Za darmo

Tajny agent

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

W centrali komisarz został wpuszczony od razu do gabinetu nadinspektora. Zastał go z piórem w ręku, pochylonego nad wielkim stołem zarzuconym papierami; wyglądało to jakby nadinspektor oddawał cześć olbrzymiemu podwójnemu kałamarzowi z brązu i kryształu. Tuby głosowe48 podobne do węży były przymocowane do oparcia drewnianego fotela, a ich rozszerzone paszcze zdawały się czyhać na odpowiednią chwilę, aby ugryźć nadinspektora w łokieć. Nie zmienił pozy, tylko podniósł oczy, których powieki były ciemniejsze niż twarz i bardzo pomarszczone. Oświadczył, że raporty już wpłynęły; sprawdzono dokładnie, co robił w ostatnich czasach każdy z anarchistów.

Spuścił oczy, podpisał się szybko na dwóch pojedynczych arkuszach i dopiero wtedy, odłożywszy pióro, rozsiadł się w fotelu, zwracając badawcze spojrzenie na swego znakomitego urzędnika. Komisarz wytrzymał je, pełen szacunku, lecz niezbadany.

– Sądzę, że pan miał rację – rzekł nadinspektor – kiedy mi pan od razu powiedział, że londyńscy anarchiści nie mają z tym nic wspólnego. Doceniam to w zupełności, że pana ludzie trzymają ich pod ścisłym dozorem. Ale znów jeśli chodzi o publiczność, sprawa wygląda tak, jakbyśmy się przyznawali, że nic nie wiemy.

Nadinspektor mówił powoli, rzekłbyś, ostrożnie. Zdawało się, iż jego myśl usiłuje znaleźć drogę wśród rozlewiska błędów, przechodząc od słowa do słowa i zatrzymując się na każdym z nich jak na sterczących z wody kamieniach.

– Chyba że przywiózł mi pan z Greenwich coś pożytecznego – dodał.

Komisarz zaczął natychmiast zdawać sprawę ze swego śledztwa w sposób jasny i rzeczowy. Zwierzchnik obrócił się trochę wraz z fotelem, skrzyżował chude nogi i oparłszy się na łokciu, zasłonił ręką oczy. W tej jego zasłuchanej postawie był pewien wdzięk, jakby kanciasty i smutny. Gdy w końcu pochylił z wolna czarną jak heban głowę, po jej bokach przebiegły błyski niby po świetnie wypolerowanym srebrze.

Komisarz Heat czekał, na pozór przeżuwając w myśli wszystko, co dotychczas powiedział, lecz w gruncie rzeczy zastanawiając się, czy należy jeszcze coś dodać. Zwierzchnik przerwał ten namysł:

– Sądzi pan, że tam było dwóch ludzi?

Zdaniem komisarza było to więcej niż prawdopodobne. Ci dwaj ludzie rozstali się zapewne w odległości jakich stu jardów od obserwatorium. Wyjaśnił również, jakim sposobem tamten drugi człowiek mógł wymknąć się z parku, nie będąc zauważonym. Sprzyjała mu mgła, choć niezbyt gęsta. Zdaje się, że przyprowadził na miejsce towarzysza, który miał już sam wykonać robotę. Zestawiwszy czas, w którym staruszka widziała tych dwóch ludzi wychodzących z Maze Hill Station, z czasem, kiedy usłyszano wybuch, komisarz sądził, że tamten człowiek mógł już być na Greenwich Park Station i oczekiwać najbliższego pociągu w kierunku miasta – w tej samej chwili, gdy jego towarzysz unicestwił się tak doszczętnie.

– Doszczętnie w całym tego słowa znaczeniu, co? – szepnął nadinspektor spod ręki ocieniającej twarz.

Komisarz opisał w paru jędrnych słowach wygląd szczątków.

– Komisja stwierdzająca śmierć będzie miała używanie – dodał posępnie.

Nadinspektor odsłonił oczy.

– Nie będziemy mogli dać im żadnych wyjaśnień – zauważył wyczerpanym głosem.

