Za darmo

Tajny agent

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– No więc… jesteśmy ocaleni – wyrzekł powoli.

Pochyliła się naprzód i opadła znów na jego piersi. Objął ją serdecznie. Miała przy sobie wszystkie pieniądze! Jej kapelusz, a także i woalka przeszkadzały gwałtownemu upustowi uczuć. Ossipon ujawnił je w odpowiedniej mierze, ale nic ponadto. Poddała mu się bez oporu i bez uniesienia, biernie, jakby na wpół przytomna. Uwolniła się łatwo z jego luźnego uścisku.

– Ty mnie uratujesz, Tomie – wybuchnęła, cofając się, lecz trzymała go wciąż za wyłogi wilgotnego palta. – Ocal mnie. Ukryj mnie. Nie pozwól, aby mnie wzięli. Raczej mnie zabij. Ja nie potrafię się zabić – nie potrafię, nie potrafię – nawet ze strachu przed tym, czego się boję.

„Skończona dziwaczka”, pomyślał. Zaczynała go przejmować niejasnym lękiem. Rzekł zgryźliwie, albowiem zaprzątały go ważne myśli:

– Czegóż ty u diabła się boisz?

– Przecież odgadłeś, co ja musiałam zrobić! – krzyknęła kobieta. Szał ją ogarniał od straszliwie wyrazistych przeczuć, w głowie jej dźwięczały gwałtowne słowa uprzytamniające grozę położenia, a jednocześnie była przekonana, że jej bezładne wyznania są jasne i przejrzyste. Nie miała pojęcia, jak niewiele mógł Ossipon zrozumieć z tych urywanych zdań, które uzupełniała tylko w myśli. Odczuła ulgę niby po wyczerpującej spowiedzi i każde słowo Ossipona wydawało jej się pełne szczególnego znaczenia, a tymczasem Ossipon ani w części tego, co ona, nie wiedział. – Przecież odgadłeś, co ja musiałam zrobić! – powtórzyła załamującym się głosem. – Więc łatwo ci się domyślić, przed czym drżę – szeptała dalej gorzko i ponuro. – Nie chcę tego! Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! Musisz przyrzec, że mnie przedtem zabijesz! – Targnęła wyłogami jego palta. – To się stać nie może!

Zapewnił ją w krótkich słowach, że wszelkie obietnice są z jego strony zbyteczne i pilnował się, aby jej wyraźnie nie przeczyć; miał wiele do czynienia ze zdenerwowanymi kobietami i zawsze skłonny był raczej kierować się nabytym już doświadczeniem, niż traktować indywidualnie każdy konkretny wypadek. Zresztą w tym wypadku jego roztropny umysł pracował w innych kierunkach. Słowa kobiece lecą z wiatrem jak plewy, lecz braki w komunikacji statkami są nie do usunięcia. Wyspiarski charakter Wielkiej Brytanii narzucił się uwadze Ossipona w przykry sposób. „Człowiek ma wrażenie, że każdej nocy biorą go pod klucz” – pomyślał ze złością, taki skłopotany, jakby musiał drapać się na mur, dźwigając tę kobietę na grzbiecie. Nagle uderzył się w czoło: wysiliwszy pamięć, przypomniał sobie o linii Southampton – St. Malo. Statek wyruszał około północy. Dziesiąta trzydzieści odchodził pociąg. Ossipon poweselał i nabrał ochoty do czynu.

– Odjedziemy ze stacji Waterloo. Jeszcze mnóstwo czasu. Właściwie to wszystko w porządku… O co ci znów chodzi? Ależ nie tędy – protestował.

Pani Verloc, trzymając mocno jego ramię, usiłowała ciągnąć go z powrotem na Brett Street.

– Zapomniałam zamknąć drzwi sklepu – szepnęła w okropnym wzburzeniu.

Towarzysz Ossipon przestał już interesować się sklepem oraz całą jego zawartością. Umiał ograniczać się w swych pragnieniach. Już, już chciał powiedzieć: „Więc co? Dajmy temu spokój”, lecz się powstrzymał. Nie lubił sprzeczać się o drobnostki. Nawet przyśpieszył znacznie kroku, pomyślawszy, że zostawiła może pieniądze w szufladzie. Ale jego gotowość nie mogła sprostać gorączkowej niecierpliwości pani Verloc.

Z początku sklep wydał mu się zupełnie ciemny. Drzwi były uchylone. Pani Verloc oparła się o futrynę i wyszeptała:

– Nie było tu nikogo. Patrz! Pali się gaz… pali się w saloniku.

Ossipon wysunął głowę i dostrzegł nikłe światło wśród ciemności sklepu.

– Tak, rzeczywiście – odrzekł.

– Zapomniałam je zgasić. – Głos pani Verloc dochodził słabo zza woalki. Gdy Ossipon stał, chcąc ją puścić przodem, rzekła głośniej: – Wejdź i zgaś, bo inaczej zwariuję.

