Za darmo

Podróże Guliwera

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Podróże Guliwera
Podróże Guliwera
Audiobook
Czyta Karol Kunysz
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Prosiłem, żeby cierpliwie chciał posłuchać historii mojej, którą od czasu ostatniego mego z Anglii wyjazdu aż do momentu, kiedy mnie znalazł, wiernie opowiedziałem, a jako dla prawdy umysły rozsądne zawsze otworem stoją, człowiek ten, poczciwy i zacny, mający rozsądek wielki i cokolwiek nauk posiadający, kontent był z mojej rzetelności i szczerości. Dla potwierdzenia zaś tego wszystkiego, com mu opowiadał, prosiłem, aby rozkazał przynieść mój sekretarzyk, od którego klucz miałem przy sobie (wiedziałem już wtenczas, jaki los spotkał moje pudło). Otworzyłem go w jego przytomności i pokazałem wszystkie rzeczy ciekawe, robione w tym kraju, z którego wyszedłem tak dziwnym sposobem. Między innymi rzeczami był tam grzebień, który zrobiłem z włosów brody królewskiej, a drugi z tegoż samego materiału, którego osada była z kawałka urżniętego paznokcia Jej Królewskiej Mości. Była tam jedna paczka igieł i szpilek długich na półtorej stopy, cztery żądła os, jak stolarskie sztyfty grube, i jeden pierścionek złoty, który darowała mi królowa, w sposób arcygrzeczny zdejmując go ze swego małego palca i kładąc mi go na szyję jako naszyjnik. Prosiłem kapitana, żeby na znak wdzięczności za jego dobroć i grzeczność przyjął ode mnie ten pierścień, lecz tego żadnym sposobem uczynić nie chciał. Pokazałem mu też nagniotek, który sam z nogi dworskiej damy odjąłem; był on gruby jak największe jabłko i tak stwardniał, że za powrotem do Anglii kazałem go wydrążyć na kubek i w srebro oprawić. Na koniec prosiłem go, żeby się przypatrzył moim pludrom, które były ze skórki mysiej.

Najusilniejszymi tylko prośbami mogłem go nakłonić do przyjęcia ode mnie zęba lokaja, który największą uwagę jego na siebie zwrócił. Dziękował mi za to bardzo i nawet więcej, niż ta bagatelka warta była. Ząb ten został przez nieumiejętnego chirurga jednemu ze służących mojej piastunki wyrwany, chociaż był zupełnie zdrowy; kazałem go oczyścić i schowałem w moim sekretarzyku. Długość jego wynosiła przeszło jedną stopę, a średnica cztery cale.

Kapitan mocno był kontent z tego, co mu opowiedziałem, i rzekł, że się spodziewa, iż za przybyciem naszym do Anglii opiszę te przypadki podróży moich i do druku podam. Jam mu na to odpowiedział, że zdaniem moim już nadto mamy książek podróżniczych, a teraz tylko takie dzieła chcą czytać, które coś nadzwyczajnego zawierają; że wielu pisarzy więcej troszczy się o własną próżność i interes niż o prawdę. Moja książka zawierałaby tylko rzeczy zwyczajne, a nie opisywałaby tak osobliwych roślin, drzew, ptaków i innych zwierząt, obyczajów i bałwochwalstwa dzikich ludów, którymi większa część pisarzy dzieła swoje ozdabia. Podziękowałem mu przy tym za jego radę i przyrzekłem zastanowić się nad nią.

Słysząc, że mówię zawsze głośno, dziwował się temu i spytał mnie, czy król i królowa tego kraju nie byli głusi. Odpowiedziałem, żem się do tego przyzwyczaił przez dwa lata i że w wielkim miałem podziwieniu głos jego i wszystkich żeglarzy, którzy zdawali mi się mówić po cichu i jakby do ucha, ale z tym wszystkim dosyć dobrze ich słyszałem. Kiedy znajdowałem się w tym kraju, rozmawiałem zawsze jak człowiek, który by chciał przemówić z ulicy do drugiego stojącego na wysokiej wieży, chyba że mnie stawiano na stole albo kto na ręce trzymał.

Powiedziałem mu jeszcze, iż majtkowie wydali mi się z początku najdrobniejszymi, jakiem tylko widział, stworzeniami, że podczas mieszkania mego w tym kraju, mając przyzwyczajone oczy do przedmiotów wielkich, nie mogłem przeglądać się w zwierciadle, taką mnie wzgardą napełniało porównanie mojej osoby z innymi.