Spojrzał w górę i przez chwilę śledził wybitnie obojętną postawę swego komisarza. Nie należał do ludzi ulegających łatwo złudzeniom. Wiedział dobrze, iż każdy wydział jest na łasce drugorzędnych urzędników, którzy mają swoje własne pojęcie o lojalności. Jego kariera rozpoczęła się w kolonii podzwrotnikowej. Lubił swą tamtejszą robotę. Była to robota policyjna. Udało mu się wyśledzić i unieszkodliwić pewne zbrodnicze tajne stowarzyszenia wśród tubylców. Potem wyjechał na długi urlop i ożenił się pod wpływem nagłego porywu. Sądząc po światowemu, stanowili z żoną bardzo dobraną parę, ale nadinspektorowa wyrobiła sobie ze słyszenia niekorzystną opinię o klimacie kolonialnym. Miała wiele wpływowych znajomości – była to świetna partia. Lecz nadinspektor nie lubił swej obecnej roboty. Czuł się zależny od zbyt wielu podwładnych i zbyt wielu zwierzchników. Bezpośrednia bliskość tego dziwnego przejawu uczuć, zwanego opinią publiczną, przygnębiała go i niepokoiła swą irracjonalnością. Nie ulega wątpliwości, że przez brak doświadczenia wyolbrzymiał sobie jej siłę czynienia dobra i zła, zwłaszcza zaś zła; przy tym ostre wschodnie wiatry angielskiej wiosny (które służyły jego żonie) pogłębiały w nim zasadniczą nieufność do pobudek rządzących ludźmi i do sprawności ich organizacji. Jałowość pracy biurowej gnębiła go szczególnie w owych dniach tak przykrych dla jego wrażliwej wątroby.

Wstał, rozprostował się w całej długości i krokiem ciężkim, zadziwiającym u człowieka tak szczupłego, ruszył przez pokój ku oknu. Szyby ociekały deszczem, a w dole krótka uliczka, na którą nadinspektor spoglądał, była mokra i pusta, jakby wymieciona nagle do czysta przez wielką powódź. Dzień bardzo był przykry, najpierw zdławiony przez zimną mgłę, a teraz pławiący się w zimnej ulewie. Migotliwe, zamazane płomienie gazowych latarni jak gdyby się rozpuszczały w wodnistym powietrzu. A górnolotne pretensje ludzkości, gnębionej haniebną niepogodą, wydawały się beznadziejną, niebotyczną pychą zasługującą na pogardę, zdziwienie i litość.

„Co za ohydny czas!” – rozmyślał nadinspektor z twarzą zbliżoną do szyby. „Trwa to już z dziesięć dni; nie, dwa tygodnie, dwa tygodnie”. Na chwilę przestał zupełnie myśleć. Ten absolutny bezwład jego mózgu trwał około trzech sekund. Wreszcie rzekł obojętnie:

– Czy kazał pan śledzić tamtego drugiego człowieka wzdłuż linii kolejowej?

Nie wątpił, że wszystko, co trzeba, zostało zarządzone. Komisarz Heat znał oczywiście do gruntu swój zawód – polowanie na ludzi. A to, o co pytał nadinspektor, było kwestią zwykłej rutyny, której by nie zaniedbał nawet ktoś początkujący. Kilka pytań zwróconych do urzędników odbierających bilety oraz do tragarzy na obu stacyjkach dostarczyło zapewne dalszych szczegółów co do wyglądu obu mężczyzn, a przejrzenie odebranych biletów wskazało od razu, skąd tego ranka przybyli. To była rzecz zasadnicza, nie zaniedbano jej z pewnością. Więc też komisarz odrzekł, że wszystko to załatwiono zaraz po złożeniu zeznań przez staruszkę. Wymienił nazwę stacji.

– Stamtąd właśnie przyjechali – ciągnął dalej. – Urzędnik, który odbierał bilety w Maze Hill, pamięta, że opuściło peron dwóch ludzi podobnych z wyglądu do poszukiwanych. Miał wrażenie, że to porządni rzemieślnicy wyższej kategorii – malarze szyldów lub malarze pokojowi. Ten duży wysiadł tyłem z przedziału trzeciej klasy, trzymając w ręku jasną blaszankę. Na peronie wręczył ją młodemu blondynowi, który wysiadł za nim. Wszystko zgadza się dokładnie z tym, co staruszka mówiła policjantowi w Greenwich.

Nadinspektor, ciągle zwrócony ku oknu, wyraził powątpiewanie, aby ci dwaj ludzie mieli coś wspólnego z zamachem. Cała hipoteza została zbudowana na zeznaniach starej posługaczki, której śpieszący się człowiek o mało co nie przewrócił. Nie było to źródło pewne, chyba że na staruszkę zstąpiło nagle natchnienie, co przecież trudno przypuszczać.

– Niechże pan powie szczerze, czyżby naprawdę dostąpiła natchnienia? – zapytał nadinspektor z ironiczną powagą, stojąc wciąż tyłem do pokoju, jakby go urzekł olbrzymi zarys miasta na wpół zagubionego wśród nocy. Nie odwrócił się nawet gdy usłyszał słowo „opatrznościowy” wypowiedziane przez najwybitniejszego ze swych podwładnych, urzędnika o nazwisku pojawiającym się czasem w gazetach i znanym szerokiej publiczności jako nazwisko jednego z jej gorliwych, pracowitych obrońców. Komisarz podniósł z lekka głos.

– Widziałem wyraźnie strzępy i odłamki jasnej blachy – rzekł. – To potwierdzenie dość ważne.

