Za darmo

Placówka postępu

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Pan jest bardzo czerwony, panie Kayerts. Jak się pan będzie tak irytował na słońcu, dostanie pan febry i umrze – tak jak pierwszy naczelnik – wypowiedział z naciskiem Makola.

Stali w milczeniu, patrząc na siebie z natężeniem, jak gdyby usiłowali dojrzeć coś z wielkiej odległości. Kayerts wzdrygnął się, Makola miał na myśli tylko to, co powiedział, ale słowa jego wydały się Kayertsowi pełne złowrogiej groźby. Odwrócił się nagle i poszedł ku domowi. Makola wycofał się na łono rodziny, a kły pozostawione przed składem leżały w blasku słonecznym, wielkie i drogocenne.

Carlier wrócił na werandę.

– Uciekli wszyscy, co? – odezwał się głuchy głos Kayertsa z głębi wspólnego pokoju. – Nikogo nie znalazłeś?

– O tak – odrzekł Carlier – znalazłem jednego z ludzi Gobili; leży martwy przed szałasami – przestrzelili go na wskroś. Słyszeliśmy ten strzał dziś w nocy.

Kayerts wyszedł szybko na werandę. Zastał towarzysza patrzącego ponuro na dziedziniec w stronę kłów leżących w oddali przed składem. Przez chwilę siedzieli obaj w milczeniu. Potem Kayerts opowiedział swoją rozmowę z Makolą. Carlier nic nie odrzekł. Przy śniadaniu jedli bardzo mało. Przez resztę dnia zamienili ledwie parę słów. Głucha cisza zdawała się ciążyć nad stacją i zaciskać im wargi. Makola nie otworzył składu; spędził dzień na zabawie z dziećmi. Leżał wyciągnięty na macie przed drzwiami swojego domku, a dzieciaki siedziały mu na piersiach i łaziły po nim. Był to obraz wzruszający. Pani Makola zajęta była przez cały dzień gotowaniem, tak jak i zwykle. Biali zjedli wieczerzę z nieco lepszym apetytem. Potem Carlier paląc fajkę i przechadzając się po dziedzińcu, dotarł aż do składu; stał przez długi czas nad kłami, dotknął nogą jednego czy dwóch, a nawet usiłował podnieść największy, chwytając za cienki koniec. Wrócił do swego naczelnika siedzącego wciąż na werandzie, rzucił się na krzesło i rzekł:

– Już wiem, jak to się stało! Napadli ich, leżących w ciężkim śnie po wypiciu wszystkiego tego wina, które pozwoliłeś wziąć Makoli. To była zasadzka – rozumiesz? Najgorsze to, że było tam kilku ludzi Gobili – z pewnością uprowadzili ich także. Najmniej pijany ze wszystkich obudził się i został zastrzelony w nagrodę za wstrzemięźliwość. Dziwny kraj. Co teraz zrobisz?

– Nie możemy tego dotknąć, naturalnie – rzekł Kayerts.

– Naturalnie, że nie – potwierdził Carlier.

– Niewolnictwo to okropna rzecz – wybełkotał Kayerts niepewnym głosem. – Straszna! Co za cierpienia – mruknął Carlier z przekonaniem.

Wierzyli święcie w swoje słowa. Każdy człowiek ma względy i szacunek dla pewnych słów, które on i jego bliźni wymawiają. Ale o uczuciach ludzie naprawdę nie nie wiedzą. Mówimy z oburzeniem albo zapałem; rozprawiamy o ucisku, okrucieństwie, zbrodni, poświęceniu, wyrzeczeniu się, cnocie – i nikt z nas nie wie, co znaczą te słowa. Nikt nie wie, co znaczy cierpienie albo wyrzeczenie się – może tylko ludzie, co padają ofiarą tajemnych celów, do których wiodą te złudzenia.