Nie sprzeciwił się na razie tej propozycji tak dziwnie uzasadnionej.

– Gdzie są te wszystkie pieniądze? – zapytał.

– Mam je przy sobie. Idź, Tomie. Prędko! Zgaś światło… Idźże! – krzyknęła, chwytając go z tyłu za ramiona.

Nieprzygotowany do stawienia oporu towarzysz Ossipon, pchnięty przez panią Verloc, znalazł się w głębi sklepu. Zdumiała go siła tej kobiety, a jednocześnie zgorszył się jej obejściem. Nie wrócił jednak na ulicę, aby ją skarcić. Jej fantastyczne postępowanie zaczynało budzić w nim niesmak. Ale kiedyż miał pobłażać jej zachciankom, jeśli nie teraz?

Towarzysz Ossipon wyminął z łatwością koniec lady i zbliżył się spokojnie do oszklonych drzwi saloniku. Firanka zasłaniająca szyby była trochę ściągnięta na bok i Ossipon pod wpływem naturalnego odruchu zajrzał do saloniku przed naciśnięciem klamki. Zajrzał machinalnie, bez żadnego celu, bez ciekawości. Zajrzał, bo zajrzeć musiał. Zajrzał – i zobaczył pana Verloca leżącego spokojnie na kanapie.

W piersi Ossipona zrodził się wrzask i zamarł bez dźwięku, przeistoczony w tłusty, mdlący posmak na wargach. Jednocześnie zaś duchowa istota towarzysza Ossipona wykonała oszalały skok w tył. Lecz jego ciało, pozbawione kierownictwa rozumu, trzymało się klamki z bezmyślną siłą instynktu. Krzepki anarchista nawet się nie zachwiał. Patrzył z twarzą tuż przy szybie, a oczy wyłaziły mu z głowy. Byłby oddał wszystko za to, aby móc odejść, ale powracająca przytomność ostrzegła go, że lepiej klamki nie puszczać. Co to jest? Napad szału? Zmora? A może pułapka, do której został znęcony z szatańską chytrością? Dlaczego? Po co? Nie miał pojęcia. Nie poczuwał się do żadnej winy względem tych ludzi, sumienie miał zupełnie spokojne, a jednak przeszyła go myśl, że dla jakichś tajemniczych przyczyn zostanie zamordowany przez oboje Verloców – przeszyła nie tyle jego mózg, co żołądek, i znikła, pozostawiając chorobliwą omdlałość i nudności. Przez chwilę, przez długą chwilę towarzysz Ossipon nie czuł się bynajmniej dobrze – i to w sposób bardzo specjalny. Lecz wciąż patrzył. A tymczasem pan Verloc leżał bez ruchu, z wiadomych sobie powodów udając sen, jego żona zaś, ta dzika kobieta, strzegła drzwi – niewidoczna i niema wśród mroku opustoszałej ulicy. Czyżby to wszystko było jakąś straszliwą machinacją uknutą przez policję na intencję jego, Ossipona? W swej skromności odrzucił takie rozwiązanie zagadki.

Lecz właściwe znaczenie sceny, na którą patrzył, zrozumiał dopiero, przyglądając się kapeluszowi. Ten kapelusz wydał mu się czymś nadzwyczajnym, jakimś złowrogim symbolem. Czarny, obrócony rondem do góry, leżał na ziemi przed kanapą, jakby go przygotowano dla zbierania składek od ludzi, którzy za chwilę nadejdą, aby oglądać pana Verloca, spoczywającego na kanapie i rozkoszującego się pełnią spokoju i wygody domowego ogniska. Od kapelusza oczy krzepkiego anarchisty powędrowały ku odsuniętemu stołowi, patrzyły chwilę na stłuczony półmisek i doznały jakby optycznego wstrząsu, dostrzegłszy połyskliwą białość pod niedomkniętymi powiekami człowieka leżącego na kanapie. Wydało się teraz Ossiponowi, że pan Verloc niekoniecznie śpi, że raczej leży z przechyloną głową i patrzy uporczywie na swą lewą pierś. A gdy towarzysz Ossipon dostrzegł wreszcie rękojeść noża, odwrócił się od szklanych drzwi, wstrząśnięty gwałtownym kurczem zwiastującym wymioty.

Nagle usłyszał, że drzwi od ulicy się zatrzaskują i dusza uciekła mu w pięty. Ten dom ze swym nieszkodliwym mieszkańcem mógł jednak służyć za pułapkę – i to straszliwą. Towarzysz Ossipon nie miał już teraz pojęcia, co się z nim dzieje. Zaczepiwszy udem o koniec lady, obrócił się w kółko i zachwiał z okrzykiem bólu; wśród przerażającego grzechotu dzwonka poczuł, że konwulsyjny uścisk przygważdża mu ramiona do boków, a zimne wargi kobiece pełzną po jego uchu, wypowiadając słowa:

– Policjant! Widział mnie!