– A ci dwaj mężczyźni przyjechali z tamtej wiejskiej stacyjki – zastanawiał się nadinspektor, snując głośno swe rozważania. Komisarz oświadczył mu na to, że nazwa owej stacyjki widniała na dwóch biletach z ogólnej liczby trzech oddanych w Maze Hill przez pasażerów tego pociągu. Trzecim pasażerem był przekupień z Gravesend, dobrze znany tragarzom. Komisarz udzielił tej informacji tonem niedopuszczającym sprzeciwu i nieco zirytowanym, jak to się zdarza wiernym sługom, którzy mają poczucie swego oddania i wartości swych uczciwych wysiłków. Lecz nadinspektor patrzył dalej przez szybę w mrok rozległy jak morze.

– Dwóch obcych anarchistów przybywających z tej miejscowości – rzekł jak gdyby do okna. – Trudno to sobie wytłumaczyć.

– Tak, panie nadinspektorze. Ale byłoby to jeszcze trudniejsze do zrozumienia, gdyby Michaelis nie przebywał w willi położonej niedaleko stacji.

Na dźwięk nazwiska, które padło niespodzianie w związku z tą kłopotliwą sprawą, nadinspektor pożegnał się nagle z majaczącą mu niejasno perspektywą codziennej partii wista49 w klubie. Było to najbardziej krzepiące z jego przyzwyczajeń – dawało mu pole do popisywania się zręcznością ze skutkiem przeważnie pozytywnym i to bez żadnej pomocy podwładnych. Grywał w klubie od piątej do siódmej, przed pójściem do domu na obiad, zapominając przez te dwie godziny o wszystkich przykrościach swego życia, jakby gra w karty stanowiła dobroczynny narkotyk uśmierzający męki duchowego niedosytu. Partnerami jego byli: wydawca sławnego przeglądu, odznaczający się ponurym dowcipem, małomówny, podeszły wiekiem adwokat z małymi złośliwymi oczkami oraz bardzo marsowy, prostoduszny, stary pułkownik o nerwowych brunatnych rękach. Znajomości te były ściśle klubowe. Nadinspektor spotykał się z tymi ludźmi wyłącznie przy kartach. Ale wszyscy czterej przystępowali do gry w charakterze, rzekłbyś, współcierpiętników, jakby karty były zaiste narkozą na tajne dolegliwości życia; i co dzień, w chwili gdy słońce staczało się za niezliczone dachy miasta, słodka, przyjemna niecierpliwość, przypominająca tęsknotę za serdecznym i niezawodnym przyjacielem, przynosiła nadinspektorowi ulgę w zawodowej pracy. A teraz to przyjemne uczucie zagasło w nim, przejmując go jak gdyby fizycznym wstrząsem, i zostało zastąpione przez osobliwe zainteresowanie dla własnych zajęć polegających na opiekowaniu się społeczeństwem – zainteresowanie niewłaściwe; najlepiej można by je określić jako nagłą i czujną nieufność do broni trzymanej w ręku.

 

VI

Dobroczynna opiekunka Michaelisa, apostoła nadziei humanitarnych, była jedną z najbardziej wpływowych i dystyngowanych znajomych nadinspektorowej; mówiła jej po imieniu: „Annie” i traktowała ją jak niezbyt mądrą i zupełnie niedoświadczoną panienkę. Ale zgodziła się nawiązać z jej mężem przyjacielskie stosunki, na co bynajmniej nie wszystkie znajome nadinspektorowej się zdobyły. Opiekunka Michaelisa, wydana za mąż w zamierzchłej przeszłości bardzo młodo i bardzo świetnie, patrzyła jakiś czas z bliska nie tylko na wielkie sprawy, ale i na wielkich ludzi. Pochodziła z wysokiej arystokracji. Choć stara ilością przeżytych lat, miała ten wyjątkowy temperament, który opiera się czasowi z szyderczym lekceważeniem, jakby czas był gminną konwencjonalnością uznawaną tylko przez ludzi niższej kategorii. Zgodnie ze swym charakterem, odrzuciła wiele innych konwencjonalnych form – z którymi łatwiej sobie poradzić niż z czasem, niestety! – bo te formy albo ją nudziły, albo przeszkadzały jej gardzić ludźmi lub obdarzać ich sympatią. Zachwyt był dla niej uczuciem zupełnie nieznanym (zarzucał jej to w skrytości ducha wysoko urodzony małżonek) – po pierwsze dlatego, że zatrąca mniej lub więcej pospolitością, a po drugie dlatego, że jest poniekąd przyznaniem się do niższości. Jej natura obu tych uczuć po prostu nie rozumiała. Otwarte, nieustraszone wypowiadanie własnego zdania łatwo jej przychodziło, ponieważ sądziła o wszystkim tylko z punktu widzenia swego społecznego stanowiska.

