Za darmo

Zwycięstwo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

IV

Heyst siedział przy stole ze spuszczoną głową i podniósł ją, usłyszawszy lekki szelest sukni Leny. Przestraszyła go śmiertelna bladość jej policzków i martwy wyraz oczu, które patrzyły na niego dziwnie, jakby go nie poznając. Ale na troskliwe zapytania odpowiedziała uspakajająco, że czuje się zupełnie dobrze. Miała lekki zawrót głowy, wstając z łóżka. Po kąpieli zrobiło jej się słabo na chwilę. Musiała usiąść i czekać, aż to minie. Dlatego spóźniła się z ubieraniem.

– Nie próbowałam już się czesać. Nie chciałam, żebyś czekał jeszcze dłużej – rzekła.

Nie miał ochoty nudzić jej pytaniami, skoro zdawała się lekceważyć swoją niedyspozycję. Nie upięła włosów, tylko zaczesała je gładko i związała wstążką. Z odsłoniętym czołem wyglądała bardzo młodo, prawie dziecinnie, jak stroskane dziecko, któremu coś dolega.

Heysta zdziwiła nieobecność Wanga, który materializował się zawsze z chwilą, gdy miał usługiwać – ani wcześniej, ani później. Tym razem zwykły cud nie nastąpił. Cóż to miało znaczyć?

Zawołał głośno na Wanga, czego bardzo nie lubił. Z podwórza odpowiedział mu zaraz głos Chińczyka:

– Ada, tuan68!

Lena, wsparta na łokciu, z oczami wbitymi w talerz, zdawała się nic nie słyszeć. Gdy Wang wszedł z tacą, wąskie jego oczy, jakby podciągnięte skośnie ku górze przez wystające kości policzkowe, obserwowały ją wciąż ukradkiem. Ani jedno, ani drugie z dwojga białych nie zwracało na Wanga najmniejszej uwagi; wysunął się z pokoju, nie usłyszawszy, aby zamienili choć jedno słowo. Przykucnął na piętach na tylnej werandzie. Jego chiński umysł, bardzo jasny, choć nie dalekowidzący, rozstrzygnął kwestię zgodnie z prostą wymową faktów, ujętych ze stanowiska elementarnego instynktu samozachowawczego, którego nie mąciło czułe sumienie lub poczucie romantycznego honoru. Żółte jego ręce, splecione lekko jedna z drugą, wisiały bezczynnie między kolanami. Groby przodków Wanga były daleko, rodzice jego nie żyli; starszy brat służył jako żołnierz w jamenie jakiegoś mandaryna, hen na Formozie69. Wang nie miał przy sobie nikogo, kto by mógł żądać od niego szacunku lub posłuszeństwa. Przez całe lata był wędrownym robotnikiem, który nigdzie miejsca nie zagrzał. Jedyny węzeł, łączący go ze światem, stanowiła kobieta z plemienia Alfuro, za którą złożył okup ze znacznej części ciężko zapracowanych pieniędzy. Poczuwał się do obowiązków tylko względem samego siebie.

Walka za kotarą była złym omenem dla Numeru Pierwszego, który nie wzbudzał w Wangu ani miłości, ani niechęci. To zajście tak zastraszyło Wanga, że ociągał się z przyniesieniem kawy, aż wreszcie biały zmuszony był go przywołać. Chińczyk wszedł z ciekawością. Oczywiście: biała kobieta wyglądała tak, jakby przed chwilą mocowała się z duchem, który zdołał wypić połowę krwi z jej żył, zanim ją puścił. Co się tyczy mężczyzny, Wang uważał go już od dawna za pozostającego pod jakimś złym urokiem; teraz zaś przekonał się, że to jest człowiek skazany. Chińczyk słyszał głosy ich obojga w pokoju. Heyst namawiał Lenę, aby położyła się znowu; niezmiernie był zaniepokojony, gdyż nie chciała nic jeść.

– Najlepiej będzie, jeśli się położysz. Doprawdy, musisz się położyć!

Siedziała obojętnie, potrząsając głową od czasu do czasu, jakby nic nie mogło jej pomóc. Ale Heyst wciąż nalegał; spostrzegła, że z oczu jego zaczyna przebijać zdziwienie i nagle ustąpiła.

– Może i lepiej się położyć!

Nie chciała budzić w nim zdziwienia, które mogłoby doprowadzić do podejrzeń. Należało tego uniknąć.