Ossipon przestał się wydzierać: ona go nie puści. Ręce jej splotły się nierozerwalnym węzłem na krzepkich plecach Ossipona. Kroki na ulicy zbliżały się; dyszeli oboje pierś w pierś ciężko, mozolnie, co wyglądało na śmiertelną walkę, choć postawa ich wyrażała śmiertelny strach. Czas dłużył się w nieskończoność.

Policjant obchodzący dzielnicę dostrzegł był istotnie panią Verloc; ale ponieważ mijał właśnie oświetlone skrzyżowanie ulic, idąc ku przeciwległemu końcowi Brett Street, Winnie wydała mu się tylko jakimś trzepotem wśród mroku. I nawet niezupełnie był pewien, czy dojrzał istotnie ów trzepot. Nie potrzebował się spieszyć. Znalazłszy się na jednej linii ze sklepem, zauważył, że zamknięto go wcześnie. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Policjanci pełniący służbę mieli odrębne wskazówki tyczące się sklepu Verloców; nie wolno im było się wtrącać do tego, co się tam działo, chyba w razie wyraźnego przekroczenia porządku, lecz musieli donosić o wszystkim, co zauważyli. W tym wypadku nie było pola do spostrzeżeń, ale policjant, wiedziony poczuciem obowiązku i dbałością o spokój sumienia, przeszedł w poprzek jezdni i nacisnął klamkę. Sprężynowy zatrzask, od którego klucz spoczywał na wieki w kieszonce od kamizelki nieboszczyka Verloca, trzymał równie dobrze jak zazwyczaj. W chwili gdy sumienny agent policji potrząsał klamką, Ossipon poczuł znów zimne wargi kobiece muskające mu ucho:

– Jeśli wejdzie, zabij mnie… zabij mnie, Tomie.

Policjant ruszył dalej i przechodząc, oświetlił ślepą latarką87 wystawę sklepu, spełniając zwykłą formalność. Przez chwilę jeszcze mężczyzna i kobieta stali wewnątrz bez ruchu, dysząc ciężko z piersią przy piersi, wreszcie palce Winnie rozplotły się i ramiona jej z wolna opadły. Ossipon wsparł się o ladę. Krzepki anarchista potrzebował na gwałt podpory. To, co przeżył, było straszliwe. Ogarnął go wielki niesmak i nie chciało mu się mówić. Zdobył się jednak na wypowiedzenie żałosnej myśli świadczącej przynajmniej o tym, że zdawał sobie sprawę z położenia:

 

– Jeszcze parę chwil i z twojej winy byłbym się nadział na tego draba obmacującego sklep swoją, psiakrew, latarką.

Wdowa po panu Verlocu, stojąc bez ruchu w środku sklepu, zaczęła nalegać:

– Idź tam i zgaś światło, Tomie. Zgaś, bo oszaleję.

Ujrzała niewyraźnie jego porywczy gest odmowy. Za żadne skarby świata Ossipon nie wróciłby do saloniku. Nie był przesądny, ale widział tam za wiele krwi na podłodze; kapelusz był otoczony wielką kałużą. Już i tak oglądał zbyt blisko tego trupa; zagrażało to spokojowi jego duszy, a może i życiu!

– Więc przekręć kurek tam na gazomierzu. Patrz. W tamtym rogu.

Krzepka postać towarzysza Ossipona przeszła przez sklep jak cień wielkimi, porywczymi krokami i przykucnęła posłusznie w kącie; ale w tym posłuszeństwie było dużo niechęci. Ossipon szukał teraz nerwowo kurka, mrucząc przekleństwa; za oszklonymi drzwiami zapadła nagle ciemność i prawie natychmiast rozległo się chrapliwe, histeryczne westchnienie kobiety. Noc, niezawodna nagroda za uczciwy ludzki trud na tym padole, otoczyła pana Verloca, ciężko doświadczonego rewolucjonistę ze „starej gwardii”, skromnego stróża społeczeństwa, bezcennego tajnego agenta Δ z raportów barona Stott-Wartenheima; agenta, który był sługą prawa i porządku, sługą wiernym, zaufanym, sumiennym, godnym podziwu i miał tylko jedną sympatyczną słabość, a mianowicie pełne idealizmu przekonanie, że jest kochany dla siebie samego.

Ossipon szedł po omacku z powrotem ku ladzie przez duszny mrok, czarny teraz jak sadza. Głos pani Verloc stojącej w środku sklepu zadrgał w ciemności rozpaczliwym protestem:

– Ja nie chcę, żeby mnie powiesili, Tomie. Ja nie chcę…

Umilkła. Ossipon rzucił od lady przestrogę:

– Nie krzycz tak. – Zdawał się głęboko namyślać. – Zrobiłaś to zupełnie sama? – zapytał głucho, ale z wszelkimi pozorami władczego spokoju, co przepełniło serce pani Verloc wdzięcznością i wiarą w jego opiekuńczą siłę.

– Tak – szepnęła, niewidzialna wśród mroku.