Tak samo nie krępowała się nigdy w czynach; a że jej takt płynął z uczuć na wskroś ludzkich, że zachowała wiele fizycznych sił i ujawniała swą wyższość w sposób pogodny i serdeczny, była przedmiotem podziwu trzech pokoleń, a ostatnie pokolenie, jakie zapewne danym jej było oglądać, zawyrokowało, że jest kobietą niepospolitą. Inteligentna, pełna wyniosłej prostoty i w gruncie rzeczy ciekawa – ale nie tylko towarzyskich plotek, jak wiele kobiet – urządziła sobie na starość rozrywkę, przyciągając do swego salonu, który się cieszył wielką, prawie historyczną sławą – wszystko, co słusznie lub niesłusznie wznosiło się nad przeciętny ludzki poziom przez pozycję towarzyską, dowcip, śmiałość, powodzenie lub klęskę. Członkowie królewskich rodów, artyści, ludzie nauki, młodzi politycy oraz szarlatani najróżniejszego wieku i kondycji, co pozbawieni treści i wagi wyłaniają się na wierzch jak korki i pokazują najlepiej kierunek płytkich prądów – wszyscy byli przyjmowani gościnnie w tym domu; gospodyni słuchała ich, przenikała na wskroś, rozumiała, szacowała – ku własnemu zbudowaniu. Mówiła, że lubi śledzić, ku czemu świat idzie. A ponieważ miała do świata stosunek rzeczowy, jej sądy o ludziach i wydarzeniach, choć oparte na specjalnych przesądach, były rzadko zupełnie mylne i prawie nigdy uparte.

Na całym świecie salon jej był chyba jedynym miejscem, gdzie nadinspektor policji mógł się spotkać ze zwolnionym czasowo więźniem, spotkać się na gruncie niezawodowym i nieoficjalnym. Nadinspektor nie pamiętał dokładnie, kto pewnego dnia przyprowadził tam Michaelisa. Miał wrażenie, że to musiał być pewien wysoko skoligacony członek parlamentu o nieprzeciętnych sympatiach, dostarczających stale tematu gazetom humorystycznym. Różni znakomici ludzie, nawet ci, którzy cieszyli się tylko chwilowym rozgłosem, wprowadzali się nawzajem swobodnie do tej świątyni, gdzie królowała niebanalna ciekawość starej kobiety. Niepodobna było przewidzieć, kogo się zastanie w poufnej pogawędce z gospodynią za niebieskim parawanem z wyblakłego jedwabiu, ujętego w złote ramy. Parawan ów oddzielał od wielkiego salonu przytulny kącik z kanapką i kilku fotelami; naokoło rozbrzmiewał gwar głosów i grupy ludzi stały lub siedziały w świetle sześciu wielkich okien.

Michaelis wywołał nagły przewrót w uczuciach publiczności, tej samej, która przed laty oklaskiwała okrutny wyrok skazujący go na dożywotne więzienie za uczestnictwo w wariackim zamachu, mającym na celu porwanie kilku więźniów jadących policyjną karetką. Spiskowcy postanowili zastrzelić konie i obezwładnić eskortę. Na nieszczęście został też zastrzelony jeden z policjantów; zostawił żonę i troje małych dzieci. Całe królestwo, dla którego obrony, dobrobytu i chwały ludzie giną co dzień na posterunku, zawrzało jak długie i szerokie wściekłym oburzeniem i zapamiętałą, niepohamowaną litością dla ofiary. Trzej główni sprawcy zamachu zostali powieszeni. Smukły i młody Michaelis, ślusarz z zawodu, uczęszczający pilnie do szkół wieczornych, nie wiedział nawet, że kogoś zabito, bo rola jego i kilku innych sprzysiężonych polegała na wyłamaniu drzwi z tyłu więziennej karetki. W chwili gdy go ujęto, miał pęk wytrychów w jednej kieszeni, wielkie dłuto w drugiej i krótki lewar w ręku – zupełnie jak włamywacz. Ale żaden włamywacz nie zostałby skazany tak ciężko. Śmierć policjanta była dla Michaelisa ciosem, tak samo jak niepowodzenie spisku. Nie zataił ani jednego, ani drugiego z tych uczuć przed sądzącymi go rodakami, a tego rodzaju skrucha wydała się gorsząco niedoskonała publiczności przepełniającej salę sądu. Sędzia, ogłaszając wyrok, rozwodził się z przejęciem nad znieprawieniem i zatwardziałością młodego więźnia.