Kapitan mi rzekł, iż podczas wieczerzy uważał, żem na wszystkie rzeczy poglądał z niejakim podziwieniem, i że mu się zdawało, jakoby czasem trudno mi było wstrzymać się od śmiechu, ale nie wiedząc, jakie tego były pobudki, przypisywał to pomieszaniu mego rozumu. Odpowiedziałem, iż właśnie dziwowałem się sam sobie, jak mogłem od śmiechu się wstrzymać, widząc półmiski tak małe jak srebrny trojak, łopatkę baranią jak jeden zrazik, kubek mniejszy od skorupy orzechowej, i tak opisałem mu resztę jego sprzętów i potraw; bo choć królowa do użytku mego kazała wszystkie rzeczy odpowiedniej robić wielkości, wszelako wyobrażenia moje zaprzątnięte były jedynie tym, co wokoło siebie widziałem, i tak czyniłem, jak wszyscy ludzie, którzy patrząc nieustannie na innych, a nie zastanawiając się nigdy nad sobą, nie dają baczności na własną małość. Kapitan zrozumiał mój żart i śmiejąc się, odpowiedział starym angielskim przysłowiem, że oczy moje były większe niżeli mój brzuch, gdyż uważał, że nie miałem wielkiego apetytu, chociażem się przez cały dzień przepościł98, potem swój żart kończąc, dalej mówił, iż dałby sto funtów szterlingów, żeby mógł widzieć, jak orzeł pudło moje trzymał w dziobie i jak potem leciało z tak wielkiej wysokości w morze, co zaiste byłoby widokiem bardzo dziwnym i wartym podania następnym wiekom. Porównanie z Faetonem było tak bliskie, iż nie omieszkał go zastosować, choć zdawało mi się, że nie jest bardzo na miejscu.

Kapitan wracając z Tonkinu płynął ku Anglii, ale nawałnica zapędziła go między wschód i północ aż pod czterdziesty stopień szerokości i sto czterdziesty trzeci długości. Dwa dni po moim na statek przybyciu powstał wiatr i przez długi czas pędził nas na południe. Ominąwszy Nową Holandię, udaliśmy się ku zachodowi, a potem nieco ku południu, aż pókiśmy nie opłynęli Przylądka Dobrej Nadziei. Żegluga nasza była bardzo szczęśliwa, ale nie chcę opisywaniem jej nudzić czytelnika.

Kapitan zawijał do jednego czy dwóch portów i wysyłał szalupy dla kupowania żywności i zaopatrywania się w wodę, ale ja nigdzie nie wysiadałem ze statku, aż stanęliśmy na Dunach. Był, zdaje się, naówczas dzień trzeci czerwca roku 1706, prawie w dziewięć miesięcy po moim wyjściu od Brobdingnagów. Ofiarowałem dla zabezpieczenia zapłaty za przewóz zostawić moje sprzęty, ale kapitan oświadczył, że żadnym sposobem nic ode mnie wziąć nie chce. Pożegnaliśmy się serdecznie i zobowiązałem go, że mnie odwiedzi w Redriff. Nająłem konia i przewodnika za talar, którego pożyczyłem u kapitana. W podróży, widząc szczupłość domów, drzew, bydląt i ludzi, rozumiałem, żem się znajdował jeszcze w Lillipucie. Obawiałem się, żebym którego z podróżnych nie nadeptał i nie roztratował, i dlatego często wołałem, ażeby uciekali z drogi, tak że o mało mnie nie pobito raz czy dwa za moje grubiańskie postępowanie.

Gdy przybyłem do mego domu, który zaledwie poznałem, a jeden ze służących drzwi otworzył, schyliłem się z obawy, żebym nie uderzył głową. Żona moja wybiegła dla ucałowania mnie, a ja schyliłem się niżej jej kolan, myśląc, że inaczej nie dosięgnie ust moich. Córka moja uklękła przede mną, prosząc mnie o błogosławieństwo, a ja nie mogłem jej dojrzeć, aż kiedy wstała, będąc od dawna przyzwyczajony mieć głowę i oczy obrócone do góry, a wtedy chciałem ją podnieść, jedną ręką objąwszy ją w pasie. Patrzałem z góry na moich służących i na jednego czy dwóch przyjaciół, jakby oni wszyscy byli karłami, a ja olbrzym. Powiedziałem żonie, że musiała żyć nazbyt oszczędnie, gdyż wydało mi się, że ona i córka zagłodziły się zupełnie. Zgoła tak dziko postępowałem, że wszyscy byli tegoż zdania co kapitan, kiedy mnie pierwszy raz zobaczył, rozumiejąc, żem rozum stracił. Wymieniam te fraszki, żebym dał poznać, jak wielką moc ma przesąd i nałóg.

W krótkim czasie przyzwyczaiłem się do żony, do dzieci i do przyjaciół. Żona moja poprzysięgła, iż nigdy więcej nie puszczę się na morze, z tym wszystkim złe przeznaczenie moje inaczej rozporządziło, a ona nie zdołała mnie zatrzymać, jak w dalszym ciągu zobaczy mój czytelnik. Jednak na tym miejscu kończę nieszczęśliwych podróży moich część drugą.