– Nigdy bym w to nie uwierzył – mruknął. – Nikt by nie uwierzył.

Posłyszała jego ruchy w ciemności i odgłos zatrzasku w drzwiach saloniku. Towarzysz Ossipon, przekręciwszy klucz, zapewnił panu Verlocowi spokój; nie uczynił tego przez szacunek dla wiecznotrwałości jego spoczynku, ani też wiedziony jakimś innym uczuciowym względem, lecz wyłącznie dlatego, że wcale nie był pewien, czy ktoś nie ukrywa się jeszcze gdzieś w domu. Nie wierzył słowom tej kobiety, a raczej nie umiał na razie osądzić, co jest rzeczywiste, prawdopodobne lub nawet możliwe na tym zdumiewającym świecie. Strach wyzuł Ossipona z wszelkich uczuć wiary lub zwątpienia odnośnie do tej niesłychanej sprawy, która zaczęła się przy współudziale komisarzy policji i ambasad, a skończy się Bóg raczy wiedzieć gdzie – może na szafocie? Przerażała go myśl, że nie potrafiłby dowieść, co robił z czasem począwszy od godziny siódmej, albowiem krył się w okolicy Brett Street. Przerażała go ta dzika kobieta, która przyprowadziła go tutaj i może oskarżyć go o wspólnictwo, jeśli nie będzie się zachowywał z wielką ostrożnością. Przerażała go szybkość, z jaką dał się wciągnąć w tak wielkie niebezpieczeństwo – z jaką dał się zwabić. Upłynęło zaledwie dwadzieścia minut, odkąd spotkał panią Verloc – nie więcej.

Głos Winnie rozległ się znów, stłumiony, błagalny, żałosny:

– Nie pozwól mnie powiesić, Tomie! Zabierz mnie z kraju. Będę dla ciebie pracować. Będę harować. Będę cię kochać. Nie mam nikogo na świecie… Kto się mną zajmie, jeżeli ty mnie porzucisz!

Milczała przez chwilę. W głębi osamotnienia, które wkoło niej wytworzyła cienka nić krwi sączącej się spod rękojeści noża, znalazła Winnie straszne natchnienie – straszne dla niej, uczciwej dziewczyny z dzielnicy Belgravia, a potem uczciwej, wiernej żony pana Verloca.

– Ja nie będę wymagała, abyś się ze mną ożenił – szepnęła wstydliwie.

Posunęła się naprzód w ciemności. Przerażenie zdjęło Ossipona. Nie zdziwiłby się, gdyby nagle wydobyła drugi nóż, aby go zatopić w jego piersi. Aniby myślał się bronić. W owej chwili nie miał po prostu sił krzyknąć, żeby ją osadzić na miejscu. Ale zapytał głuchym, dziwnym głosem:

– Czy on spał?

– Nie – zawołała i ciągnęła prędko dalej: – Nie spał. Skąd znowu. Mówił właśnie, że nic mu się stać nie może. Mówił to – on, który zabrał mi sprzed oczu chłopca, żeby go zabić – zabrał mi to kochające, naiwne, niewinne dziecko, które nie potrafiłoby skrzywdzić nikogo, moje dziecko. I leżał wygodnie na kanapie, zabiwszy chłopca – mojego chłopca. Chciałam sobie pójść, żeby go już nigdy nie widzieć. A on mi mówi: „Chodź tutaj”. A przedtem powiedział, że to ja pomogłam mu zabić chłopca. Słyszysz, Tomie? Mówi mi: „Chodź tutaj”, a przedtem wydarł mi serce, i zmiażdżył je razem z chłopcem, i wdeptał w błoto.

Umilkła; po chwili rzekła jak przez sen:

– Krew i błoto. Krew i błoto.

Błysk światła przeszył mózg towarzysza Ossipona: to ten półgłówek zginął w parku! Cóż za niesłychana mistyfikacja, wszyscy bez wyjątku zostali nabrani. Ossipon wykrzyknął w najwyższym zdumieniu:

– Słowo daję, to ten degenerat!

– Powiedział do mnie: „Chodź tu” – rozległ się znów głos pani Verloc. – Czy on myślał, że jestem z kamienia? Słyszysz, Tomie? Powiedział: „Chodź tu”. Mnie! Mnie wołał! Spojrzałam na nóż i pomyślałam, że przyjdę, jeśli on tak się tego domaga. Przyszłam – po raz ostatni… Z nożem.

Ossipon bał się jej straszliwie – tej siostry degenerata, która sama była degeneratką typu zbrodniczego… a może kłamliwego. Poza wszystkimi innymi rodzajami strachu, budziła w nim także lęk, rzekłbyś, naukowy. Przerażenie Ossipona, bezgraniczne i skomplikowane, właśnie wskutek swego nadmiaru robiło w ciemnościach wrażenie spokojnej, głębokiej rozwagi, gdyż poruszał się i mówił z trudem, jakby wola i myśl w nim zamarły, a upiornej jego twarzy nie było widać. Czuł się na wpół martwy.