Takim to sposobem skazujący go wyrok nabrał bezpodstawnego rozgłosu; uwolnienie zaś Michaelisa stało się sławne z przyczyn równie mało uzasadnionych. Rozgłosili o nim ludzie, którzy chcieli wyzyskać więzienną karę Michaelisa, uwydatniając jej stronę uczuciową – dla własnych celów lub też dla jakichś celów niezrozumiałych. Michaelis w naiwności serca i prostocie ducha nie przeciwstawił się temu. Uważał, że jego dzieje osobiste nie mają żadnego znaczenia. Był jak ci świątobliwi ludzie, których indywidualność zatraca się w rozpamiętywaniu wyznawanej przez nich wiary. Jego idee nie były w ścisłym znaczeniu tego słowa przekonaniami, ponieważ były niedostępne dla rozumowań. Pełne przeciwieństw i niejasności, składały się na niezłomną wiarę przesiąkniętą humanitaryzmem, wiarę, którą wyznawał raczej, niż głosił – z łagodnym uporem, z uśmiechem pełnym spokojnej pewności siebie; naiwne niebieskie oczy miał zawsze spuszczone, ponieważ widok ludzkich twarzy mącił mu natchnienie, które zawdzięczał samotności.

Nadinspektor ujrzał go pierwszy raz w tej charakterystycznej pozie, wzruszającego groteskową, nieuleczalną otyłością, którą były więzień musiał dźwigać do końca życia jak niewolnik na galerze swą kulę. Michaelis wypełniał sobą uprzywilejowany fotel za parawanem. Siedział tam u wezgłowia kanapki zajętej przez panią domu; spokojny, rozprawiający łagodnym głosem, nieświadom siebie jak malutkie dziecko, miał także coś z dziecięcego wdzięku – pociągającego wdzięku ufności. Wierzył w przyszłość, której tajne drogi zostały mu objawione w czterech ścianach głośnego więzienia i nie miał powodu podejrzewać nikogo. Choć nie mógł udzielić zaciekawionej pani domu dokładnego pojęcia o tym, ku czemu świat dąży, potrafił bez wysiłku wywrzeć na niej silne wrażenie wiarą bynajmniej nie zgorzkniałą i głębią optymizmu.

Pewna prostota myśli wspólna jest duszom pogodnym, choćby się znajdowały na przeciwległych krańcach towarzyskiej drabiny. Wielka pani była na swój sposób pełna prostoty. Poglądy i wierzenia Michaelisa nie zawierały nic, co by ją mogło zgorszyć lub przestraszyć, ponieważ osądzała je ze swej społecznej wyżyny. Jej sympatie skłaniały się szczerze ku ludziom w jego rodzaju. Nie była wyzyskującym kapitalistą; znajdowała się niejako ponad grą czynników ekonomicznych. I umiała przejąć się głęboką litością dla jaskrawych przejawów zwykłej ludzkiej nędzy, właśnie dlatego, że były jej tak bardzo obce i że musiała przeobrazić je sobie w myśli na cierpienia duchowe, aby pojąć ich okrucieństwo.

Nadinspektor pamiętał dokładnie rozmowę prowadzoną przez tych dwoje. Słuchał w milczeniu. Było to poniekąd równie ciekawe, nawet wzruszające w swej beznadziejnej jałowości, jak próby duchowego porozumienia między mieszkańcami odległych planet. Lecz Michaelis – groteskowe wcielenie uczuć humanitarnych – przemawiał do wyobraźni. W końcu podniósł się, ujął wyciągniętą ku niemu rękę wielkiej pani, uścisnął ją i przez chwilę zatrzymał w ogromnej, pulchnej dłoni z serdecznością pełną swobody, po czym odwrócił się od poufnego zakątka, ukazując potężne kwadratowe plecy, które wyglądały jak rozdęte pod kusą kurtką z miękkiej wełny. Rozglądał się pogodnie, życzliwie i sunął ku odległym drzwiom między grupami gości, kiwając się z boku na bok. Szmer rozmów cichł naokoło niego. Uśmiechnął się dobrodusznie do wysokiej, pięknej panny, gdy oczy ich się spotkały, i wyszedł z salonu, nieświadom ścigających go spojrzeń.

Pierwszy występ Michaelisa w świecie bardzo się udał; były więzień wzbudził szacunek niezamącony ani jednym szyderczym szeptem. Przerwane rozmowy potoczyły się we właściwym tonie, lekkim albo poważnym. Tylko zgrabny, długonogi mężczyzna lat czterdziestu, o wyglądzie pełnym energii, rozmawiając blisko okna z dwiema paniami, zauważył głośno z niespodzianą głębią uczucia:

– On waży przeszło dwieście pięćdziesiąt funtów50, a ma najwyżej pięć stóp i sześć cali51. Biedak! To straszne… straszne.