Wraz ze świadomością uczucia dla tego mężczyzny – uczucia polegającego na czymś głębszym i czarowniejszym od zmysłowych uniesień, ocknęła się w Lenie wrodzona każdej kobiecie nieufność do męskości – do tej pociągającej siły złączonej z bezsensowną, subtelną płochliwością, uchylającą się od stwierdzenia nagiej wymowy faktów – czego nie ulękła się jeszcze nigdy kobieta godna tej nazwy. Lena nie miała żadnego planu; ale wysiłek, aby ze względu na Heysta zachować zewnętrzną równowagę, uspokoił ją poniekąd i dopomógł do zdania sobie sprawy, że postępowanie jej zapewniło im w każdym razie krótki okres bezpieczeństwa. Lena rozumiała doskonale Ricarda – może z powodu wspólnego im obojgu pochodzenia ze środowiska mętów społecznych. Przypuszczała, że Ricardo zachowa się czas jakiś spokojnie. Wobec tej kojącej pewności owładnęło nią zmęczenie tym silniejsze, że wywołane nie tyle zużyciem sił, co okropną nagłością wysiłku, na który musiała się zdobyć. Byłaby usiłowała zapanować nad tym zmęczeniem, wiedziona po prostu instynktowną odpornością, gdyby nie prośby i nalegania Heysta. Wobec tej charakterystycznie męskiej troskliwości uczuła kobiecą potrzebę ustąpienia i słodycz poddania się jego woli.

– Zrobię wszystko, co zechcesz – rzekła.

Gdy wstała z krzesła, obezwładniło ją osłabienie; ogarnęło ją i zatopiło jak ciepła woda, szumem wzburzonych fal tętniąc w uszach.

– Musisz mi pomóc – rzekła szybko.

Gdy ją objął ramieniem – co mu się bynajmniej rzadko nie zdarzało – doznała szczególnej przyjemności, wspierając się na nim. Osunęła się całym ciężarem w ten mocny, opiekuńczy uścisk i dreszcz przeszedł ją całą na myśl, że to ona teraz będzie go osłaniała; że stanie się opiekunką mężczyzny, który był dość silny, aby ją unieść w ramionach, jak czynił to właśnie w tej chwili. Heyst bowiem podniósł Lenę z ziemi w chwili gdy przekroczył próg jej pokoju; uznał, że będzie prościej i prędzej nieść ją parę ostatnich kroków. Zanadto był niespokojny, aby zdawać sobie sprawę z fizycznego wysiłku. Uniósł ją wysoko w ramionach i ułożył na łóżku, jak się układa dziecko w kołysce. Potem siadł na brzegu posłania, pokrywając niepokój uśmiechem, który nie znalazł oddźwięku w sennych, nieruchomych jej oczach. Ale, poszukawszy jego ręki, chwyciła ją skwapliwie70, i w chwili gdy ściskała ją ze wszystkich sił, sen, którego potrzebował jej organizm, chwycił ją nagle – jak dziecko w kołysce – z ustami rozchylonymi przez kojące, pieszczotliwe słowo, które pomyślała, ale którego nie miała już czasu wymówić.

Zwykłe, płomienne milczenie ciążyło nad Samburanem.

– Cóż to znów za nowa tajemnica? – szepnął do siebie Heyst, zapatrzony w głęboko śpiącą Lenę.

Tak był głęboki ten sen zaczarowany, że gdy w jakiś czas potem Heyst usiłował rozchylić łagodnie jej palce, aby oswobodzić rękę, udało mu się to bez wywołania najlżejszego odruchu z jej strony.

– Wszystko to da się pewnie wytłumaczyć w bardzo prosty sposób – pomyślał, wymykając się do salonu.

Wziął bezmyślnie jakąś książkę z górnej półki i usiadł. Położył ją sobie na kolanach i patrzył czas jakiś w kartki, ale wciąż nie miał najmniejszego pojęcia, co to za książka. Wpatrywał się pilnie w gęste, równoległe linijki. Dopiero podniósłszy oczy bez żadnej wyraźnej przyczyny, zobaczył Wanga stojącego nieruchomo z drugiej strony stołu i odzyskał zupełną władzę nad sobą.

– Ach prawda – rzekł, jakby mu nagle przypomniano, że czeka go nie bardzo przyjemna rozmowa.

Po krótkiej chwili przezwyciężył swój bezwład i z pewną ciekawością zapytał milczącego Wanga, o co mu chodzi. Heystowi się zdawało, że wypłynie nareszcie sprawa zaginionego rewolweru, lecz gardłowe dźwięki, które wydawał Chińczyk, nie odnosiły się do tej delikatnej materii. Przemowa jego dotyczyła filiżanek, spodeczków, talerzy, widelców i noży. Wszystkie te rzeczy, wyczyszczone jak się należy, ułożył w bufecie na tylnej werandzie, gdzie było ich właściwe miejsce. Heyst zdziwił się skrupulatności człowieka, który miał zamiar go opuścić; nie było bowiem dla niego niespodzianką, gdy Wang zakończył sprawozdanie ze swych czynności lokaja oświadczeniem:

– Ja teraz iść.

– Ach tak! Więc idziesz teraz – rzekł Heyst, opierając się plecami o tylną poręcz fotelu, z książką na kolanach.

– Tak. Ja nie lubić. Jeden człowiek, dwa człowiek, trzy człowiek – niedobrze! Ja teraz pójść.