Nagle skoczył do góry, bo pani Verloc wydała raptem ostry, straszliwy krzyk, który zbezcześcił nienaruszoną, pełną powściągliwości przyzwoitość jej domowego ogniska.

– Ratunku! Tomie, ratuj mnie! Ja nie chcę, żeby mnie powiesili!

Rzucił się naprzód, szukając w ciemności jej ust, aby je zatkać i krzyk ucichł. Ale przewrócił Winnie w rozpędzie. Nagle poczuł, że opasała mu nogi; strach jego przekroczył wszelką miarę, zaczął działać jak trucizna, zrodził halucynacje, nabrał cech białej gorączki. Ossipon naprawdę widział teraz węże. Widział, że ta kobieta owija się wokół niego jak wąż, który nie pozwoli się strząsnąć. Nie była morderczynią. Była wcieloną śmiercią – towarzyszką życia.

Pani Verloc ucichła, jakby ten wybuch przyniósł jej ulgę.

– Tomie, nie możesz mnie teraz odepchnąć – szepnęła z podłogi. – Chyba że zmiażdżysz mi głowę obcasem88. Ja ciebie nie opuszczę.

– Wstań – rzekł Ossipon.

Jego twarz była tak blada, że się stała widoczna wśród gęstych ciemności; natomiast pani Verloc, zasłonięta woalką, nie miała twarzy, była prawie niewidzialna. Migot czegoś białego i drobnego – kwiatu na kapeluszu – zdradzał jej ruchy, miejsce, gdzie się znajdowała.

Biała plamka uniosła się w górę. Pani Verloc dźwignęła się z ziemi, a Ossipon pożałował, że nie wybiegł natychmiast na dwór. Ale zrozumiał w mig, że to by nie przydało się na nic. Rzuciłaby się za nim. Goniłaby go, krzycząc, ażby wszyscy okoliczni policjanci zaczęli go ścigać. A wtedy Bóg raczy wiedzieć, co by o nim powiedziała. Ossipon bał się do tego stopnia, że mignęła mu przez głowę obłędna myśl, aby ją udusić w ciemności. Przerażenie jego wzrosło do punktu kulminacyjnego. Jest w mocy tej kobiety! Ujrzał swą przyszłość: oto żyje przejęty nikczemnym strachem w jakiejś małej wiosce hiszpańskiej czy włoskiej; aż wreszcie pewnego pięknego dnia znajdują go martwego z nożem w piersi – jak Verloca. Odetchnął głęboko. Nie śmiał się ruszyć. A pani Verloc czekała w milczeniu na to, co jej zbawca raczy postanowić; jego milcząca zaduma działała na nią kojąco.

Nagle odezwał się głosem prawie zupełnie naturalnym; jego rozmyślania dobiegły końca.

– Chodźmy, bo się spóźnimy na pociąg.

– Dokąd pojedziemy, Tomie? – zapytała nieśmiało pani Verloc. Nie była już kobietą wolną.

– Najpierw do Paryża; tak będzie najlepiej… Wyjdź pierwsza i zobacz, czy tam kogoś nie ma.

Usłuchała. Jej stłumiony głos doszedł przez ostrożnie uchylone drzwi:

– Nie ma nikogo.

Ossipon wysunął się na ulicę. Mimo jego wysiłków, aby uczynić to jak najciszej, pęknięty dzwonek zagrzechotał za drzwiami w pustym sklepie, jakby starając się na próżno ostrzec pana Verloca, że żona opuszcza go nieodwołalnie – w towarzystwie jego przyjaciela.

W dorożce, którą zaraz znaleźli, krzepki anarchista udzielił pani Verloc wyjaśnień. Był wciąż straszliwie blady, oczy zapadły mu się na jakieś pół cala89 w stężałej twarzy. Ale widać obmyślił wszystko z niezwykłą przezornością.

– Gdy zajedziemy – mówił dziwnym, jednostajnym głosem – musisz wejść na stację osobno, jak gdybyśmy się nie znali. Kupię bilety i wsunę ci twój do ręki, kiedy cię będę mijał. Potem pójdziesz do poczekalni pierwszej klasy; posiedzisz przed odejściem pociągu z dziesięć minut i wyjdziesz na peron. Ja tam już będę. Wyminiesz mnie, jakbyś mnie nie znała. Mógłby tam znaleźć się szpicel i zwąchać, co się święci. Idąc samotnie, będziesz wyglądała jak kobieta wyruszająca w podróż. A mnie znają dobrze. Gdyby zobaczyli nas razem, mogliby zgadnąć, że jesteś uciekającą panią Verloc. Rozumiesz, kochanie – dodał z wysiłkiem.

– Tak – rzekła pani Verloc, siedząc tuż przy Ossiponie, zmartwiała ze strachu przed szubienicą. – Dobrze, Tomie. – I powtórzyła po cichu jakby straszliwą zwrotkę: – „Spuszczono delikwenta z wysokości czternastu stóp”.