Część trzecia. Podróż do Laputy. Do Balnibarbów. Do Luggnaggu. Do Glubbdubdribu. I do Japonii

Rozdział pierwszy

Guliwer rozpoczyna trzecią podróż. Złapany przez rozbójników morskich. Złośliwość jednego Holandczyka. Dostaje się do Laputy.

Ledwie dni dziesięć zabawiłem w domu, gdy odwiedził mnie kapitan William Robinson z Kornwalii, dowódca statku „Dobra Nadzieja”, o ładunku trzystu beczek. Byłem ja kiedyś chirurgiem na innym statku, który w czwartej części ładunku do niego należał, i odprawiłem z nim podróż do Lewantu. Obchodził się ze mną nie jak z podwładnym, ale jak z własnym bratem. Dowiedziawszy się o moim przybyciu, przyszedł do mnie jedynie dla okazania mi, jakem się domyślał, swojej życzliwości, gdyż mówił tylko o rzeczach po długim niewidzeniu przyjaciela zwyczajnych. Lecz później odwiedzał mnie bardzo często, cieszył się mocno z pomyślnego stanu mego zdrowia i pytał, czylim na zawsze postanowił zostać w domu. Powiedział, że myślał jechać do Indii Wschodnich i że się spodziewał we dwa miesiące ruszyć w tę podróż. Wmówił przy tym we mnie, że miałby za wielkie ukontentowanie, gdybym chciał zostać chirurgiem na jego statku, że miałbym pod sobą innego chirurga i dwóch chłopców, że mi wyznaczy podwójną płacę i że doświadczywszy, iż się prawie równie jak i on znam na morzu, przyrzeka obchodzić się ze mną, jakbym był współdowódcą statku.

Na koniec tyle mi naświadczył grzeczności i tak mi się zdał człowiekiem poczciwym, że mając, mimo doznanych nieszczęśliwości, ciągle wielką ochotę oglądania świata, dałem się namówić. Jedyna trudność była dostać zezwolenie mojej żony, lecz ona w końcu na to przystała, zapewne mając przed oczami pożytki, które stąd dla dzieci mogły wyniknąć.

Wyszliśmy pod żagle dnia piątego sierpnia roku 1706 i przybyliśmy do fortecy Św. Jerzego dnia jedenastego kwietnia roku 1707. Tam bawiliśmy przez trzy tygodnie dla poratowania zdrowia naszych ludzi, z których większa część chorowała. Stamtąd udaliśmy się ku Tonkinowi, gdzie kapitan nasz myślał zatrzymać się czas niejaki, ponieważ towary, których nakupić pragnął, nie mogły mu być dostarczone prędzej jak w kilka miesięcy. Ażeby sobie koszt z tego opóźnienia wynagrodzić, kupił jeden statek naładowany różnymi towarami, którymi pospolicie mieszkańcy Tonkinu z pobliskimi wyspami handlują, i wsadziwszy na ten mały statek ludzi czternastu, między którymi trzech było tamtejszych rodaków, postawił mnie nad nimi kapitanem, dając mi moc na czas, przez który sam interesa99 swoje w Tonkinie miał sprawiać.

 

Nie minęły trzy dni od naszego puszczenia się na morze, jak za powstaniem wielkiej nawałnicy pędzeni byliśmy przez dni pięć między wschód i północ, a potem na wschód. Czas nieco się wypogodził, ale wiatr zachodni zawsze wiał mocno. Dnia dziesiątego dwóch rozbójników morskich na nas napadło i wkrótce nas złapali, gdyż statek nasz był tak obciążony, że niepodobna nam było ani uciekać, ani też się bronić.

Rozbójnicy i ich majtkowie z zapalczywością wpadli na nasz statek, lecz, znalazłszy nas wszystkich pokornie na ziemi leżących (co ja pierwej jeszcze rozkazałem), poprzestali na powiązaniu nas i przydaniu nam straży, a potem zaczęli plądrować nasz statek. Postrzegłem między nimi jednego Holandczyka100, który zdał się mieć jakąś władzę, choć nie był komendantem żadnego z ich statków. Poznał po naszych twarzach, żeśmy Anglicy, i zapowiedział szwargocąc w swoim języku, że nas wszystkich powiążą plecami do siebie i w morze wrzucą. Znając dość dobrze język holenderski powiedziałem mu, kim byliśmy, i błagałem, ażeby za nas, jako chrześcijan i protestantów, swoich sąsiadów i sprzymierzeńców, raczył wstawić się do kapitanów. Moje słowa bardziej go jeszcze rozjątrzyły, podwoił swoje groźby i obróciwszy się do swych towarzyszy, mówił do nich językiem japońskim, często powtarzając imię christianos.