Pani domu, patrząc z roztargnieniem na nadinspektora, który został z nią sam na sam za parawanem, zdawała się porządkować swoje wrażenia; na jej pięknej nieruchomej twarzy malowała się zaduma. Tymczasem podeszli z lekka uśmiechnięci panowie o siwych wąsach i okrągłych czerstwych obliczach, gromadząc się wokół parawanu; zbliżyło się kilka innych osób – dwie dojrzałe kobiety z poważnymi twarzami pełnymi stanowczości i wdzięku, jakiś wygolony mężczyzna o zapadłych policzkach i wyglądzie staroświeckiego dandysa, bawiący się złotym monoklem zawieszonym na szerokiej czarnej wstążce. Przez chwilę panowało milczenie pełne szacunku choć nie pozbawione zastrzeżeń, wreszcie pani domu wykrzyknęła, bez oburzenia, tylko jakby wyrażając swój protest:

– I ten człowiek jest uznany oficjalnie za rewolucjonistę! Co za absurd.

Spojrzała bacznie na nadinspektora, który szepnął usprawiedliwiająco:

– Może nie za groźnego rewolucjonistę.

– Tego by jeszcze brakowało! To wyznawca idei, po prostu święty – oświadczyła stanowczo wielka pani. – A oni trzymali go pod kluczem przez dwadzieścia lat. Człowiek otrząsa się na taką głupotę. A teraz, kiedy jest wolny, wszyscy jego bliscy wyprowadzili się gdzieś albo poumierali. Rodzice mu umarli; dziewczyna, z którą miał się żenić, umarła podczas jego pobytu w więzieniu; utracił sprawność potrzebną do wykonywania swego rzemiosła. Opowiedział mi to wszystko z największą słodyczą i oświadczył, że za to miał dużo czasu do rozmyślań nad różnymi rzeczami. Ładna rekompensata! Jeśli tak wyglądają rewolucjoniści, niektórzy z nas powinni zbliżać się do nich na kolanach – ciągnęła trochę żartobliwie, a tymczasem banalne towarzyskie uśmiechy zastygły na twarzach zwróconych ku niej z konwencjonalnym szacunkiem. – Oczywiście nieborak nie będzie w stanie na siebie zarobić. Ktoś musi trochę się nim zająć.

 

– Trzeba by mu poradzić, żeby przeprowadził jakąś kurację – rozległ się w pewnej odległości żołnierski, poważny głos mężczyzny o energicznym wyglądzie. Ów mężczyzna wyglądał kwitnąco na swoje lata i nawet materiał jego żakietu robił wrażenie sprężystości i zdrowia, jakby był żywą tkanką. – Właściwie to on jest kaleką – dodał ze szczerym przejęciem.

Inne głosy, widać rade z nadarzającej się sposobności, szeptały śpiesznie wyrazy współczucia:

– Przerażające.

– Potworne.

– Cóż to za przykry widok!

Chudy pan z monoklem na szerokiej wstążce orzekł z przesadną wytwornością: „Istna groteska”. Goście stojący obok niego uśmiechnęli się do siebie z trafności tej uwagi.

Nadinspektor nie wyraził swego zdania ani wówczas, ani też później, ponieważ jego stanowisko nie pozwalało mu ujawnić niezależnej opinii o więźniu wypuszczonym czasowo na wolność. Lecz w gruncie rzeczy zgadzał się w zapatrywaniach z przyjaciółką i opiekunką swej żony; był pewien, że Michaelis jest humanitarnym uczuciowcem, trochę narwanym, lecz w gruncie rzeczy niezdolnym do skrzywdzenia muchy.

Więc też gdy nazwisko Michaelisa wypłynęło nagle w związku z przykrą sprawą wybuchu, nadinspektor uprzytomnił sobie niebezpieczeństwo grożące apostołowi na urlopie i od razu przyszła mu na myśl zagorzała sympatia starej damy do Michaelisa. Jej despotyczna dobroć nie ścierpiałaby, aby go pozbawiono wolności. Opiekunka Michaelisa miała dlań przywiązanie głębokie, spokojne, ugruntowane. Nie tylko czuła, że jest nieszkodliwy, ale wszystkim to opowiadała i stopniowo – przez pomieszanie pojęć – własny pogląd na tę sprawę stał się dla niej niewzruszonym dowodem. Zdawało się po prostu, że ją urzekł potworny wygląd tego człowieka o niewinnych dziecięcych oczach i uśmiechu tłustego anioła. W końcu prawie uwierzyła w jego teorię przyszłych czasów, ponieważ idee Michaelisa nie raziły w niczym jej uprzedzeń. Nie podobał się jej nowy żywioł plutokratyczny52 w składzie społeczeństwa, a uprzemysłowienie jako metoda rozwoju ludzkości wydawało jej się dziwnie odrażające, ponieważ było mechaniczne i nieczułe.