Ossipon nie patrzył na nią; twarz jego wyglądała jak gipsowa maska zdjęta z niego po ciężkiej chorobie.

– Ach, prawda – rzekł – potrzeba mi teraz pieniędzy na kupienie biletów.

Pani Verloc rozpięła kilka haftek stanika, patrząc ciągle przed siebie, i podała mu nowy portfel ze świńskiej skóry. Wziął go bez słowa i wsunął, rzekłbyś, w głąb własnej piersi. Potem trzepnął się po wierzchu palta.

Wszystko to odbyło się bez zamiany jednego spojrzenia; robili wrażenie dwojga ludzi, którzy wypatrują upragnionego celu. Dopiero gdy dorożka skręciła na rogu ulicy i zbliżała się do mostu, Ossipon znów otworzył usta.

– Czy wiesz, ile tam jest pieniędzy? – zadał pytanie, jakby się zwracał do chochlika siedzącego na głowie konia między jego uszami.

– Nie – rzekła pani Verloc. – Dał mi to. Nie liczyłam. Nie przyszło mi to wcale na myśl. A potem…

Poruszyła z lekka prawą ręką. W nieznacznym ruchu tej prawej ręki, która przed niespełna godziną zadała śmiertelny cios, przebijając ludzkie serce, było tyle wyrazu, że Ossipon nie umiał powstrzymać dreszczu. Przedłużył go umyślnie i mruknął:

– Zimno mi. Przemarzłem do szpiku kości.

Pani Verloc patrzyła prosto przed siebie w perspektywę swej ucieczki. Niby żałobna chorągiew rozpostarta nad ulicą, słowa: „Spuszczono delikwenta z wysokości czternastu stóp” uderzały niekiedy o jej wytężone spojrzenie. Poprzez czarną woalkę białka wielkich oczu połyskiwały i lśniły jak u kobiety zamaskowanej.

Sztywność Ossipona miała w sobie coś rzeczowego, jakiś dziwaczny urzędowy wyraz. Nagle zaczął znów mówić, jakby mu się język rozwiązał:

– Słuchaj no, może wiesz, czy twój… czy konto w banku było na jego własne nazwisko, czy też na czyjeś inne?

Pani Verloc zwróciła ku niemu zamaskowaną twarz o jaśniejących białkach.

– Na czyjeś inne nazwisko? – rzekła z namysłem.

– Odpowiedz mi na to dokładnie – pouczał Ossipon w sunącej szybko dorożce. – To niezmiernie ważne. Wytłumaczę ci. W banku zachowano numery tych banknotów. Jeśli wypłacili mu je na jego własne nazwisko, to kiedy się dowiedzą o jego… jego śmierci, będą mogli wyśledzić nas za pomocą tych banknotów, ponieważ innych pieniędzy nie posiadamy. Może masz przy sobie jakieś inne pieniądze?

 

Pokręciła przecząco głową.

– Ani trochę? – nalegał.

– Kilka miedziaków.

– Więc to by było niebezpieczne. Trzeba by operować tymi pieniędzmi w specjalny sposób. Bardzo specjalny. Musielibyśmy pewno stracić więcej niż połowę całej sumy, aby zmienić te banknoty w pewnym bezpiecznym miejscu w Paryżu. Natomiast w drugim wypadku, to znaczy jeśli miał konto pod jakimś przybranym nazwiskiem – powiedzmy, Smith – można z zupełnym bezpieczeństwem posługiwać się tymi pieniędzmi. Rozumiesz? Bank nie ma sposobu sprawdzić, że pan Verloc i, powiedzmy, pan Smith, są jedną i tą samą osobą. Rozumiesz, jakie to ważne, żebyś się nie pomyliła? I czy w ogóle możesz mi na to odpowiedzieć? Może tego nie wiesz. Co?

Odpowiedziała ze spokojem:

– Teraz sobie przypominam. Złożył pieniądze w banku nie na własne nazwisko. Mówił mi kiedyś, że złożył je na nazwisko Prozor.

– Jesteś tego pewna?

– Tak.

– I nie przypuszczasz, aby ktoś w banku znał jego prawdziwe nazwisko? Może który z urzędników, albo…

Wzruszyła ramionami.

– Skądże mam wiedzieć? I czy to prawdopodobne, Tomie?

– Nie. To chyba nie jest prawdopodobne. Choć lepiej byłoby wiedzieć… No, przyjechaliśmy. Wysiadaj pierwsza i idź prosto na dworzec. Ruszaj się żwawo.

Został w tyle i zapłacił dorożkarzowi drobnymi z własnych pieniędzy. Program nakreślony z drobiazgową przezornością został wykonany. Gdy pani Verloc z biletem do St. Malo w ręku weszła do damskiej poczekalni, towarzysz Ossipon udał się do baru i w siedem minut wchłonął trzy szklanki wody sodowej z mocną wódką.