Większy tych rozbójników statek był pod komendą jednego kapitana Japończyka, który trochę mówił po holendersku. Przystąpiwszy do mnie po różnych zapytaniach, na które mu z największą odpowiadałem pokorą, upewnił mnie, że nam nie będzie odebrane życie. Uczyniłem mu jak najuniżeńszy ukłon i obróciwszy się natenczas do Holandczyka rzekłem mu, iż przykro mi bardzo więcej widzieć ludzkości w bałwochwalcy niżeli w chrześcijaninie. Ale wkrótce żałowałem tych słów nieroztropnych, ponieważ ten nędzny potępieniec, gdy nie mógł namówić dwóch kapitanów do wrzucenia mnie w morze (na co oni przystać nie chcieli z przyczyny danego słowa), wymógł na nich, że srożej jeszcze ze mną postąpiono, niż gdyby mi życie odebrali. Rozdzielili moich ludzi na dwa statki, żadnego nie zostawiwszy na pokładzie, na który przysłali swoich ludzi. Co do mnie, uchwalili puścić mnie na los szczęścia w czółnie małym o dwóch wiosłach i jednym żaglu, z żywnością na dni cztery. Kapitan Japończyk podwoił ją dla mnie z własnych zapasów i nie pozwolił mnie oszukać. Wstąpiłem więc w czółno, gdy tymczasem dziki Holandczyk, stojąc na pokładzie, okładał mnie obelżywościami i przekleństwami, jakich tylko jego język mógł mu dostarczyć.

Godzinę pierwej, nim nas rozbójnicy napadli, znalazłem z mojej kalkulacji, żeśmy się znajdowali pod czterdziestym szóstym stopniem szerokości południowej, a sto osiemdziesiątym trzecim – długości. Oddaliwszy się nieco, postrzegłem przez lunetę wiele wysp między południem i zachodem. Wtenczas, mając wiatr pomyślny, podniosłem żagiel, chcąc do najbliższej zawinąć, czego w trzy godziny z wielką trudnością dokazałem. Wyspa ta była całkiem skalista. Znalazłszy jednak wiele jaj ptasich, skrzesałem ognia i roznieciłem go z wrzosu i z sitowia morskiego, ugotowałem jaja, które tego dnia były moim pokarmem, ponieważ ile możności, wszelkimi sposobami chciałem żywność moją oszczędzać. Przepędziłem tę noc pod skałą, gdzie nasławszy wrzosu, spałem dosyć dobrze.

Nazajutrz udałem się do drugiej wyspy, stamtąd do trzeciej i do czwartej, czasem używając wiosła, czasem żagla. Lecz żebym mego czytelnika nie nudził, powiem mu tylko, iż dnia piątego zawinąłem do ostatniej wyspy, która leżała na południowy wschód od poprzedniej.

Była ona dalej, niż mi się zdawało, i ledwiem mógł do niej w pięć godzin dopłynąć. Musiałem ją naokoło objechać, nim znalazłem miejsce, w którym by można zawinąć do lądu. Wysiadłszy na ląd w małej zatoce, trzy razy od mego czółna szerszej, znalazłem, że cała wyspa była skałą, tylko gdzieniegdzie znajdowały się miejsca, na których rosła trawa i zioła arcywonne. Wziąłem trochę żywności i nieco posiliwszy się, resztę złożyłem w jednej z jaskiń, których tam było dosyć. Nazbierałem jaj, narwałem sitowia morskiego i ziół suchych, aby nazajutrz, roznieciwszy ogień, ugotować jaja, gdyż miałem przy sobie krzesiwo, hubkę i szkło palące. Przepędziłem noc całą w jaskini, gdzie złożyłem moją żywność, i spałem na tych ziołach, które na ogień były przygotowane. Mało spałem, będąc bardziej jeszcze niespokojny niż utrudzony. Uważałem, że niepodobna było nie umrzeć w tak nędznym miejscu i że najnędzniejszy koniec mnie czeka. Tak zostałem tymi uwagami skołatany, że mi nawet wstawać było ciężko; nim przyszedłszy do sił, wyszedłem z jaskini, już było blisko południa. Czas był piękny, a słońce tak dogrzewało, że musiałem twarz odwrócić.

