Za darmo

Jądro ciemności

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Słuchałem. Ciemność się pogłębiała. Nie byłem nawet pewien, czy Kurtz dał mi właściwą paczkę. Podejrzewam raczej, że chciał mi powierzyć inny plik papierów, które widziałem po jego śmierci w rękach dyrektora przeglądającego je pod lampą. A dziewczyna mówiła dalej, dając ulgę swemu bólowi w przekonaniu, że jej współczuję; mówiła tak, jak człowiek spragniony pije. Wspominano mi, że jej rodzina sprzeciwiała się zaręczynom z Kurtzem. Nie był dosyć bogaty czy też coś w tym rodzaju. I rzeczywiście nie jestem pewien, czy nie cierpiał niedostatku przez całe życie. Były pewne podstawy do przypuszczenia, że miał już dosyć tej względnej biedy i że właśnie to go wygnało tam daleko.

– …Czy można było nie stać się jego przyjacielem, jeśli go się choć raz słyszało – ciągnęła dalej. – Pociągał ludzi ku sobie tym, co w nich było najlepsze. – Patrzyła we mnie usilnie. – To właściwość ludzi wielkich – mówiła, a jej niskiemu głosowi zdawały się towarzyszyć wszystkie dźwięki, które tam daleko słyszałem, dźwięki pełne tajemnicy, rozpaczy i smutku – szmer rzeki, szum drzew miotanych wiatrem, pomruk tłumów, słaby dźwięk niezrozumiałych słów krzykniętych z oddali, szept głosu odzywającego się zza progu wieczystej ciemności.

– Ale pan go słyszał! Pan wie! – zawołała.

– Tak, wiem – odrzekłem, czując w sercu coś na kształt rozpaczy, lecz pochyliłem głowę przed wiarą, która była w tej dziewczynie, przed jej wielkim i zbawczym złudzeniem, błyszczącym nieziemską jasnością wśród mroku, wśród tryumfującego mroku, przed którym nie byłbym mógł jej obronić – przed którym nie mogłem obronić nawet samego siebie.

– Co za strata dla mnie… dla nas! – poprawiła się ze szlachetną wspaniałomyślnością, po czym dodała szeptem: – Dla świata.

W ostatnich przebłyskach mierzchnącego107 dnia widziałem blask jej oczu pełnych łez – łez, które spłynąć nie chciały.

– Byłam bardzo szczęśliwa… bardzo hojnie obdarowana przez los… bardzo dumna – mówiła dalej. – Zbyt hojnie obdarowana. Zbyt szczęśliwa przez krótką chwilę. A teraz jestem nieszczęśliwa… na całe życie.

Podniosła się; jasne jej włosy zdawały się chwytać wszystko pozostałe światło i lśnić złotem. Wstałem także.

– A z tego wszystkiego – ciągnęła żałośnie – ze wszystkiego, co zapowiadał, z całej jego wielkości, z jego wspaniałomyślnej duszy, jego szlachetnego serca nie zostało nic – nic prócz wspomnienia. Pan i ja…

– Będziemy go zawsze pamiętać – rzekłem pospiesznie.

– Nie! – krzyknęła. – Niepodobna, aby to wszystko przepadło – aby takie życie zostało poświęcone, nie zostawiając po sobie nic prócz bólu. Pan wie, jakie rozległe miał plany. Wiedziałam o nich także – nie mogłam ich może zrozumieć – ale inni o nich wiedzieli. Coś musi pozostać. Jego słowa przynajmniej nie umarły.

– Jego słowa pozostaną – rzekłem.

– I jego przykład – szepnęła do siebie. – Ludzie podziwiali go, dobroć jego jaśniała w każdym czynie. Jego przykład…

– To prawda – rzekłem. – Został też jego przykład. Tak, jego przykład. Zapomniałem o tym.

– Ale ja nie zapominam. Nie mogę – nie mogę uwierzyć – jeszcze nie mogę. Nie mogę uwierzyć, że nigdy go już nie zobaczę, że nikt go już nie zobaczy – nigdy, nigdy, nigdy.