– Chcę pozbyć się zaziębienia – wyjaśnił kelnerce z przyjaznym skinieniem głowy, uśmiechając się kurczowo. Po tym wesołym intermedium90 opuścił bar z twarzą człowieka, który pił u samego Źródła Zgryzoty. Podniósł oczy na zegar. Już czas. Czekał.

Pani Verloc ukazała się punktualnie, cała w czerni – czarna jak śmierć we własnej osobie – z opuszczoną woalką, z pęczkiem tanich, bladych kwiatów u kapelusza. Przeszła tuż koło grupy śmiejących się mężczyzn, których śmiech można było zgasić jednym słowem. Szła krokiem opieszałym, ale trzymała się prosto; towarzysz Ossipon popatrzył na nią ze zgrozą, nim ruszył z miejsca.

Pociąg już stał, przed szeregiem otwartych drzwi wagonów nie było prawie nikogo. Ze względu na porę roku i ohydną pogodę pasażerowie stawili się nielicznie. Pani Verloc szła powoli wzdłuż pustych przedziałów, póki Ossipon nie dotknął z tyłu jej łokcia.

– Wejdź tutaj.

Weszła, a on został na peronie i rozglądał się wkoło. Pochyliła się ku niemu i rzekła szeptem:

– Co to znaczy, Tomie? Jakieś niebezpieczeństwo?

– Poczekaj. Tam idzie konduktor.

Ossipon zaczepił człowieka w mundurze. Rozmawiali przez chwilę. Słyszała, jak konduktor powiedział: „Dobrze, proszę pana”, dotykając czapki. Ossipon wrócił i rzekł:

– Powiedziałem mu, żeby nie wpuszczał nikogo do naszego przedziału.

Pochyliła się naprzód, siedząc.

– Ty myślisz o wszystkim… Uratujesz mnie, Tomie? – zapytała w porywie strachu, podnosząc raptem woalkę, aby spojrzeć na swego zbawcę.

Odsłoniła twarz jak z kamienia. A z twarzy tej patrzyły źrenice wielkie, suche, rozwarte szeroko, matowe, wygasłe, jak dwie czarne dziury w świecących białkach.

– Nic nam nie grozi – rzekł, spoglądając w nie z natężeniem prawie drapieżnym; pani Verloc, uciekającej przed szubienicą, to spojrzenie wydało się pełne tkliwości i siły. Wzruszyło ją głęboko – i ponura, surowa zgroza ustąpiła z kamiennej twarzy. Towarzysz Ossipon wpatrywał się w nią, jak nigdy kochanek nie wpatrywał się w ukochaną. Aleksander Ossipon, anarchista przezwany Doktorem, autor medycznej (i nieprzyzwoitej) broszury, były prelegent (zajmował się społeczną stroną higieny i wygłaszał odczyty w klubach robotniczych), był wyzwolony z pęt pospolitej moralności, lecz podlegał prawom nauki. Jako jej adept, patrzył z naukowego punktu widzenia na tę kobietę, siostrę degenerata i również degeneratkę należącą do typu zbrodniczego. Patrzył na nią i wzywał imienia Lombrosa, podobnie jak włoski wieśniak poleca się ulubionemu świętemu. Patrzył na nią jak człowiek nauki. Patrzył na jej policzki, na jej nos, na jej oczy, na jej uszy… Źle! Fatalna historia! Gdy blade wargi pani Verloc rozchyliły się, zmiękłszy pod jego zaciekle badawczym wzrokiem, spojrzał także na jej zęby… Nie ulega żadnej wątpliwości… typ zbrodniczy… Jeśli towarzysz Ossipon nie polecił Lombrosowi swej przerażonej duszy, to wyłącznie dlatego, że zgodnie z zasadami nauki nie wierzył, aby coś na kształt duszy mogło w nim przebywać. Natomiast żywił w sobie ducha wiedzy, który to duch skłonił go do oddania świadectwa prawdzie w nerwowych, urywanych zdaniach:

– To był niezwykły chłopak, ten twój brat. Nadzwyczaj interesujący do studiowania. Doskonały typ w swoim rodzaju. Doskonały!

Mówił pod wpływem ukrytego strachu, przybierając ton naukowca. A pani Verloc, słysząc te łaskawe słowa pochwały jej ukochanego brata, zachwiała się i pochyliła naprzód z błyskiem w mrocznych oczach, podobnym do słonecznego promienia, który poprzedza burzę.

– On był naprawdę wyjątkowy – szepnęła cicho drżącymi wargami. – Ty się nim bardzo interesowałeś, Tomie. Wziąłeś mnie tym za serce.

– To wprost niewiarygodne, do jakiego stopnia wyście byli do siebie podobni – ciągnął Ossipon, dając wyraz swej nieustannej obawie, a zarazem usiłując nie zdradzić chorobliwie nerwowej niecierpliwości, z jaką wyczekiwał odejścia pociągu. – Tak, on był do ciebie podobny.