Ale nagle zachmurzyło się, innym jednak sposobem, niż kiedy słońce za chmurę zajdzie. Spojrzałem na słońce i zobaczyłem jakąś wielką machinę nieprzezroczystą między mną i słońcem, która, zdało mi się, że się w tę i ową stronę ruszała. Machina ta, zawieszona na jakie mil dwie w górze, zasłaniała mi słońce przez sześć lub siedem minut. Nie spostrzegłem jednak, ażeby powietrze było zimniejsze i niebo ciemniejsze, niż gdybym się znajdował w cieniu wielkiej góry. Gdy ta machina spuściła się bliżej ku miejscu, gdzie stałem, zdała mi się być z materii twardej, z gładkim i płaskim spodem, który przez odbijające od niego z morza promienie słoneczne przepysznie się świecił. Zatrzymałem się na jednym wzgórku, o jakie dwieście kroków od brzegu, i widziałem, że się ta machina równolegle do mnie spuszczała i jakby na milę zbliżyła. Naówczas, wziąwszy teleskop, postrzegłem mnóstwo ludzi uwijających się po spadzistych brzegach tego ciała, nie mogłem jednak dostrzec, co by robili.

Przyrodzona miłość życia wznieciła w sercu moim niejakie uczucia radości i nadziei, że przypadek ten wyratuje mnie może z tak smutnego położenia. Ale trudno, żeby czytelnik pojął, w jakie wpadłem podziwienie, widząc wyspę napowietrzną, zamieszkaną przez ludzi, którzy (jak się zdawało) mogą nią w górę lub na dół kierować i podług upodobania swego jeździć nią w powietrzu. Lecz nie znajdując się naówczas w stanie filozofowania nad tym tak dziwnym przypadkiem, uważałem tylko, w którą stronę obróci się ta wyspa, ponieważ zdało mi się, że się w biegu przez niejaki czas zatrzymała.

Niedługo potem zaczęła się zbliżać ku mnie, że już dobrze widziałem na niej ganki i gdzieniegdzie schody dla komunikacji jednych z drugimi. Na najniższym ganku widziałem wielu ludzi łowiących wędką ptaki, drugich zaś, co się na to patrzyli. Dawałem im znaki czapką (kapelusz mój już dawno był zużyty), powiewałem chustką, a gdy się jeszcze bardziej zbliżyli, wołałem ze wszystkich sił i postrzegłem, że na brzeg naprzeciwko mnie mnóstwo ludu wyległo. Poznałem po nich, że mnie postrzegli, chociaż nic mi nie odpowiadali. Ujrzałem naówczas pięciu lub sześciu ludzi szybko idących ku wierzchołkowi wyspy i pomyślałem, że wysłano ich do jakiejś osoby mającej zwierzchność dla wzięcia od niej rozkazu, co w tej okoliczności uczynić.

Powiększał się tłum ludu, a w mniej jak pół godziny wyspa tak się zbliżyła, że najniższy ganek był nie dalej ode mnie nad sto kroków. Wtenczas zacząłem w różnych postaciach okazywać najwyższe prośby z największą uniżonością i pokorą, ale żadnej odpowiedzi nie odebrałem. Ci, co byli najbliżej mnie, sądząc z ich odzienia, zdawali się być osobami znakomitymi. Rozmawiali ze sobą poważnie, często na mnie spoglądając.

Na koniec jeden z nich odezwał się do mnie językiem gładkim, jasnym i bardzo przyjemnym, którego brzmienie było do włoskiego podobne. Ja też odpowiedziałem po włosku, myśląc, że głos i ton języka tego milszy ich uszom będzie niż jakikolwiek inny.

Chociaż to wszystko było daremne, bo zrozumieć się wcale nie mogliśmy, poznano jednak, że w nieszczęśliwym znajduję się położeniu, i dano mi znak, żebym zstąpił ze skały i szedł ku brzegowi, co natychmiast uczyniłem, a wtenczas gdy się wyspa zniżyła do odpowiedniej wysokości, z najniższego ganku spuszczono łańcuch z przywiązanym na końcu krzesełkiem, na którym usiadłszy, w jednej chwili za pomocą kafara zostałem na wyspę wyciągnięty.

Rozdział drugi

Charakter Lapucjanów. Ich wiadomości. Król i dwór jego. Przyjęcie Guliwera. Bojaźń i niespokojność mieszkańców. Charakter Lapucjanek.