Humanitarne nadzieje łagodnego apostoła nie dążyły do zniweczenia istniejącego porządku rzeczy, tylko do jego ruiny ekonomicznej. Opiekunka Michaelisa naprawdę nie rozumiała, jakie zło moralne mogłoby stąd wyniknąć. Przepadłoby całe mnóstwo parweniuszów, których nie lubiła i którym nie ufała; a nie ufała im bynajmniej nie dlatego, że coś osiągnęli (bo nie uznawała ich osiągnięć), ale dlatego, że grzeszyli głęboką nieznajomością świata, co było zasadniczą przyczyną niedojrzałości ich zapatrywań i jałowości serc. Wskutek unicestwienia wszystkich kapitałów przepadliby parweniusze, lecz wszechświatowa ruina (koniecznie wszechświatowa, jak to zostało objawione Michaelisowi) nie naruszyłaby wartości społecznych. Zniknięcie ostatniej sztuki pieniądza nie mogło dotknąć ludzi na wysokich stanowiskach; opiekunka Michaelisa nie rozumiała, w czym mogłoby zmienić na przykład jej położenie. Wyłuszczyła nadinspektorowi te swoje odkrycia z nieulękłą pogodą starej kobiety, która zdołała uniknąć zarazy obojętności.

Nadinspektor postanowił, że będzie słuchał tego rodzaju wynurzeń w milczeniu, a ze względów taktycznych i z wrodzonego popędu starał się, aby to milczenie nie było irytujące. Miał serdeczny sentyment dla starej adeptki Michaelisa, uczucie skomplikowane, trochę zależne od uznania, jakim się cieszyła, i od jej cech indywidualnych, ale wypływające przede wszystkim z wdzięczności za pogłaskaną miłość własną. Czuł, że jest naprawdę lubiany w tym domu. Gospodyni była wcieloną dobrocią. I posiadała także mądrość praktyczną właściwą kobietom doświadczonym. Szlachetnie uznała w całej rozciągłości prawa towarzyskie nadinspektora jako męża Annie, przez co jego pożycie małżeńskie stało się znacznie łatwiejsze. Miała nieoceniony wpływ na Annie, kobietę pożeraną przez małostkowy egoizm, małostkową zazdrość, małostkową zawiść. Niestety i dobroć, i mądrość adeptki Michaelisa były nieobliczalne, na wskroś kobiece i nieraz trudno było z nią sobie radzić. Pozostała w pełni kobietą przez całe swoje życie; nie zrobiło się z niej – jak to bywa – coś w rodzaju starego mężczyzny w spódnicy, kapryśnego i obrzydliwego. Nadinspektor myślał o niej zawsze jak o kobiecie – o tym najwyższym typie kobiecości, z którego się wywodzą tkliwe, naiwne, zażarte opiekunki wszelkiego rodzaju mężczyzn przemawiających pod wpływem uczuć szczerych lub udanych, strażniczki kaznodziejów, wizjonerów, proroków lub reformatorów.

Nadinspektor wysoko cenił wybitną i zacną przyjaciółkę swej żony, a zarazem i swoją, więc też zaniepokoił się losem skazańca Michaelisa. Gdyby go aresztowano na podstawie podejrzeń, że brał choćby najmniejszy udział w tym zamachu, nie dałoby się chyba uniknąć uwięzienia go i musiałby przynajmniej odsiedzieć dawną karę. A to by go zabiło; nigdy by już z więzienia nie wyszedł. Tu nadinspektor uczynił w duchu uwagę bardzo nieodpowiednią ze względu na jego urzędowe stanowisko, a zarazem nieprzynoszącą zaszczytu jego uczuciom:

– Jeśli przymkną znów Michaelisa, ona nigdy mi tego nie daruje.

Tej szczerej myśli sformułowanej po cichu musiał towarzyszyć pewien szyderczy samokrytycyzm. Człowiek, zajmujący się tym, czego nie lubi, traci wiele zbawczych złudzeń co do własnej osoby. Kiedy się ma niechęć do swej pracy, kiedy się nie widzi w niej żadnego uroku, jest się skłonnym przenieść te uczucia na siebie samego. Tylko wtedy można zakosztować pociechy całkowitych złudzeń w stosunku do własnej osoby, gdy przeznaczona nam czynność harmonizuje szczęśliwym trafem ze skłonnościami właściwymi naszemu charakterowi.

Nadinspektor nie lubił swojej pracy w kraju. Jego poprzednią działalność policyjną w pewnym odległym punkcie kuli ziemskiej uprzyjemniało podobieństwo do wojny partyzanckiej lub przynajmniej do sportu na wolnym powietrzu, sportu pełnego ryzyka i podniecenia. Zamiłowanie do przygód łączyło się u nadinspektora z wybitnymi zdolnościami natury głównie administracyjnej. Przykuty do biurka wśród czterech milionów ludzi, uważał się za ofiarę ironii losu – tego samego losu, który doprowadził go do małżeństwa z kobietą wyjątkowo wrażliwą na klimat podzwrotnikowy, a przy tym wybredną i pod innymi względami, co świadczyło o wykwincie jej natury i upodobań.

