni rzuciła się na sofę. Zdawała się niewidziéć podżyłego mężczyzny, który stał nauboczu i poglądał przez okno na ciemność.

Kaszlnięcie dało jéj znać o nim.

– A! to wy?

Był to Hasse, z imienia mąż Faustyny.

– Tak – rzekł obojętnie niemiec, czystą i piękną włoszczyzną.

– O czém myślicie? czy już żałobne Requiem piszecie dla nieboszczyka?

– Prawieście odgadli – rzekł poprawiając peruki kompozytor – myślałem czy msza którą ułożyłem dawno Sulla morte d’un eroe, przypadnie dla naszego pana. Muzyk jestem i wszystko u mnie, nawet żal w muzykę się obraca.

– A w co my się teraz obrócimy! – westchnęła Faustyna.

– Chi lo sa?

Milczeli, Hasse chodził ręce włożywszy w kieszenie z głową spuszczoną. Stanął potém przed żoną.

– Nie mamy się czego lękać – rzekł spokojnie – Hassego niełatwo kto zastąpi, choćby i Porpora. Faustyny – nikt.

– Pochlebco – rzekła włoszka. Hasse stary będzie śpiewać lepiéj jak za młodu, a Faustyny głos jak wypalona świeca, co wielkim płomieniem gorzała… jednego ranka zagaśnie.

– Nie tak prędko – odpowiedział zamyślony niemiec – wy to lepiéj wiecie odemnie.

– Ale nowy pan, ten cichy, spokojny, pobożny, skromny, zawojowany przez cesarzównę pan nasz, czy zechce…

Hasse się rozśmiał. – E un fanatico per la musica, e fanatico per la Faustina.

– Chi lo sa? – szepnęła zadumana. Gdyby nim nie był, trzeba go uczynić takim. Promień myśli jasnéj przebiegł po jéj czole.

– Biédny stary August nie żyje – rzekła zniżając głos – radabym mu piękną powiedziéć mowę pogrzebową a nie potrafię.

 

Hasse ramionami ruszył. – Mów pogrzebowych mu nie zabraknie – rzekł głosem prawie niedosłyszanym – ale przyszłość inny o nim wyrok wyda. Wspaniałym był tyranem i żył dla samego siebie. Saxonia odetchnie może.

– Jesteś niesprawiedliwym – zawołała Faustyna – mogłaż być kiedyś szczęśliwszą, świetniejszą, słynniejszą… Blask od tego bohatéra padał na nią.

Hasse boleśnie się uśmiechał.

– W loży teatru wydawał się bohatérem, gdy do was się uśmiechał cały brylantami okryty; ale kraj łzami te dyamenty opłacał. Radość i śpiéwy rozlegały się po Dreznie, a jęki po Saxonii i Polsce. Tu był przepych, tam nędza.

Faustyna się porwała oburzona.

– Tace, milcz – zawołała – nie dam ci nic mówić na niego: brzydka zazdrość odzywa się z ciebie.

– Nie – rzekł Hasse spokojnie, patrząc na nią – całą moją miłość pochłonęła muzyka, a piękną Faustynę ukochałem w jéj głosie i starczyło mi, gdym go słyszał lub nawet marzył o nim. Faustyna nie mogła widziéć króla inaczéj i ja milczę.

Hasse począł się przechadzać zamyślony, gdy drzwi uchyliły się i wnet zamknęły. Wchodzący zaledwie się w nich ukazał i cofnął natychmiast, ale Faustyna miała go czas zobaczyć, poznać i zawołała aby wszedł.

Z pewnem wahaniem usłuchał rozkazu. Był to ten sam Watzdorf, który Brühlowi przyniósł rozkaz królewicza… dziwna twarz dworaka, przenikająca oczyma, śmiejąca się ironią, nielitościwa szyderskim wyrazem; ruchami i postawą przypominał Zbira na maskaradzie.

– Myślałem – odezwał się, wchodząc i uśmiechając do Faustyny – że jeszcze nie wiecie nic?

– Dzwony przecież obwieściły to miastu i światu – mówiła włoszka, zbliżając się do niego z ciekawością.