Za moim przybyciem tłum ludu otoczył mnie naokoło (ci, co stali bliżej, zdali mi się wyższego stanu), przypatrując mi się z podziwieniem, które i ja razem z nimi dzieliłem, bo nigdy jeszcze nie widziałem ludzi tak osobliwych w swojej postaci, odzieniu i obyczajach. Głowy mieli zwieszone raz na prawą, drugi raz na lewą stronę. Jednym okiem patrzyli w niebo, drugim ku ziemi. Suknie ich były upstrzone niezliczonymi figurami słońca, gwiazd, księżyca, pomiędzy którymi znajdowały się skrzypce, flety, arfy, gitary, lutnie i wiele innych instrumentów muzycznych, nieznanych w Europie. Widziałem naokoło nich wiele sług uzbrojonych pęcherzami poprzywiązywanymi do krótkich kijów jak bicze, w których było nieco grochu i kamyków małych, jak się później dowiedziałem. Coraz tymi pęcherzami bili po uszach i ustach tych, przy których stali, i nie mogłem z początku przyczyny tego zgadnąć. Umysły tego narodu zdały mi się być tak roztargnione i w zamysłach pogrążone, iż nie mogli ani mówić, ani uważać, co drudzy do nich mówią, bez pomocy tych trzaskających pęcherzy, którymi ich dla ocucenia bito albo po ustach albo po uszach. Dlatego osoby majętniejsze utrzymywały człowieka, który im służył za budziciela, w ich języku zwanego climenole, bez którego z domu nie wychodziły. Do powinności takiego budziciela należało, gdy się dwie lub trzy osoby znajdowały razem, uderzać zręcznie po ustach tego, do którego należało mówić, a potem po uszach tych, co mają słyszeć. On zawsze, kiedykolwiek jego pan wychodził, szedł przy nim i lekko go uderzał po oczach, bo inaczej przez swoje głębokie zamyślenie chlebodawca jego mógłby wpaść w jakąś przepaść, uderzyć o słup głową, roztrącać na ulicy przechodzących lub przez tychże zostać wtrącony w rynsztok.

Te uwagi były niezbędnie potrzebne, aby nie zostawić czytelnika w zdumieniu, w jakim ja się z przyczyny dziwnego postępowania tych ludzi znalazłem. Kiedy mnie na szczyt wyspy do pałacu królewskiego prowadzono, przewodnicy moi zapominali często, co mieli czynić, i zostawiali mnie samemu sobie, aż ich budziciel obudził; ani postać moja, ani krzyki mniej roztargnionego od nich ludu nie sprawiały na nich najmniejszego wrażenia.

Nareszcie wprowadzono mnie do królewskiego pałacu, gdzie widziałem Jego Królewską Mość na tronie w otoczeniu osób pierwszej godności. Przed tronem stał wielki stół zastawiony globami, sferami i różnymi innymi instrumentami matematycznymi. Król nie postrzegł mnie, gdy wszedłem, chociaż tłum przybyły ze mną wielkiego hałasu narobił. Był zatrudniony naówczas dochodzeniem jednego problemu i musieliśmy stać przed nim całą godzinę, nim swoją operację skończył. Miał przy sobie dwóch paziów trzymających w ręku pęcherze. Jeden z paziów, gdy Jego Królewska Mość zakończył robotę, uderzył go pęcherzem łagodnie i uniżenie po ustach, a drugi po uchu prawym. Naówczas król porwał się jakby ze snu i spojrzawszy na mnie i na otaczających mnie ludzi, przypomniał sobie, co mu niedawno powiedziano o moim przybyciu. Rzekł do mnie słów kilka i natychmiast młody człowiek uzbrojony pęcherzem zbliżył się do mnie i po prawym uchu uderzył. Ale ja dałem poznać, że fatyga ta względem mnie nie była potrzebna, przez co król i dwór jego najgorsze o moim rozumie powzięli mniemanie. Król różne czynił zapytania, na które odpowiadałem we wszystkich, jakie tylko umiałem, językach, lecz gdy widziano, że ani zrozumieć, ani zrozumiany być nie mogę, zaprowadzono mnie do jednego pokoju w pałacu i dwóch służących dano mi do usług, gdyż monarcha ten odznaczał się wielką gościnnością. Cztery osoby znaczne, które widziałem blisko osoby królewskiej, uczyniły mi honor, usiadłszy do stołu wraz ze mną. Mieliśmy każdy z nas dwa dania, po trzy potrawy. Pierwsze danie składało się z łopatki skopowej wyrżniętej w równoboczny trianguł101, ze sztuki mięsa w kształcie romboidu i z puddingu w kształcie cykloidu102. Na drugie dano dwie kaczki podobne dwóm skrzypcom103, kiszki i kiełbasy, które się wydawały jak flety i oboje, i mostek cielęcy, mający kształt arfy. Chleb, który nam dawano do stołu, był pokrojony w stożki, cylindry, równoległoboki i inne matematyczne figury. Podczas obiadu pozwoliłem sobie spytać się o nazwy wielu rzeczy w języku krajowym i znakomici moi towarzysze byli łaskawi odpowiadać mi przy pomocy swoich budzicieli, w mniemaniu zapewne, że będę podziwiał ich zdolności i talenta nadzwyczajne, jeżeli potrafię rozmawiać z nimi. Niedługo potem byłem w stanie żądać chleba, wina i innych rzeczy potrzebnych.