Z tych słów nie przebijało żadne szczególne wzruszenie ani też współczucie. Ale już sam fakt, że Ossipon podkreślał podobieństwo Winnie do brata, wstrząsnął silnie jej uczuciami. Z lekkim okrzykiem wyprężyła ramiona i wybuchnęła nareszcie płaczem. Ossipon wsiadł do wagonu, zamknął pośpiesznie drzwi i spojrzał przez okno na zegar stacyjny. Jeszcze osiem minut. Przez pierwsze trzy minuty pani Verloc nie przestawała łkać gwałtownie i bezradnie. Potem uspokoiła się trochę, szlochając po cichu wśród obfitych łez. Usiłowała mówić do swego zbawcy, do człowieka, który był wysłańcem życia.

– Ach, Tomie! Jakże ja mogę bać się śmierci, kiedy wydarto mi go tak okrutnie? Jak ja mogę! Jak ja mogę być takim tchórzem!

Żaliła się głośno na swoje przywiązanie do życia, do tego życia, które było pozbawione wdzięku i uroku, i niemal wszystkiego, co czyni je znośnym, lecz oddało się bez zastrzeżeń jedynemu celowi – wiernie aż do morderstwa. I jak się to często zdarza w chwilach rozpaczy nieszczęsnej ludzkości, bogatej w cierpienie, lecz ubogiej w słowa, Winnie zawarła najszczerszy okrzyk prawdy w formie wytartej i banalnej, służącej do wypowiadania sztucznych, sentymentalnych frazesów:

– Jak ja mogę tak się bać śmierci! Chciałam się zabić, Tomie. Ale boję się. Chciałam ze sobą skończyć. Ale nie mogłam. Czy to znaczy, że nie mam serca? Widać kielich goryczy przeznaczony dla takich jak ja nie był jeszcze dość pełen. A kiedy ty się zjawiłeś….

Umilkła. Po krótkiej chwili wyszlochała w porywie wdzięczności i zaufania:

– Będę żyła tylko dla ciebie, Tomie!

– Przesiądź się w tamten kąt, dalej od peronu – rzekł pieczołowicie Ossipon.

Usłuchała swego zbawcy, który usadowił ją troskliwie i śledził na jej twarzy nadejście drugiego ataku płaczu, jeszcze gwałtowniejszego niż pierwszy. Przypatrywał jej się z miną, rzekłbyś, lekarza liczącego sekundy. Nareszcie usłyszał gwizd. W chwili gdy pociąg ruszał, mimowolny skurcz górnej wargi odsłonił zęby Ossipona i nadał jego twarzy wyraz dzikiej stanowczości. Pani Verloc była nieczuła na wszystko, a Ossipon, jej zbawca, stał jak wryty. Czuł, że wagony suną coraz szybciej, towarzysząc głuchym stukotem głośnym łkaniom kobiety. Nagle dwoma susami minął przedział, otworzył ostrożnie drzwi i wyskoczył.

Wyskoczył u samego końca peronu; a z taką zawziętością przeprowadził swój desperacki plan, że zdołał jakimś cudem, niemal wisząc w powietrzu, zatrzasnąć drzwi od przedziału. Dokonawszy tego, poczuł, że toczy się po ziemi jak zastrzelony królik. Był potłuczony, wstrząśnięty, blady jak śmierć i bez tchu, kiedy się dźwignął na nogi. Ale był spokojny i potrafił zachować się jak należy wobec tłumu podnieconych kolejarzy, którzy go w mig otoczyli. Wyjaśnił cichym i przekonywającym tonem, że jego żona musiała nagle wyjechać do umierającej matki, do Bretanii; że niepokoi się o nią bardzo, bo jest strasznie przybita; że usiłując podtrzymać ją na duchu, wcale nie zauważył, iż pociąg rusza. Na ogólny okrzyk: „Więc dlaczego pan nie pojechał do Southampton?” odpowiedział, że w domu została tylko młoda, niedoświadczona siostra żony z trojgiem małych dzieci; niepokoiłaby się bardzo jego nieobecnością, a urzędy telegraficzne już zamknięte. Wyskoczył zupełnie odruchowo.

– Ale drugi raz tego nie zrobię – rzekł w końcu; uśmiechnął się do wszystkich wokoło, rozdał trochę drobnych i opuścił stację, nawet nie kulejąc.

87ślepa latarka – latarka z ruchomą przesłoną, ukierunkowującą światło. [przypis edytorski]
88Chyba że zmiażdżysz mi głowę obcasem – w oryg. heel, co oznacza zarówno piętę, jak i obcas; Winnie nieświadomie przywołuje biblijny obraz węża-kusiciela, który z wyroku Boga zostanie zmiażdżony piętą (Rdz 3,14–15). [przypis edytorski]
89cal – jednostka miary długości równa ok. 2,5 cm. [przypis edytorski]
90intermedium – krótka sceniczna wstawka, zwykle komiczna, pomiędzy częściami średniowiecznego dramatu religijnego. [przypis edytorski]