– Tak, ale dzwony zupełnie jednakowo jęczą i radują się na pogrzéb i wesele; mogliście więc sądzić, że która z księżniczek urodziła się i że się nam radować każą.

Ruszył ramionami…

– Biédny król! – westchnęła Faustyna.

– A! – pochwycił złośliwie Watzdorf – żył dużo, miał trzysta co najmniéj kochanek, rozsypał miliony, wypił rzekę wina, nałamał podków i naścinał głów dosyć… czyż nie czas było odpocząć?

Nikt nie śmiał mu przerwać, Hasse tylko nań spojrzał ukradkiem.

– Cóż teraz będzie? – spytała włoszka.

– Mieliśmy operę Il Re Augusto, wystąpi może inna z nowym tytułem i nielepsza.

Pierwsze w niéj role grać będą: córka Cezarów, Padre Guarini, Padre Salerno, Padre Vogler i Padre Kopper, a w dodatku jaki Frate… nazwiska nie zgadnę.

Faustyna śpiewać im będzie, jak śpiewała; Hasse, pisać, jak pisał opery. Gorzéj z nami komparsami dworu, gdy pierwsze role obejmą pazie z całego świata i lokaje ze wszystkich dworów.

Hasse, który słuchał, skłonił się i cicho szepnął: – dosyć! dosyć! a nuż kto podedrzwiami. Nam tego nawet słuchać niebezpieczno.

Watzdorf ruszył ramionami.

– Gdzież pan był w marcu przeszłego roku? – zapytała niby roztargniona Faustyna.

– Ja? w marcu? czekajcie… no nie wiem.

– Znać chyba, żeście nie byli w Nowym-Rynku, gdy na nim prezentowano smutny dramat Majora d’Argelles.

Watzdorf milczał nie przerywając.

– Wiecie, ten d’Argelles, co to tak ostrą mówił prawdę, czy potwarz, nie oszczędzając nikogo, co je pisał i rozsiewał. Ja miałam okno naówczas i patrzałam.

Żal mi było biédaka: wydali go Francuzi, bo niegdyś służył on u nas. Postawili go pod pręgiérzem wysoko wśród tłumów ludu. Kat nad głową złamał mu szpadę i rzucił pod nogi, dał mu dwa policzki aż krew się ustami rzuciła i garść paszkwilów wetknął mu w gębę.

Płakałam patrząc na biédnego człowieka. Siedzi w Kaspelhauzie w Gdańsku z ogoloną głową, aż się śmierć nad nim zlituje.

– W istocie to ciekawa historya, signora Faustina – odezwał się szydersko Watzdorf – ale wiecie, kogo ja więcéj żałuję, niż majora d’Argelles, tego, który się tak okrutnie i nieludzko mścił na nim.

To mówiąc, Watzdorf spojrzał na włoszkę nieulękły wcale.

– Signora Faustina – rzekł – teraz następuje żałoba, będziecie mieli czas odetchnąć i głos nastroić tak, aby nowego pana oczarować, a królować mu, jakeście nad nieboszczykiem królowali. A wiecie, co ja wam powiem… To będzie daleko łatwiejsze. August Wielki był największym z bałamutów; ten lubi spokój i pali zawsze z jednéj fajki. Gdy mu podają nową, głową wstrząsa, i gdyby mógł a chciał, toby się gotów rozgniewać.

Rozśmiał się Watzdorf.

– Więc – dodał – jam tu niepotrzebny, wy już o wszystkiém wiecie, a mnie czas myśleć na jutro o żałobie. Jeśli nie może w niéj chodzić serce, niech się ubierze ciało: nikt głęboko nie zajrzy.

– Zapomniałem – rzekł nagle, zwracając się od drzwi do Faustyny – jakże jesteście z Sułkowskim? Jutro on na tron wstępuje i jutro Brühl albo pojedzie do Turyngii, albo przystanie do niego za lokaja, ażeby mu, dobrawszy godziny, nogę podstawić… Brühl z ojcem Guarinim są w najczulszych stosunkach.

Hasse syknął. Watzdorf nagle dłonią zakrył usta.

– Czy nie wolno! milczę.

Faustyna była zmięszana.

– Signore – rzekła, zbliżając się do niego – jesteście niepoprawni. Tu z nami nic wam nie grozi.