 

Po obiedzie towarzysze moi odeszli; przyszedł do mnie jeden człowiek od króla z piórem, inkaustem, papierem i trzema lub czterema księgami, dając mi poznać, iż miał rozkaz nauczenia mnie języka. Bawiłem z nim prawie cztery godziny, przez które na jednej kolumnie napisałem wiele słów, a na drugiej, naprzeciwko, ich tłumaczenie. Nauczył mnie też na pamięć wielu krótkich zwrotów, których sens dał mi poznać, każąc czynić przede mną swojemu służącemu to, co one znaczyły, a więc siadać, wstawać, kłaniać się, chodzić i tak dalej, a ja zapisywałem każdy zwrot. Potem mój nauczyciel pokazał mi w książce wyobrażenia słońca, księżyca, gwiazd, zodiaku, równika i kół biegunowych, mówiąc mi ich nazwy, a także wszystkie gatunki instrumentów muzycznych, powiadając, jak się który właściwie nazywa, i grając na nich po kolei, abym ich sztukę wyrozumiał. Gdy swoją lekcję skończył, ułożyłem ze słów, których się nauczyłem, bardzo piękny mały dykcjonarz i w krótkim czasie, dzięki szczęśliwej mojej pamięci, nauczyłem się jako tako lapucjańskiego języka.

Wyraz, który przez „latająca lub unosząca się wyspa” tłumaczę, brzmi w oryginale Laputa. Prawdziwej etymologii tego wyrazu dojść nie mogłem. Lap znaczyło w dawnym i wyszłym już z użycia języku – wysoko, a untuch – rządca, z tych dwóch więc wyrazów zrobiło się przez fałszywe wymawianie: Laputa zamiast Lapuntuch. To wywodzenie, jako zbyt naciągane, nie bardzo mi się podobało. Ośmieliłem się więc przedłożyć uczonym inne przeze mnie wynalezione, to jest, że Laputa pochodzi z lap outed; lap znaczy – lśnienie się promieni słonecznych na morzu, outed – skrzydło. Nie chcę nikomu mojego wywodzenia narzucać, podaję je tylko pod sąd rozumnego czytelnika.

Ci, którym mnie król powierzył, widząc, że bardzo źle jestem ubrany, przysłali mi krawca dla wzięcia miary do nowego kroju. Krawcy w tym kraju inaczej sprawują kunszt swój niżeli w Europie. Naprzód zmierzył wysokość moją kwadrantem, potem wziął miarę mojej obszerności linią i cyrklem tudzież proporcje wszystkich moich członków i na papierze pokalkulowawszy, przyniósł mi po sześciu dniach suknie bardzo źle zrobione. Ekskuzował104 mi się, że, nieszczęściem, pomylił się w rachowaniu. Ku mojemu pocieszeniu widziałem, że takie przypadki często się zdarzały i nikt na to nie zważał.

Dla braku przyzwoitej odzieży i z powodu małej słabości nie mogłem przez kilka dni wychodzić. Powiększył się przez to mój dykcjonarz i jakem znowu pierwszy raz udał się do dworu, potrafiłem już odpowiadać na niektóre zapytania królewskie.

Król Jegomość kazał ruszyć wyspą swoją na północny wschód, a potem na wschód i zatrzymać się w górze ponad miastem Lagado, które jest stolicą całego królestwa na lądzie stałym. Była ona odległa o jakieś dziewięćdziesiąt mil, a podróż nasza trwała cztery i pół dnia. Ruch wyspy w powietrzu nie sprawił mi najmniejszej przykrości. Następnego dnia, koło jedenastej w południe, król w otoczeniu szlachty, dworzan i znaczniejszych osób grał przez trzy godziny bez przerwy na przygotowanych dla nich umyślnie instrumentach muzycznych. Byłem zupełnie ogłuszony hałasem i nie mogłem odgadnąć, w jakim to dzieje się celu, aż dowiedziałem się wszystkiego od mego nauczyciela. Powiedział mi, że mieszkańcy tej wyspy mają uszy dostosowane do muzyki sfer, która gra w określonym czasie, a dwór był obowiązany w niej uczestniczyć, każdy na instrumencie, na jakim gra najlepiej.

W czasie naszej podróży do Lagado Król Jegomość rozkazał, aby wyspa zatrzymywała się ponad wieloma miastami i miasteczkami dla przyjmowania próśb od swoich poddanych. W tym celu spuszczono wiele sznurków z uwiązanym na końcu ołowiem, ażeby lud do tych sznurków przywiązywał swoje supliki, które potem ciągniono105 i które się na powietrzu wydawały jak skrawek papieru przywiązany przez uczniów do ogona latawca. Podobnym sposobem otrzymywaliśmy z dołu wino i żywność.