Choć nadinspektor odniósł się złośliwie do swego niepokoju, nie mógł odegnać tamtej gorszącej myśli. Miał instynkt samozachowawczy silnie rozwinięty. Powtórzył w duchu z bluźnierczym naciskiem, wyrażając się jeszcze dobitniej:

– A niech to jasna cholera! Jeśli ten przeklęty Heat postawi na swoim, Michaelisa tłuszcz zaleje w więzieniu i ona nigdy mi tego nie przebaczy.

Czarna, szczupła postać nadinspektora trwała bez ruchu; z tyłu głowy, pod srebrzystym połyskiem krótko strzyżonych włosów, odcinała się biała pręga kołnierza. Cisza przeciągnęła się tak długo, że komisarz Heat ośmielił się chrząknąć. Wywarło to pewien skutek. Nieruchomy zwierzchnik, zwrócony wciąż ku oknu, zapytał inteligentnego i gorliwego urzędnika:

– Pan myśli, że Michaelis ma jakiś związek z tą sprawą?

Komisarz Heat był bardzo pewien siebie, lecz ostrożny.

– Hm, panie nadinspektorze – rzekł – mamy chyba na czym się oprzeć. Bądź co bądź człowiek tego rodzaju nie powinien być na wolności.

– Trzeba mieć jakiś niezaprzeczony dowód jego winy – rozległa się szeptem uwaga.

Komisarz Heat podniósł brwi, patrząc na wąskie, czarne plecy odwrócone uporczywie od jego inteligencji i gorliwości.

– Wyszukanie oczywistych dowodów przeciw niemu nie będzie wcale trudne – rzekł z cnotliwym zadowoleniem. – Może mi pan w tym względzie zaufać, panie nadinspektorze – dodał zupełnie niepotrzebnie z pełni serca, albowiem uważał za okoliczność bardzo korzystną, że miał w ręku tego człowieka i że będzie mógł go rzucić na pastwę publiczności, w razie gdyby jej się spodobało podnieść ryk oburzenia. Ale niepodobna było przewidzieć, czy publiczność będzie ryczała, czy też nie. W danym wypadku zależało to oczywiście od dzienników. Tak czy owak komisarz Heat, zawodowy dostawca materiału do więzień, człowiek o instynktach prawnych, uważał, że według wszelkich zasad logiki więzienie powinno przypaść w udziale każdemu jawnemu wrogowi prawa. Siła tego przekonania przyprawiła go o nietakt. Pozwolił sobie na krótki, zarozumiały śmiech i powtórzył:

– Panie nadinspektorze, proszę mi pod tym względem zaufać.

Tego już było za wiele dla nadinspektora, który przez półtora roku z górą ukrywał pod wymuszonym spokojem irytację na metody panujące w biurze i na podwładnych. Czuł się niby czworokątny hak wbity do okrągłej dziury i uważał dzień w dzień za obelgę tę z dawien dawna ustaloną gładką okrągłość, do której człowiek o mniej ostrych i kanciastych kształtach byłby się przystosował z rozkoszą, wzruszywszy parę razy ramionami. Najbardziej mierziło go właśnie to, że musiał brać tyle rzeczy na wiarę. Usłyszawszy śmiech komisarza Heata, odwrócił się szybko na pięcie, jakby go prąd elektryczny odepchnął od okna. Przychwycił na twarzy podwładnego nie tylko ukryte pod wąsami, zrozumiałe w tej chwili zadowolenie z siebie, lecz i resztki badawczej czujności w okrągłych oczach. Te oczy na pewno tkwiły przed chwilą w plecach nadinspektora, a teraz spotkały się z jego wzrokiem, zanim ich wytężona uwaga zdążyła ustąpić wyrazowi zwykłego zadziwienia.

48tuba głosowa – urządzenie złożone z dwóch stożków połączonych rurą powietrzną, przez które mowę można przenosić pomiędzy pomieszczeniami; w XIX w. używane do komunikacji wewnętrznej na statkach i w biurach; wyparte przez telefon. [przypis edytorski]
49wist – gra karciana dla czterech osób, popularna w XVIII i XIX w., poprzednik brydża. [przypis edytorski]
50funt – dawna angielska jednostka wagi równa ok. 0,45 kg; 250 funtów to ok. 114 kg. [przypis edytorski]
51pięć stóp i sześć cali – wzrost wyrażony w dawnych ang. miarach długości, równy 1,68 m. [przypis edytorski]
52plutokracja – warstwa społeczna ludzi bogatych i wpływowych. [przypis edytorski]