Palec położyła na ustach.

– Ja się nie lękam gróźb żadnych – westchnął Watzdorf – ambicyi innéj nie mam, oprócz bym został zawsze uczciwym człowiekiem, a jeśli mnie wsadzą do Koenigsteinu, nie będę narażony na pokuszenie. A i to coś znaczy.

– O! bogdajbyś nie był prorokiem! – rzekł Hasse, składając ręce. Myślcie, co chcecie, lecz mówić…

– Cóżbym miał za zasługę z myśli, gdybym jéj między ludzi nie rzucał… – odpowiedział już we drzwiach Watzdorf – A zatém dobréj i najlepszéj nocy państwu!

I zniknął.

– Nie ma wątpliwości – odezwał się Hasse – że skończy tam, gdzie powiedział; może tylko, jeśli celi nie ma wolnéj w Koenigsteinie, dostanie się do Sonnensteinu lub Pleissenburga.

I westchnął a Faustyna mu odpowiedziała westchnieniem.

VII

Nazajutrz, ktoby się był wpatrzył w fizyognomią miasta, na które od dnia wczorajszego spadła żałoba, zaledwieby w niéj dostrzegł oznaki żalu, ale niepokój był wielki i ciekawość silnie rozbudzona.

Około zamku i pałacu na Taschenbergu krążyły ostrożnie kupki ludzi, usiłując odgadnąć, co się wewnątrz działo. Widać było ruch niezwykły, ale porządek w zaciąganiu wart, gwardyi i szwajcarów pozostał niezmieniony. Karety z zapuszczonemi oknami i zakryte lektyki przebiegały miasto w różnych kierunkach. Ruch ten był cichy jakiś i jakby stłumiony. Uroczyste i urzędowe oznaki żałoby jeszcze się były nie rozpoczęły, a serdecznego smutku na twarzach znać nie było. Na każdego wyjeżdżającego kuryera spoglądał tłum z ciekawością i domysłami, gonił go oczyma i szeptano sobie dokąd i poco mógł być posłanym. Nie śmiano jednak mówić głośno… Koenigstein był blizko i u steru, jak się zdawało, pozostać mieli ciż sami ludzie, myśl ta sama, bo królewicz, a dzisiejszy kurfirst, nadto czcił ojca, ażeby chciał co odmieniać; nadto mu był posłusznym nawet po zgonie, aby się ważył coś począć z siebie i nadto był przyjacielem spokoju, żeby zmianami chciał sobie ściągać kłopoty. Domyślano się tylko, że Brühl padnie, a Sułkowski się podniesie nad wszystkich, a jakie będą rządy nowe? tego nikt odgadnąć nie umiał.

Brühl już naówczas zamieszkiwał kamienicę w Nowym-Rynku, koło niéj było cicho. Wiedziano tylko, że on wczoraj odwiózł klejnoty, korony, precyoza i całą tajną królewską kancelaryą. Co się działo na zamku i w pałacu na Teschenbergu, o tém z ulicy tylko po przebiegających i przejeżdżających sądzić było można. Powozy zajeżdżały i odchodziły, lektyki się mijały, posłańcy krzyżowali.

Cały dzień spłynął tak w zagadkowéj ciszy i pozornym spokoju. Pomniejsi urzędnicy wypatrywali znaków na ziemi i niebie, komu się kłaniać, a na kogo pluć mieli.

Hennicke powiernik Brühla, były ów lokaj, którego i teraz, gdy się już radzcą zwał, pocichu jeszcze tém imieniem mianowano, siedział z rana w swoim domu, przytykającym do Brühlowskiego na Nowym-Rynku.

Za owych czasów, gdy jeszcze ani marzył do jak wysokich dojdzie zaszczytów, Hennicke ożenił się był z prostą dziewczyną służebną, która naówczas nie miała za sobą nic, oprócz trochę młodości i wdzięku. Dziś, gdy oboje znikło, pani radczyni Hennicke, dobra zresztą kobieta, była utrapieniem dla męża, bo się z nią pokazać nie mógł, tak jawne nosiła w ruchach i obejściu się całém ślady pierwotnego pochodzenia. Mimo przywiązania swego do męża i pana, męczyła go gadatliwością i drobnostkami. Właśnie się jéj pozbywszy, ziewał podparty na łokciu, gdy do jego mieszkania wszedł, nie oznajmując się wcale, szybko i niespodzianie mężczyzna dosyć przystojny, śmiały, znać dworak, ubrany wykwintnie, choć już cały w czerni, średniego wieku i żywych oczów roztropnych.