– Co cię tak wystrasza? – spytał Heyst, a przez głowę mignęła mu nadzieja, że może uzyska jakieś wyjaśnienie od tego stworzenia, stanowiącego z nim taki kontrast i odnoszącego się do świata z prostotą i bezpośredniością, do których własna jego dusza nie była zdolną. – Dlaczego odchodzisz? – ciągnął dalej. – Przecież jesteś przyzwyczajony do białych. Znasz ich dobrze.

– Tak. Ja znać – przyznał niezbadany Wang. – Ja dużo wiedzieć.

W rzeczywistości wiedział tylko, czego sam chce. Postanowił usunąć się wraz z kobietą Alfuro wobec niepewnych stosunków, które zapanowały wśród tych białych. Pedro był pierwszym powodem podejrzeń Wanga. Chińczyk widywał już przedtem dzikich ludzi. Docierał swego czasu jako wędrowny kupiec aż do kraju Dajaków, wzdłuż jednej czy dwóch rzek borneańskich. Był także w głębi Mindanao, gdzie ludzie żyją na drzewach jak dzikusy nie lepsze od zwierząt; ale kudłata bestia w rodzaju Pedra, o wielkich kłach i dzikim pomruku, przechodziła jego pojęcia o stworzeniach, które można uważać za ludzkie. Silne wrażenie, które Pedro wywarł na Wangu, stało się dla Chińczyka pierwszą podnietą do ściągnięcia rewolweru. Refleksje o niepewności położenia w ogóle i o niebezpieczeństwach grożących Numerowi Pierwszemu przyszły później, gdy już zawładnął rewolwerem i pudełkiem z nabojami, które wyjął z szuflady stołu w salonie.

 

– Aha, ty wiedzieć dużo o białych – ciągnął Heyst z lekka szyderczym tonem; po chwili zastanowienia zdał sobie sprawę, że nie ma co myśleć o odzyskaniu rewolweru, czy to za pomocą perswazji, czy gwałtowniejszych środków. – Takie to i gadanie; po prostu boisz się tamtych białych ludzi!

– Ja nie bać się – zaprzeczył Wang chrapliwie, zadarłszy głowę, co nadało jego wyprężonej szyi szczególnie niespokojny wygląd. – Ja nie lubić – dodał spokojniej. – Ja baldzo choly.

Przytknął rękę do piersi w okolicy mostka piersiowego.

– To być jedno wielkie łgarstwo – rzekł Heyst spokojnie i stanowczo. – To nie po męsku. I jeszcze po ukradzeniu mego rewolweru!

Postanowił nagle, że będzie o tym mówił, ponieważ szczerość nie mogła już pogorszyć sytuacji. Nie przypuszczał ani przez chwilę, że Wang ma rewolwer przy sobie, i przemyślawszy całą sprawę, doszedł do wniosku, iż Chińczyk nie zamierzał nigdy użyć broni przeciwko niemu. Wang drgnął z lekka, zaskoczony tym bezpośrednim zarzutem i rozerwał kurtkę na piersiach, wyrażając ostentacyjnie gwałtowne oburzenie.

– Ja nie mieć. Patrzeć! – krzyknął na całe gardło w udanym gniewie.

Bił się gwałtownie w nagie piersi; odsłonił żebra, dyszące znieważoną cnotą; gładki jego brzuch falował oburzeniem. Zaczął targać szerokie niebieskie spodnie, które trzepotały się wkoło żółtych ud. Heyst obserwował go spokojnie.

– Nie powiedziałem wcale, że masz go przy sobie – zauważył, nie podnosząc głosu; – ale rewolwer znikł z miejsca, gdzie go schowałem.

– Ja nie widzieć lewolwel – rzekł Wang uparcie.

Książka, rozłożona na kolanach Heysta, ześlizgnęła się nagle, przy czym Heyst uczynił gwałtowny ruch, aby ją złapać. Wang nie mógł zrozumieć tego ruchu, ponieważ stół zasłaniał mu książkę, i odskoczył przed tym groźnym, jak mu się zdawało, objawem. Gdy Heyst podniósł oczy, Chińczyk stał już we drzwiach werandy, nie przestraszony wprawdzie, lecz czujny.

– Cóż to znowu? – spytał Heyst.

Wang kiwnął znacząco wygoloną głową w kierunku kotary zasłaniającej drzwi sypialni.

– Ja nie lubić – powtórzył.

– O cóż ci chodzi u licha? – rzekł Heyst ze szczerym zdumieniem. – Czego nie lubisz?

Wang wyciągnął długi palec cytrynowego koloru w stronę nieruchomych fałd.

– Dwoje – powiedział.

– Jak to dwoje? Nie rozumiem.

– Gdyby pan wiedzieć, pan nie lubić! Ja dużo wiedzieć. Ja odejść.