Następnego ranka zobaczyli, że Makola krząta się gorliwie na dziedzińcu, ustawiając wielką wagę do ważenia kości słoniowej. Po niejakim czasie Carlier rzekł: – Co też ten łajdak tam majstruje? – i zaczął wałęsać się po podwórzu. Kayerts poszedł za nim. Przystanęli obok wagi, przypatrując się Makoli. Nie zwracał na nich żadnej uwagi. Kiedy waga została zawieszona jak należy, spróbował podnieść kieł, aby go położyć na szali. Za ciężki był jednak. Spojrzał w górę bezradnie, nic nie mówiąc i przez minutę stali koło wagi, milczący i nieruchomi jak trzy posągi. Nagle Carlier rzekł: – Bierz za drugi koniec, Makola, draniu jeden! – i podnieśli kieł wspólnymi siłami. Kayerts drżał na całym ciele. Mruczał pod nosem: – No, no, doprawdy! – Włożywszy rękę do kieszeni, znalazł tam brudny kawałek papieru i ogryzek ołówka. Odwrócił się plecami, jakby chciał ukryć jakieś szachrajstwo, i notował ukradkiem cyfry, które Carlier wygłaszał, podnosząc głos niepotrzebnie. Kiedy już wszystko było zważone, Makola szepnął do siebie: – Słońce pali tu strasznie mocno – to niedobrze dla kłów. – Carlier rzekł niedbale do Kayertsa: – Wiesz co, naczelniku, mógłbym właściwie pomóc mu wnieść to do składu.

Gdy wracali do domu, Kayerts zauważył z westchnieniem: – Musieliśmy to zrobić. – A Carlier rzekł: – To jest doprawdy okropne, ale ponieważ ludzie należeli do Spółki, więc i kość słoniowa należy do Spółki. Musimy jej pilnować. – Oczywiście zdam z tego sprawę dyrektorowi – rzekł Kayerts. – Naturalnie, niech on sam rozstrzygnie – przytakiwał Carlier.

W południe zabrali się z apetytem do śniadania. Kayerts wzdychał od czasu do czasu. Gdy imię Makoli pojawiało się w rozmowie, dodawali do niego obelżywy epitet. Przynosiło to ulgę ich sumieniom. Makola urządził sobie po południu święto i kąpał dzieci w rzece. Tego dnia nikt z wiosek Gobili nie znalazł się w pobliżu stacji. Nazajutrz także nikt nie przyszedł ani dnia następnego, ani przez cały tydzień. Zdawało się, że poddani Gobili wymarli i zostali pochowani, gdyż nie dochodził stamtąd najlżejszy przejaw życia. Ale lud obchodził tylko żałobę po rodakach zgładzonych przez czary białych ludzi, którzy ściągnęli złych ludzi do ich kraju. Źli ludzie odeszli, ale lęk pozostał. Lęk pozostaje zawsze. Człowiek może zniszczyć w sobie wszystkie uczucia – miłość i nienawiść, i wiarę, i nawet zwątpienie; ale póki lgnie do życia, nie może zniszczyć lęku, przebiegłego, niezniszczalnego i straszliwego lęku, który przenika całe jestestwo, który zabarwia myśli, który czyha na dnie serca, który śledzi na ludzkich wargach walkę ostatniego tchnienia.Łagodny starzec Gobila ogarnięty lękiem składał specjalne ofiary z ludzi wszystkim złym duchom, które zawładnęły jego białymi przyjaciółmi. Ciężko mu było na sercu. Niektórzy z wojowników mówili o paleniu i zabijaniu, ale przezorny starzec odwiódł ich od tego. Któż mógł przewidzieć niedolę, jaką byłyby zdolne sprowadzić te tajemnicze istoty, gdyby je podrażniono. Należy zostawić je w spokoju. Może z czasem znikną w ziemi jak ta pierwsza biała istota. Lud Gobili powinien trzymać się od nich z daleka i żywić nadzieję, że wszystko skończy się jak najlepiej.

Ale Kayerts i Carlier nie znikli; pozostali na powierzchni tej ziemi, która wydawała im się teraz jakby większa i bardziej pusta – nie z powodu otaczającej ich samotności, zupełnej i głuchej. Wrażenie, któremu ulegli, zrodziło się ze świadomości raczej mętnej, że znikło z ich duszy coś nieuchwytnego – coś, co pracowało dla ich bezpieczeństwa i wstrzymywało dzicz od wtargnięcia w ich serca. Obrazy domu, pamięć o ludziach im podobnych, o ludziach, którzy czuli i myśleli, jak oni zwykli byli czuć i myśleć – cała ta przeszłość cofnęła się gdzieś daleko i zmętniała w blasku słońca nie przesłoniętego nigdy chmurami. A z otaczającej ich dzikiej, niemej głuszy właściwa jej beznadziejność i barbarzyństwo zdawały się wysuwać i zbliżać, przyciągać ich, patrzeć na nich, otaczać ich opieką, nieodpartą, poufałą i wstrętną.