Z twarzy nic wnioskować nie było można, oprócz że mu na bystrości nie zbywało i na przebiegłości, jakiéj wymaga życie wśród wiecznie krzyżujących się intryg, które, jak koła mijających się wozów, pochwycić i zgnieść mogą człowieka. Wchodzący rzucił kapelusz na krzesło, dobył tabakiereczkę z kieszeni i zażył z niéj szczyptę, podając ją na przywitanie Hennickemu, który nań ciekawie spojrzał.

– No, jakże myślisz; co będzie? – zapytał przybyły, zamykając tabakiereczkę i wsuwając ją do kamizeli.

– Nic nie myślę, czekam i patrzę – odparł Hennicke zupełnie spokojnie.

– Brühl? jak ci się zdaje?

Spojrzeli sobie w oczy…

– Co mówią? – spytał Hennicke.

– Każdy mówi to, czegoby sobie życzył: jedni, że Brühla wypędzą, a bodaj do kalkulacyi pociągną i wsadzą; drudzy, że Brühl innych wygoni, pozasadza i zdusi.

A wam jak się zdaje?

– Ja wam mówiłem, że mnie się nic a nic nie zdaje – odparł Hennicke – jeśli Brühla wsadzą, ja pomogę popychać, jeśli Brühl ich zdusi, pomogę dusić. Dzięki Bogu nie stoję jeszcze tak wysoko, abym padając, kark skręcił.

Przybyły rozśmiał się.

– To rzeczywiście jedyna rozumna polityka wyczekiwanie, a jak najmniéj się mięszać do rzeczy i stać sobie na boku.

– Tak! tak panie radzco Globig – z pół-uśmiechem dodał Hennicke wstając z krzesła – naprzód się wyrywać niedobrze, w tyle zostawać niebezpiecznie, środka się trzymać i na wszystkie strony patrzéć: to rozum.

– Ale – rzekł ciszéj – między nami powiedziawszy, idę z waćpanem o zakład… o co się podoba… stawić nawet jestem gotów moją żonę przeciw młodszéj innéj, bo mnie dziś okrutnie zmęczyła gadaniną, że… (zbliżył się do ucha), że Brühl się utrzyma, a gdy się utrzyma, stawię znowu co chcecie, że z nim nie wytrzyma nikt, i że oto dzisiejszego dnia inaugurujemy panowanie J. K. Mości Brühla I-o, które aby jak najdłużéj trwało, Boga błagajmy. Obu nam panie radzco, będzie z tém bardzo dobrze… ale wy pewnie z zamku? na Boga, co w zamku? co słychać?

– Nic, cicho jak w grobie; sposobi się żałoba. Ojciec Guarini przemyka się od kurfirsta do kurfirstowéj, Sułkowski na straży stoi od rana, a Brühl nie wiem nawet, co się z nim dzieje…

– Znajdzie się! – szepnął Hennicke.

– Królewiczowa, zszedłszy na kurfirsta żonę i pozbawiona królewskiéj korony, podobno temu nie rada.

– To ją Brühl zrobi królową… – rozśmiał się Hennicke.

W tej chwili coś zatętniało pod oknem, oba rzucili się patrzéć; oddział gwardyi już z krepami na rękawach i pookrywanemi krepą zbrojami, pędził ku zamkowi. Kamerdyner dworski w liberyi wielkiéj wchodził do kamienicy. Hennicke rzucił się ku drzwiom… Globig wziął za kapelusz… Puknięto, wszedł ogromny mężczyzna z maleńkim biletem w ręku. Hennicke rzucił nań okiem, a Globig z za niego utopił także wzrok ciekawy w karteczce; nie mógł jéj jednak przeczytać, bo ją gospodarz zaraz wetknął do kieszeni; zbliżył się do kamerdynera i odprawił go kilką cichemi słowami.