Heyst wstał z krzesła, lecz Wang zatrzymał się jeszcze we drzwiach na chwilę. Oczy kształtu migdałów nadawały jego twarzy wyraz łagodnej i sentymentalnej melancholii. Mięśnie szyi poruszyły się wyraźnie, gdy wymówił dobitnym, gardłowym tonem: „Do widzenia”, po czym znikł z oczu Numeru Pierwszego.

Z odejściem Chińczyka zmieniło się położenie. Heyst rozmyślał, co wobec tego należy właściwie zrobić. Wahał się długi czas; wreszcie, wzruszywszy ze znużeniem ramionami, wyszedł na werandę, zstąpił ze schodów i spokojnym krokiem ruszył zamyślony ku domkowi gości. Postanowił zakomunikować im ważny fakt i nie miał na myśli żadnego innego celu – a już w żadnym razie nie zamierzał zaskoczyć ich niespodzianą wizytą. Pomimo to wskutek nieobecności kudłatego giermka, który nie stał na straży, wypadło Heystowi przestraszyć pana Jonesa i jego sekretarza przez nagłe ukazanie się we drzwiach. Rozmowa ich musiała być bardzo interesująca, skoro przeszkodziła im usłyszeć kroki zbliżającego się gościa. W mrocznym pokoju, którego okiennice były wciąż zamknięte z powodu gorąca, Heyst dojrzał, jak pan Jones i Ricardo odskakują od siebie. Jones odezwał się pierwszy:

– Ach, to pan! proszę, proszę wejść!

Heyst zdjął we drzwiach kapelusz i wszedł do pokoju.

V

Lena ocknęła się nagle i nie podnosząc głowy z poduszki, objęła spojrzeniem pokój, w którym była sama. Wstała prędko, jakby chcąc tym energicznym ruchem przeciwdziałać strasznemu upadkowi ducha. Lecz upadek ten trwał tylko chwilę. Opanowała się zaraz, przez dumę, przez miłość, z konieczności – a także przez kobiecą ambicję, która znajduje zaspokojenie w zaparciu się siebie. Gdy Heyst wrócił od gości, spotkała go jasnym spojrzeniem i uśmiechem.

Odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech, ale zauważyła, że unika jej wzroku. Ściągnęła więc wargi, spuściła oczy i – z tych samych co przedtem pobudek – pośpieszyła odezwać się do niego obojętnym tonem, który przybrała bez wysiłku, jakby od wschodu słońca zdążyła nabrać wprawy w udawaniu.

– Byłeś tam znowu?

– Tak. Przyszło mi na myśl, że – ale przede wszystkim muszę ci powiedzieć, że straciliśmy Wanga na dobre.

– Na dobre? – powtórzyła, jakby nie rozumiejąc.

– Na dobre czy na złe – nie umiałbym odpowiedzieć, gdybyś mnie zapytała. Podziękował za służbę. Odszedł.

– Ale spodziewałeś się, że odejdzie – prawda?

Heyst usiadł z drugiej strony stołu.

– Tak, spodziewałem się tego, odkąd odkryłem, że przywłaszczył sobie rewolwer. Mówi, że go nie wziął. To było do przewidzenia. Chińczyk nigdy nie uzna, że trzeba się przyznać do winy. Przeczy z zasady wszelkim oskarżeniom: ale Wang nie mógł się spodziewać, że mu uwierzę. Przy końcu był trochę zagadkowy, Leno. Przestraszył mnie.

Heyst urwał. Lena wyglądała na zatopioną w myślach.

– Przestraszył mnie – powtórzył Heyst. Zauważyła niepokój w jego głosie i odwróciła nieco głowę, aby spojrzeć na niego przez stół.

– To musiało być coś niezwykłego, jeżeli ty się przestraszyłeś – rzekła. W głębi rozchylonych warg, podobnych do dojrzałego granatu, połyskiwały białe zęby.

– To było tylko jedno słowo – i kilka gestów. Narobił porządnego hałasu. Dziwię się, że ciebie nie obudził. Jaki ty masz mocny sen! No jakże, czy dobrze się już czujesz?

– Zupełnie dobrze – rzekła, obdarzając go znów promiennym uśmiechem. – Nie słyszałam żadnego hałasu i bardzo się z tego cieszę. Boję się szorstkiego głosu tego człowieka. Nie lubię tych wszystkich cudzoziemców.

– Przestraszył mnie w chwili gdy odchodził – a właściwie, gdy wypadł z salonu. Kiwnął głową w stronę twego pokoju i pokazał palcem kotarę. Wiedział naturalnie, że tam jesteś. Zdawał się myśleć – zdawał się podsuwać mi myśl, że grozi ci jakieś szczególne niebezpieczeństwo. Ty wiesz, jak on się wyraża.

Nic na to nie odpowiedziała, nie wyrzekła ani słowa, tylko nikły rumieniec odpłynął z jej policzków.