Dni wydłużały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Ludzie Gobili bębnili i wrzeszczeli do każdego księżyca na nowiu, jak i dawniej, ale trzymali się od stacji z daleka. Makola i Carlier wyruszyli raz czółnem do jednej z wiosek, aby znów nawiązać stosunki, lecz zostali przywitani deszczem strzał i musieli co tchu uciekać, aby ujść z życiem. Ta wycieczka wznieciła niepokój nad dolną i górną rzeką – wzburzenie ludności przejawiało się wyraźnie przez szereg dni. Parowiec spóźniał się. Z początku Carlier i Kayerts mówili wesoło o tym opóźnieniu, potem ogarnął ich niepokój, a wreszcie zgnębienie. Sytuacja stała się poważna. Zapasy się kończyły. Carlier zarzucał z brzegu wędkę, ale woda w rzece opadła i ryby trzymały się środka łożyska. Nie śmieli zapuszczać się daleko od stacji na polowanie. A przy tym w nieprzebytym lesie trudno było o zwierzynę. Carlier zastrzelił raz płynącego rzeką hipopotama. Nie mieli dość wielkiej łodzi, aby zabezpieczyć go od utonięcia i poszedł na dno. Kiedy znów wypłynął, prąd uniósł go daleko i cielsko zostało wyłowione przez ludzi Gobili. Była to dla nich okazja do uroczystego obchodu narodowego, ale Carlier dostał napadu wściekłości i rozwodził się nad koniecznością wytępienia wszystkich Murzynów, aby można było wyżyć w tym kraju. Kayerts wałęsał się w milczeniu; spędzał całe godziny, wpatrując się w fotografię swojej Melie. Fotografia przedstawiała dziewczynkę o długich, wyblakłych warkoczach i nieco kwaśnym wyrazie twarzy. Nogi Kayertsa były bardzo spuchnięte, chodził z wielką trudnością. Carlier osłabiony przez febrę nie spacerował już po zawadiacku, tylko łaził chwiejnym krokiem, zachowując jeszcze minę wyzywającą, jak przystało na człowieka, który pamiętał swój szykowny pułk. Stał się opryskliwy, sarkastyczny i skłonny do mówienia przykrych rzeczy. Uważał to za „szczere postępowanie”. Obaj obliczyli już dawno swoje procenty z handlu, włączywszy do ogólnej sumy ostatni nabytek „tego niecnego Makoli”. Postanowili nic o tej sprawie nie mówić. Kayerts wahał się z początku ze strachu przed dyrektorem.

– Nie bój się – widział on i gorsze sprawki uknute po kryjomu – utrzymywał Carlier, śmiejąc się chrapliwie. – Nie podziękuje ci za to, że się wygadasz. Nie jest lepszy ani od ciebie, ani ode mnie. Kto mu doniesie, jeżeli będziemy trzymać język za zębami?

Otóż to właśnie! Poza nimi nie było tam nikogo; i – pozostawieni sam na sam ze swoją słabością – stawali się we wzajemnym stosunku z dnia na dzień bardziej podobni do współwinowajców niż do przyjaciół. Od ośmiu miesięcy nie mieli z domu żadnych wiadomości. Każdego wieczoru mówili: – Jutro przypłynie parowiec. – Ale jeden z parowców Spółki rozbił się i zatonął, a dyrektor jeździł na drugim, odwiedzając bardzo odległe i ważne stacje na głównej rzece. Uważał, że bezużyteczna stacja i bezużyteczni ludzie mogą poczekać. A tymczasem Kayerts i Carlier żywili się ryżem gotowanym bez soli i przeklinali Spółkę, całą Afrykę i dzień swego urodzenia. Trzeba samemu przejść taką dietę, aby przekonać się, jak dotkliwą przykrością może się stać przełknięcie pożywienia. Na stacji nie było dosłownie nic poza ryżem i kawą; a kawę pili bez cukru. Ostatnie piętnaście kawałków zamknął Kayerts uroczyście w swojej skrzynce obok małej butelki koniaku; – na wypadek choroby – objaśnił. Carlier był tego samego zdania. – Kiedy się jest chorym – oświadczył – każdy taki nadprogramowy kąsek dodaje otuchy.