Zostali znowu sami.

– Nie ma w tém tajemnicy – odezwał się Hennicke z uśmiechem – potrzeba wiele pieniędzy, musimy powymiatać zasieki. Nie ma ich, ale muszą być.

Globig i on wzięli za kapelusze oba.

– Hennicke… spodziewam się, że my z sobą zawsze.

– Nawet gdyby padać przyszło? – rzekł u drzwi stojący gospodarz, krzywiąc twarz ironicznie.

– A pocóż – odparł szybko Globig – owszém, gdy jeden pada, drugi powinien zostać i twardo stać, aby go podnieść. Gdy się przyjdzie do góry piąć, to razem.

– A gdy padać, to kułakiem w kark? – spytał Hennicke.

– Nie, tego nie wymagajmy od siebie, cha! cha! – podali sobie ręce.

Hennicke już wychodził, gdy w przedpokoju ukazał się nowy przybylec: postać wysoka, długa, chuda, ręce cienkie, nogi jak laski, twarz przeciągła, niepiękna, ale pełna życia i pojętności.

– Patrzcie! i ten tu! – rozśmiał się Hennicke. Globig uderzył ręką po boku.

Długi mężczyzna wszedł, kłaniając się.

– No, panowie! cóż się dzieje? co? padamy, czy idziemy w górę?

 

– A niecierpliwi! – krzyknął gospodarz – czekajcie.

– Gdy idzie o skórę – odparł przybyły.

– Panie radzco Loss, nasze skóry wszystkie trzy razem zszyte, jeszcze wygodnego siedzeniaby nie pokryły. Na szerszych plecach się tam wszystko rozstrzyga. Słyszeliście co?

– Co? to co wszyscy przewidywali: Sułkowski pierwszym ministrem.

– Ciekawa rzecz? – syknął Hennicke szydersko – Sułkowski katolik w protestanckiéj Saxonii nie może być prezydentem rady, chybaby się nawrócił na lutra, a gdyby to uczynił, królby mu w oczy napluł i dał kolanem… nie mówiąc już o królowéj.

– A wiesz, że masz słuszność – przerwał Globig – mnie to na myśl nie przyszło.

– Zapomnieliście o tém – zawołał Loss, pokazując długie zęby w uśmiechu – że N. Pan może zmienić prawo.

– Bez zwołania sejmu? – spytał Hennicke.

– Chociażby… jest tu panem – mówił Loss – to przecież nie rzeczpospolita polska, gdzie szlachta robi co chce, a król się kłaniać jéj musi.

Hennicke chrząknął, bo chód szybki dał się słyszéć u drzwi i w téjże chwili wchodził już szeroko je otwierając słuszny, barczysty, otyły mężczyzna, który zrazu stanąwszy, kapelusza nawet nie zrzuciwszy i nie witając nikogo, przypatrywał się zgromadzeniu.

Był to trzeci radzca Stammer.

– Cóż to, sejm? – zapytał zwolna, obnażając głowę.

– Niespodziany – przerwał trochę markotno Hennicke – doprawdy, gotowi pomyśléć, że my tu konspirujemy.

– Kto dziś na co patrzy i o czém myśli? to się dopiéro zacznie jutro – rzekł Stammer – dziś każdy o sobie duma i rozlicza się z sumieniem, czy przeciwko wschodzącemu słońcu nie zgrzeszył, kłaniając się zachodzącemu; bo to wiadoma rzecz, że stanąwszy twarzą do zachodu, czémś inném musi się człek obrócić na wschód.

Rozśmieli się pp. radzcy.

– Stammer, ty co wiesz wszystko – zawołał Globig – co słychać?

– Dzwony, dzwony, dzwony! – rzekł Stammer – gdybym co innego i posłyszał nawet, bądźcie pewni, że strzegłbym się cokolwiek mówić: kto dziś z nas wié, co wróg a co przyjaciel? Milczéć należy, jedném okiem płakać a drugiém się śmiać i cicho, cicho, cicho! Hennicke z kapeluszem… – rzekł po małym przestanku – wychodzisz?

– Muszę… – przepraszając oczyma przytomnych, odezwał się gospodarz – służba.