– Tak – ciągnął Heyst. – Zdawało się, że usiłuje mnie przed czymś ostrzec. O to mu widocznie chodziło. Czy wyobrażał sobie, że zapomniałem o twoim istnieniu? Jedno jedyne słowo, które wymówił, to było: „dwoje”. Przynajmniej tak to brzmiało. Tak, powiedział: „dwoje”; i że mu się to nie podoba.

– Co to ma znaczyć? – szepnęła.

– Wiemy co znaczy słowo: dwoje – prawda, Leno? Nas jest dwoje. Chyba nigdy jeszcze nie było na świecie dwojga ludzi tak bardzo osamotnionych! A może Wang chciał mi przypomnieć, że i on ma kobietę, nad którą musi czuwać? Czemu taka jesteś blada, Leno?

– Czy rzeczywiście jestem blada? – spytała niedbale.

– Ależ tak! – Heyst był prawdziwie zaniepokojony.

– W każdym razie nie ze strachu – oświadczyła szczerze.

I rzeczywiście, zgroza, która ją ogarnęła, nie odebrała jej jednak panowania nad sobą; właśnie dlatego było to może jeszcze cięższe do zniesienia, ale nie pozbawiało jej sił.

Z kolei Heyst uśmiechnął się do niej.

– Nie widzę tu doprawdy żadnego powodu do strachu.

– Chciałam powiedzieć, że nie boję się o siebie.

– Mam cię za bardzo odważną – rzekł. Twarz jej znów się zaróżowiła. – A ja – ciągnął Heyst – taki jestem oporny w stosunku do wrażeń zewnętrznych, że nie mógłbym nazwać siebie odważnym. Nie reaguję dość mocno. – Zmienił ton. – Wiesz, że dziś z samego rana byłem u tych ludzi?

– Wiem. Bądź ostrożny! – szepnęła.

– Ciekaw jestem, jak można być ostrożnym! Miałem długą rozmowę z tym… ale ty ich nie widziałaś. Jeden z nich, to fantastycznie cienki i długi osobnik o pozorach chorego; nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby był rzeczywiście chory. Mówił o tym z tajemniczym naciskiem. Przypuszczam, że chorował na febrę tropikalną, ale nie tak bardzo, jak stara się we mnie wmówić. To jest – jak się to mówi – człowiek z towarzystwa. Zdawało mi się, że zacznie opowiadać swoje przygody – o które go nie pytałem – ale zamiast tego zauważył, że to długa historia i że może innym razem —

– „Pan chciałby zapewne wiedzieć kim jestem?” – zapytał.

– Odrzekłem, że pozostawiam to jego woli, tonem, którego dobrze wychowany człowiek nie może nie zrozumieć. Podniósł się na łokciu – leżał cały czas na łóżku polowym – i rzekł:

– „Jestem tym, który —”

Lena zdawała się nie słuchać, lecz gdy Heyst przestał mówić, zwróciła ku niemu głowę szybkim ruchem. Wydało mu się, że to był ruch badawczy, ale się mylił. Wrażenia jej były mgliste; cała jej energia skupiła się w walce, którą pragnęła podjąć w wielkim porywie miłości i zaparcia się siebie, tego wzniosłego rysu kobiecości; którą pragnęła prowadzić sama jedna aż do ostatka, wszystkiego mu oszczędzając – nawet świadomości tego, co czyniła, o ile by to było możliwe. Byłaby chciała zamknąć go gdzieś podstępem. Gdyby była w stanie uśpić go na kilka dni, użyłaby środków nasennych lub czarów bez najmniejszego wahania. Uważała, że jest za dobry na zetknięcie się z ludźmi tego rodzaju, a przy tym niedostatecznie uzbrojony. To ostatnie spostrzeżenie nie miało jednak nic wspólnego z materialnym faktem zniknięcia rewolweru. Lena nie umiała ocenić tego faktu w całej rozciągłości.

Heyst, obserwując jej oczy tkwiące w nim bez ruchu i jakby niewidome – gdyż skupienie odejmowało im wszelki wyraz – wyobraził sobie, że to jest skutek wielkiego wysiłku myśli.

– Nie pytaj mnie, Leno, co to miało znaczyć; nie wiem i wcale go o to nie spytałem. Jak ci już mówiłem, ten pan przepada najwidoczniej za mistyfikacją. Nic mu nie odpowiedziałem, a on złożył na powrót głowę na zwiniętej derce służącej za poduszkę. Udawał, że jest niezmiernie wyczerpany, ale podejrzewam, że byłby najzupełniej zdolny do skoczenia każdej chwili na równe nogi. Mówił, że został wyłączony z własnej sfery, ponieważ nie chciał zastosować się do pewnych ogólnie przyjętych prawideł; a teraz jest buntownikiem i odbywa wędrówkę po szerokim świecie. Ponieważ nie miałem ochoty słuchać tych wszystkich bredni, rzekłem mu, że słyszałem już o kimś podobną historię. Uśmiech jego jest doprawdy okropny. Wyznał mi, że nie jestem wcale podobny do człowieka, którego spodziewał się zastać. Potem rzekł:

– „Co się zaś mnie tyczy, nie jestem wcale czarniejszy od tego osobnika, o którym pan myśli i mam tyleż co i on determinacji”.