Wyciągnęła ramiona jakby za cofającą się postacią, wyciągnęła czarne ramiona ze splecionymi białymi dłońmi na tle światła mierzchnącego w wąskich oknach. Nigdy go już nie zobaczy. A ja widziałem go jednak wyraźnie. Będę widział to wymowne widmo, póki żyję, i ją będę widział także jako tragiczny i bliski Cień – podobny w tym geście do innego Cienia – również tragicznego, co pokryty bezsilnymi amuletami wyciągnął nagie, brunatne ramiona nad połyskliwą, piekielną rzeką, rzeką mroku. Odezwała się nagle bardzo cicho:

– Umarł, jak żył.

– Jego śmierć – rzekłem czując, że wzbiera we mnie głuchy gniew – była pod każdym względem godna jego życia.

– A mnie przy nim nie było – szepnęła.

Gniew mój ustąpił uczuciu niezmiernej litości.

– Wszystko, co tylko dało się zrobić… – mruknąłem.

– Ach, ale ja w niego wierzyłam więcej niż ktokolwiek na ziemi – więcej niż jego własna matka, więcej niż… on sam. Potrzebował mnie! Mnie! Była bym przechowała każde jego westchnienie, każde słowo, każdy znak, każde spojrzenie.

Poczułem jakby zimny ucisk na piersi.

– Niech pani przestanie – rzekłem stłumionym głosem.

– Przepraszam pana. Ja… ja tak długo opłakiwałam go w milczeniu – w milczeniu… Pan z nim był – do ostatka? Myślę o jego samotności. Nie miał przy sobie nikogo, kto by go rozumiał tak, jak ja go rozumiałam. Może nie było nikogo, kto by usłyszał…

– Byłem przy nim aż do ostatniej chwili – rzekłem drżącym głosem. – Słyszałem jego ostatnie słowa… – Zamilkłem, przerażony.

– Niech pan mi je powtórzy – szepnęła rozdzierająco. – Potrzebuję – potrzebuję – czegoś – aby – aby – z tym żyć.

O mało co jej nie krzyknąłem: czyż pani tych słów nie słyszy? Zmierzch powtarzał je naokoło uporczywym szeptem, szeptem, który zdawał się wzbierać groźnie jak szmer zrywającego się wiatru: „Ohyda! Ohyda!”

– Ostatnie jego słowa… abym miała z czym żyć – prosiła. – Czy pan nie rozumie, że ja go kochałam – kochałam – kochałam!

Opanowałem się i wyrzekłem powoli:

– Ostatni wyraz, jaki wymówił, to było – pani imię.

Usłyszałem lekkie westchnienie i naraz108 stanęło mi serce, zatrzymane przez straszliwy krzyk uniesienia, krzyk niepojętego tryumfu i niewypowiedzianego bólu:

– Wiedziałam – byłam pewna!…

Wiedziała. Była pewna. Słyszałem, jak płakała z twarzą ukrytą w dłoniach. Miałem wrażenie, że dom runie, nim zdołam uciec, że niebiosa zwalą mi się na głowę. Ale nic się nie stało. Niebiosa nie zapadają się dla takiej drobnostki. Ciekawym, czy by się zapadły, gdybym oddał Kurtzowi sprawiedliwość, na jaką zasłużył. Czyż nie powiedział, że pragnie tylko sprawiedliwości? Ale nie mogłem. Nie mogłem jej powiedzieć: byłoby się zrobiło za ciemno – beznadziejnie ciemno…

Marlow umilkł i siedział na uboczu, niewyraźny i milczący, w pozie zadumanego Buddy. Nikt się nie poruszył przez jakiś czas.

– Straciliśmy początek odpływu – rzekł nagle dyrektor.

Podniosłem głowę. Otwarte morze było zagrodzone czarną ławą chmur, a spokojny wodny szlak, wiodący do najdalszych krańców ziemi, ciągnął się, mroczny, pod zasępionym niebem, zdając się prowadzić w głąb niezmierzonej ciemności.

107mierzchnącego – dziś popr.: zmierzchającego. [przypis edytorski]
108naraz (daw.) – nagle. [przypis edytorski]