– Tak! tak – najważniejsza – dodał Stammer. Każdy służy dziś sobie… nie ma więcej wymagającego pana.

– W istocie, nie wiecie nowego nic? – zcicha rzekł Globig zbliżając się do Stammera.

– Owszem, wiem mnóstwo rzeczy, ale ich nie powiem, z wyjątkiem jednéj wiadomości.

Wszyscy się zbliżyli.

– My Sasi dołem, Polacy górą! Nasze kurfirstowstwo już w kieszeni, więc o nas się nikt nie zatroszczy; ale korony polskiéj nam trzeba, więc Sapiehowie, Lipscy, Czartoryscy, Lubomirski, Moszyński, Sułkowski, na przodzie.

– Sułkowskiego położyliście na ostatku? – spytał szydersko Loss… ho! ho!

– Dla tego że on powinien być na początku – rzekł Stammer – a teraz ponieważ czas gorący choć na dworze zimno… żegnam panów.

Włożył kapelusz na głowę i wysunął się pierwszy. Za nim powoli wyszli drudzy. Na ostatku został gospodarz, który znać osobno iść chciał, bo się przypóźnił wydając jakieś rozkazy.

Z bramy domu każdy z nich obejrzawszy się ostrożnie, pociągnał w inną stronę.

W rynku tylko kupki ludu i żołnierzy przemaszerowujących widać było. Z równą ciekawością rozpytywano, badano, dowiadywano się po innych domach saskiéj stolicy, ale do wieczora nikt nic pewnego powiedziéć nie umiał.

Już zmierzchało, gdy lektyka się zatrzymała przed domem w którym mieszkał O. Guarini. Pokój ten gdzieśmy go widzieli z Brühlem był jego gabinetem. Tu tylko przyjmował poufałych gości, spowiednik królewicza i królewiczowéj, najmniéj widoczna a największa owa potęga na dworze. Skromnych bardzo obyczajów i wymagań staruszek, nie potrzebował dla siebie rozległego pomieszczenia, ale go przyjęcie licznych, dostojnych nieraz gości wymagało. Całe téż piętro zajmował Padre, a wedle tego kogo miał u siebie, obchodziło się pokojem w którym na kanapie leżała gitara, lub salonem w surowym stylu umeblowanym, albo pokojami w których mieściła się iego biblioteczka, obrazy i inne zbiory.

Z lektyki wysiadł słusznego wzrostu mężczyzna w ciemnym stroju świeckiego człowieka, ze szpadą u boku. Twarz to była cudzoziemskiego typu, wielce arystokratycznego pokroju, rysów delikatnych i pięknych ale blada i zwiędła. Uśmiech nadzwyczajnéj słodyczy i łagodności ją okraszał. Wysokie czoło białe, oczy ciemne wypukłe, nos rzymski, wązkie usta, twarz ogolona starannie, nadawały mu cechę kawalera większego świata. Na ramionach miał płaszcz czarny, a u sukni koronki tylko białe i żadnych świecidełek.

Śmiałym krokiem przebiegłszy wschody, nieznajomy zadzwonił do drzwi, a gdy mu stary sługa Guariniego otworzył, nie pytając i nie oznajmiając się wcale wszedł w głąb sieni. Co widząc sługa podążył co prędzéj otworzyć mu drzwi, nie już gabinetu ale salki gościnnéj O. Jezuity.

Była ona ciemną, przybraną skromnie i pełną pobożnych godeł i obrazów. Trochę pyłu na sprzętach dawało się domyślać, że tu mało kto gościł zwyczajnie.

W pokoju tym i teraz nie było nikogo, ale O. Guarini w téjże chwili wyszedł z gabinetu usłyszawszy bieganie i zobaczywszy przybyłego; nieco zdumiony, z największą pokorą zniżył przed nim głowę, założywszy ręce na piersiach.

Przybyły zbliżył się doń i oba pocałowali się w ramiona, ale Guarini zniżył się prawie do ręki.

– Nie spodziewaliście się mnie – rzekł prędko stłumionym głosem gość – ja sam nie wiedziałem że tu dziś będę. Domyślicie się co mnie tu sprowadza… chwila obecna jest najwyższéj wagi.