Heyst spojrzał przez stół na Lenę, która wsparła się na łokciach, ująwszy twarz w obie ręce. Poruszyła lekko głową na znak porozumienia.

– Trudno wyrazić się jaśniej, prawda? – rzekł Heyst sarkastycznie. – A może miał to być miły żart w jego pojęciu; bo gdy skończył mówić, wybuchnął długim, hałaśliwym śmiechem. Nie zawtórowałem mu!

– Szkoda – szepnęła Lena.

– Nie zawtórowałem mu. Nie przyszło mi to na myśl. Mało jest we mnie z dyplomaty. A było to pewnie wskazane, bo zdaje mi się, że zagalopował się w zwierzeniach i starał się osłabić swoje słowa przez tę sztuczną wesołość. Lecz w gruncie rzeczy dyplomacja nie oparta na sile nie lepszą jest podporą od zbutwiałej trzciny. I nie wiem, czy byłbym się roześmiał, nawet gdyby mi to przyszło na myśl. Nie wiem. Byłoby to przeciwne mojej naturze. Czy mógłbym się roześmiać? Za długo żyłem pogrążony w samym sobie, śledząc tylko cienie i odblaski życia. Oszukiwać kogoś w sprawie, którą można by rozstrzygnąć szybciej przez usunięcie tegoż człowieka – oszukiwać, bo się jest rozbrojonym, bezsilnym, niezdolnym nawet do ucieczki – nie! To mi się wydaje zanadto poniżające. A przecież mam ciebie tutaj! Trzymam w ręku twoje życie. I cóż ty na to, Leno? Czy byłbym zdolny rzucić cię lwom na pożarcie, aby swoją godność ocalić?

Wstała z krzesła, okrążyła szybko stół, siadła lekko na jego kolanach i, obejmując go za szyję, szepnęła do ucha:

– Możesz to zrobić, jeżeli zechcesz. Chyba tylko w taki sposób zgodziłabym się ciebie opuścić. Tylko dla czegoś w tym rodzaju. Choćby to nie było większe od twego małego palca.

Musnęła wargami jego usta i wstała, nim zdążył ją zatrzymać. Siadłszy z powrotem na krześle, oparła się znowu łokciami o stół. Trudno było uwierzyć, że w ogóle wstawała z miejsca. Przelotny ciężar jej ciała na kolanach Heysta, uścisk ramienia naokoło szyi, szept który przeniknął mu do ucha, dotknięcie warg na ustach – wszystko to mogło być nierealnym wrażeniem snu, który wdarł się w rzeczywistość czarownym mirażem wśród bezpłodnej oschłości myśli. Zawahał się, czy ma dalej mówić, póki nie odezwała się rzeczowym tonem:

 

– No i cóż dalej?

Heyst drgnął.

– No i nie zawtórowałem mu. Czekałem aż się sam naśmieje do syta. Trząsł się cały i wyglądał jak rozbawiony szkielet pod bawełnianą kapą, którą się nakrył – pewno aby zasłonić rewolwer trzymany w prawej ręce. Nie widziałem tego wprawdzie, ale miałem wyraźne wrażenie, że trzyma broń w garści. Po chwili odwrócił ode mnie oczy i wpatrzył się w jakiś kąt; obejrzałem się i zobaczyłem, że w rogu pokoju tuż za mną przycupnęło kudłate, dzikie stworzenie przywiezione przez tych ludzi. Nie było go tam, gdy wszedłem. Poczucie, że ten potwór czyha za moimi plecami, nie przypadało mi do gustu. Gdybym był mniej zdany na ich łaskę i niełaskę, usiadłbym na pewno gdzie indziej; ale w tych okolicznościach zmiana miejsca byłaby tylko słabością. Nie poruszyłem się więc wcale. Człowiek leżący na łóżku oświadczył, że może mnie zapewnić o jednej rzeczy: oto jego obecność na wyspie nie jest bardziej godna potępienia niż moja.

– „Dążymy do tego samego celu” – rzekł – „tylko ja z większą otwartością niż pan – i z większą prostotą”.

– To są jego własne słowa – ciągnął Heyst, popatrzywszy chwilę na Lenę w badawczym milczeniu. – Spytałem go, czy wiedział przedtem, że tu mieszkam; odpowiedział mi tylko okropnym uśmiechem. Nie nalegałem na odpowiedź, Leno. Zdawało mi się, że lepiej nie nalegać.

Na gładkim jej czole promień słońca zdawał się zawsze spoczywać. Rozpuszczone włosy, rozdzielone na środku głowy, przesłaniały ręce, na których wsparła głowę. Zajęcie, z jakim słuchała opowiadania, było tak wielkie, że wyglądała jak przykuta do miejsca przez jakiś czar. Heyst nie milczał długo. Nawiązał znów dość gładko opowieść, zaczynając od komentarza:

– Byłby skłamał bezczelnie – a ja nie cierpię słuchać kłamstw. Sprawia mi to przykrość. Najwidoczniej nie umiem sobie radzić ze sprawami szerokiego świata. Ale nie chciałem, aby ten człowiek sobie wyobrażał, że zbyt potulnie znoszę jego obecność; więc oświadczyłem, że wędrówki jego po świecie nic mnie nie obchodzą, chyba pod jednym tylko względem: oto jestem szczerze zainteresowany, kiedy rozpocznie je znowu.

– Zwrócił mi wtedy uwagę na stan swego zdrowia. Gdybym był sam na wyspie, tak jak oni przypuszczają, parsknąłbym mu w twarz śmiechem. Ale ponieważ nie jestem sam… Słuchaj, Leno, czy jesteś pewna, że nie byłaś w żadnym miejscu, gdzie mogliby cię dostrzec?

– Jestem pewna – rzekła szybko.

Widać było, że te słowa przyniosły mu ulgę.

– Rozumiesz mnie, Leno; jeśli cię proszę żebyś się trzymała w ukryciu, to tylko dlatego, że niegodni są patrzeć na ciebie – mówić o tobie. Biedactwo ty moje! Nie mogę zapanować nad tym uczuciem. Czy mnie rozumiesz?

Poruszyła z lekka głową, nie potakując ani nie zaprzeczając.

– Jednak będą musieli zobaczyć mnie kiedyś —

– Ciekaw jestem, jak długo uda ci się pozostać niewidzialną – szepnął Heyst w zadumie. Pochylił się nad stołem. – Pozwól mi skończyć. Zapytałem go wręcz, czego chce ode mnie. Odniósł się do tego bardzo niechętnie. Odrzekł, że nie ma potrzeby się śpieszyć. Zaznaczył przy tym, że jego sekretarz, a właściwie wspólnik, chwilowo jest nieobecny; poszedł na pomost, aby obejrzeć łódź. Wreszcie zaproponował mi, że odłoży do pojutrza zakomunikowanie mi pewnej wiadomości. Zgodziłem się na to, ale oświadczyłem, że wcale nie jestem tej wiadomości ciekawy i nie wyobrażam sobie, aby jego sprawy mogły mnie obchodzić.

– „Proszę pana” – odrzekł – „mamy z sobą daleko więcej wspólnego, niż pan myśli”.

Heyst uderzył nagle pięścią w stół.

– To były kpiny! Jestem tego pewien.

Zawstydził się nieco tego wybuchu i uśmiechnął się z lekka, patrząc w nieruchome oczy Leny.

– I cóż byłbym mógł zrobić, nawet mając kieszenie pełne rewolwerów?

Skinęła głową potakująco.

– Pewnie, że zabójstwo jest grzechem – szepnęła.

– Wyszedłem – ciągnął Heyst. – Zostawiłem go leżącego na boku z zamkniętymi oczami. Wróciłem tutaj i widzę, że wyglądasz, jakbyś była chora. Co to było, Leno? Tak mnie przestraszyłaś! Poszłaś się położyć, a ja rozmawiałem przez ten czas z Wangiem. Spałaś spokojnie. Usiadłem tu i zacząłem zastanawiać się nad wszystkim, co się stało, usiłując przeniknąć ukryte znaczenie wypadków i zrozumieć ich przebieg. Przyszło mi na myśl, że te dwa dni, które mamy przed sobą, wyglądają jak rozejm. Im więcej myślę o tym, tym wyraźniej czuję, że nastąpiło pod tym względem milczące porozumienie między mną i Jonesem. Ta okoliczność jest dla nas pomyślna – jeśli w ogóle może być coś pomyślnym dla ludzi tak jak my zaskoczonych. Wang odszedł. Ten postąpił przynajmniej otwarcie; ale nie wiem, co może strzelić mu do głowy i przyszło mi na myśl, że lepiej ostrzec tych ludzi, iż nie odpowiadam już za Chińczyka. Nie chciałbym, aby pan Wang uczynił jakiś krok, który by przyśpieszył akcję przeciwko nam. Czy rozumiesz, o co mi chodzi?

Skinęła głową potwierdzająco. Całą jej duszę ogarnęło namiętne postanowienie i egzaltowana wiara w siebie; pochłaniała ją myśl o przedziwnej sposobności, dzięki której mogła zdobyć niezawodnie miłość tego człowieka – zdobyć ją na wieczność.

– Nigdy nie widziałem dwóch ludzi – mówił Heyst – bardziej jakąś wiadomością poruszonych niż Jones i jego sekretarz, który był już wtedy z powrotem. Nie słyszeli moich kroków. Przeprosiłem ich, że przeszkadzam.