– Wysłałem już wczoraj po instrukcye – odparł cicho gospodarz.

– Ja wam je przywożę.

Każcie zamknąć drzwi wasze…

Musimy być sam na sam.

– Na to nie potrzeba rozkazu – odezwał się Guarini – jesteśmy tu zupełnie bezpieczni.

– Nie traćmy więc czasu! Jak rzeczy stoją? co się święci? obawiacie się czego? potrzeba wam pomocy? mówcie a radźmy zawczasu?

Guarini się zamyślił ważąc co powié.

Chociaż przybyły ubrany był po świecku, jak mówiliśmy, odezwał się doń potém cicho:

– Najprzewielebniejszy Ojcze! Stan dworu jest wam tak dobrze jak mnie wiadomy. Królewicz gorliwym jest katolikiem, królewiczowa, jeśli być może żarliwszą jeszcze. Ulubieniec pierwszy, Sułkowski, katolik także. Wszystko niemal co ich otacza wyznaje świętą wiarę naszą.

– Ale Sułkowski! Słyszę że na nim ma spocząć cała waga przyszłości. Królewicz dobry, słaby, leniwy, powodujący się i pracy nie lubi; za niego więc ktoś rządzić musi.

Jeśli Sułkowski, możemyż mu zaufać?

Guarini zamyślił się, spojrzał w oczy przybyłemu, rękę jedną do ust przyłożył i głową potrząsł.

– Katolik jest – rzekł po chwili – lecz chłodny, ambicya u niego wyżéj wiary; wpływ jego dłuższy byłby nam, katolicyzmowi, sprawie nawrócenia zgubnym. Nie ma wątpliwości…

– A jednak, ominąć go, obalić go o ile wiem, niepodobieństwo – zawołał gość – królewiczowa ma-li dosyć siły?

– Z jéj twarzą i z jéj charakterem? – szepnął Padre. – Myślicież że w téj spokojnéj, dobréj, zacnéj naturze królewicza nie odezwie się krew Augusta Mocnego i namiętności jego? Czyż to możliwe? Cóż będzie znaczyć królowa? Sułkowski podda mu inne, aby przez nie rządził.

Przybyły zmarszczył brwi i ręce załamał.

– Kreślicie mi obraz nadto smutny – zawołał – na to, bądź co bądź należy szukać rady.

– Wcześnie o tém myślałem – począł Guarini sadzając gościa na kanapie, a sam zajmując krzesło obok niego. Nam przy królewiczu potrzeba człowieka, któryby całkiem był naszym, nam służył, od nas zawisł. Fryderyk jest gnuśny, jemu usłać miękkie łoże, urządzić mu jego uciechy ulubione, dać mu operę, polowanie i obrazy. Któż wié, (westchnął) może cóś więcéj jeszcze…

Przybyły brew namarszczył.

– Smutna to rzecz – przerwał – gdy w wielkiéj sprawie do małych i wstrętliwych środków się uciekać należy; smutna…

– Cum finis est licitus, etiam media sunt licita – z cicha zacytował Padre Guarini. Środków nie można ograniczać: każdy wypadek innych wymaga.

– Rozumiem – rzekł gość – sprawa jest zbyt wielkiéj wagi, abyśmy nie mieli dla niéj narazić się choćby na potwarze. Idzie o odzyskanie dusz, o utrzymanie się na stanowisku w tém dawném ognisku ohydnéj herezyi Lutra. Mamy narzędzia, puścić je z rąk dla skrupułów byłoby grzechem; raczéj jedną zgubić duszę, niż poświęcić ich tysiące…

Guarini słuchał z pokorą.

– Mój Ojcze – rzekł z cicha – to wszystko stokroć powiedziałem sobie, dla tego ja w sukni téj oplwanéj i bez sukni służę jako umiem, nie zawsze jako przewodnik sumienia, często jako pulcinello u królewicza, jako impressario za kulisami, jako doradzca o mroku tam, gdzie rada potrzebna. Gdy idzie o wzięcie twierdzy, a nie można jéj zdobyć siłą, opanowywa się ją podstępem: Media sunt licita.

Inne książki tego autora