– „Ależ broń Boże! broń Boże” – rzekł Jones.

– Sekretarz cofnął się w róg pokoju i śledził mnie spode łba jak czujny kot. Obaj najwidoczniej mieli się na baczności.

– „Przyszedłem” – mówię do nich – „aby panów zawiadomić, że mój służący odszedł – opuścił mnie”.

Z początku spojrzeli po sobie, jakby nie rozumiejąc moich słów; ale wnet się bardzo stropili.

– „Pan mówi, że pański Chińczyk uciekł?” – spytał Ricardo, wyłażąc ze swego kąta. – „Tak sobie, ni stąd ni zowąd? Dlaczego uciekł?”

– Odrzekłem, że każdy Chińczyk postępuje zawsze według ściśle określonych i prostych powodów, ale wydobyć z niego te powody wcale nie jest łatwo. Oświadczył mi tylko, że „nie podoba mu się”.

Popatrzyli jeden na drugiego, niezmiernie zmieszani. – „Co mu się nie podoba?” – zapytali.

– Wygląd pana i pańskich ludzi – rzekłem do Jonesa.

– „Co za głupstwo!” – wykrzyknął Jones, a krępy Ricardo wtrącił natychmiast:

– „Powiedział to panu? Za cóż on pana ma – za niemowlę? A może to pan – bez obrazy – bierze nas za dzieci? Założę się, że pan teraz powie, że panu coś zginęło”.

– „Nie miałem zamiaru tego panom mówić” – rzekłem – „ale tak jest rzeczywiście”.

– Ricardo trzepnął się po udzie.

– „Zaraz to pomyślałem. Panie szefie, co pan powie o tym kawale?”

– Jones dał mu jakiś znak i wtedy niezwykły ten wspólnik o twarzy kota zaproponował mi, że wraz ze służącym pomoże mi złapać czy zabić Chińczyka.

– Odrzekłem, że nie przyszedłem prosić o pomoc. Nie mam zamiaru ścigać Chińczyka. Chcę tylko przestrzec ich, że Chińczyk ma broń i że jest naprawdę przeciwny pobytowi ich na wyspie. Chciałem, aby zrozumieli, że nie jestem odpowiedzialny za to, co może nastąpić.

– „Czy pan chce przez to powiedzieć” – spytał Ricardo – „że po wyspie kręci się zwariowany Chińczyk z sześciostrzałowym rewolwerem i że pana to nic nie obchodzi?”

– To dziwne; nie chcieli wierzyć moim słowom. Przez cały czas zamieniali znaczące spojrzenia. Ricardo przysunął się do swego zwierzchnika, naradzili się po cichu i wynikło z tego coś nieoczekiwanego – propozycja dość nieprzyjemna.

– Ponieważ nie chciałem przyjąć ich pomocy w ściganiu Chińczyka, oświadczyli że przyślą mi przynajmniej swego człowieka do obsługi. Jones wystąpił z tym projektem, a Ricardo poparł go.

– „Tak, tak – nasz Pedro będzie gotował dla wszystkich w pańskiej kuchni. On wcale nie taki zły jak wygląda. Tak będzie najlepiej”.

– Wypadł z pokoju na werandę i gwizdnął przeraźliwie na Pedra. Usłyszawszy w odpowiedzi wycie bestii, wbiegł z powrotem do pokoju.

– „Tak, panie Heyst. To świetny pomysł, panie Heyst. Pan wyda mu tylko rozporządzenie co do obsługi, żeby wiedział, czego pan wymaga. Dobrze?”

– Przyznam ci się, Leno, że zaskoczyli mnie tym najzupełniej. Niczego podobnego nie mogłem się spodziewać. I nie wiem, czego się właściwie spodziewałem. Tak się o ciebie niepokoję, że nie mogę trzymać się z daleka od tych wstrętnych łotrów. A nie więcej jak dwa miesiące temu byłoby mi to wszystko jedno. Byłbym kpił sobie z ich łajdactw, tak jak pogardzałem dotychczas wszystkimi zaczepkami życia. Ale teraz mam ciebie! Wkradłaś się w moje życie i…

Heyst odetchnął głęboko. Lena spojrzała szybko na niego rozszerzonymi oczami.

– Och, więc o tym myślisz – myślisz, że mnie masz!

Niepodobna było odgadnąć myśli kryjących się w spokojnych, siwych oczach; niepodobna było zdać sobie sprawy z jej milczenia, z jej słów, a nawet uścisków. Heyst wychodził z jej ramion z uczuciem niepewności.

68Ada, tuan (malaj.) – tutaj [jestem], panie. [przypis edytorski]
69Formoza – dziś: Tajwan. [przypis edytorski]
70skwapliwie (daw.) – szybko i/lub chętnie. [przypis edytorski]