Wiadomości, które miałem w nauce matematycznej, wielce mi dopomogły do pojęcia ich sposobu mówienia i wyrazów, które najwięcej brali z matematyki i muzyki, gdyż ja trochę i muzyki umiem. Wszystkie wyobrażenia wyrażają w liniach i figurach, nawet grzeczności ich są geometryczne. Jeżeli na przykład chcieli wychwalać piękność którejś panienki lub jakiegoś zwierzęcia, porównywali je do równoległoboków, cyrkułów, półglobów, elips i innych figur geometrycznych lub też posługiwali się słownictwem muzycznym, które zbędne byłoby tu przytaczać. Widziałem w kuchniach królewskich różne rodzaje instrumentów matematycznych i muzycznych; podług ich figur krają mięsiwa na stół królewski przeznaczone.

Domy u nich są bardzo źle pobudowane, ściany nie są nigdy stawiane pod kątem prostym, a to z tej przyczyny, że w tym kraju geometrię praktyczną mają w pogardzie jako rzecz mechaniczną i podłą. U nich matematyk jest dla głębokiego myślenia, a nie dla publicznego pożytku. Przepisy, które dają rzemieślnikom, są zbyt zawiłe i niezrozumiałe, aby mogły być dokładnie wykonywane, stąd pochodzą niezliczone błędy, lubo106 w używaniu linii, ołówka i cyrkla są bardzo biegli. Nie widziałem nigdy narodu tak durnego, tak głupiego, tak nieroztropnego we wszystkich czynnościach zwyczajnych, poza matematyką i muzyką. Są to jeszcze prócz tego najgorsi na świecie mędrkowie, zawsze gotowi przeczyć, lubo nie wtedy, kiedy przypadkiem myślą dobrze, ale to im się rzadko przytrafia. Nie znają, co to jest imaginacja107, wynalazek, dowcip108, i nawet nie mają słów w swoim języku, które by te rzeczy wyobrażały, bo wszystkie myśli zajęte mają dwiema naukami, o których wspomniałem.

Wielu z nich, osobliwie zatapiających się w astronomii, wpada w astrologię, choć z tym się publicznie ogłaszać nie śmie, a co dziwniejsza rzecz, postrzegłem w nich skłonność do polityki i wielką ciekawość do gazet. Nieustannie rozmawiali o sprawach publicznych i bez ogródek dawali swoje zdania o interesach stanu, kłócąc się namiętnie o każdy szczegół różnych opinii politycznych. Postrzegłem ten sam charakter i w naszych matematykach europejskich, chociaż nigdy nie mogłem znaleźć najmniejszego związku między matematyką i polityką; myślą może, że jako najmniejsze koło ma tyleż gradusów109, ile i największe, tak ten, kto umie poruszać globem110, może równie łatwo i rządzić światem. Ale czyż nie jest to przywara raczej wrodzona wszystkim ludziom, którzy pospolicie lubią mówić i zdania swoje dawać o tym, co najmniej rozumieją?

Naród ten zawsze zostawał w niespokojności i bojaźni, a co innych ludzi nigdy nie trwoży, u nich jest pobudką do nieustannej trwogi i strachu. Niespokojność ta bierze się stąd, że lękają się odmiany ciał niebieskich, na przykład, żeby ziemia przez ustawiczne zbliżanie się słońca nie została na koniec jego płomieniem pochłonięta, żeby to światło natury powoli nie zasklepiło się swoją pianą i nagle nie zgasło dla ludzi. Boją się, że jeśli ziemia ledwie uszła szczęśliwie pierwszej komecie, która ją niezawodnie mogła zniszczyć, nie ujdzie przed drugą, która ma się pokazać podług ich rachuby za lat trzydzieści i jeden, i w zbliżeniu swym do słońca przyjmie od niego gorącość111 dziesięć tysięcy razy większą niżeli rozpalone do czerwoności żelazo, a oddalając się od słońca, rozpostrze płomienisty ogon sto tysięcy i czternaście mil mający, przez który gdyby ziemia przeszła nawet w odległości stu tysięcy mil od jądra, czyli ciała komety, zostanie spalona i obrócona w perzynę. Boją się jeszcze, żeby słońce, ustawicznie rozpraszając promienie swoje na wszystkie strony i nie mając znikąd zasilenia, nie wyniszczyło się na koniec i całej swej istoty nie utraciło, co oznaczałoby koniec życia na ziemi i innych planetach pobierających światło ze słońca, Oto są zwyczajne bojaźnie i strachy, które im spać nie dają i wszystkich ich uciech pozbawiają, a dlatego, skoro się tylko z rana z sobą spotkają, zaraz jedni od drugich dowiadują się o słońcu, jak się ma i w jakim stanie zaszło i wzeszło oraz jakie są nadzieje uniknięcia zbliżającej się komety. W rozmowy takie wdają się z tym samym zapałem co chłopcy, którzy słuchają łapczywie okropnych opowiadań o duchach i potem boją się położyć do łóżka.

98chociażem się (…) przepościł – chociaż się przepościłem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
99interesa – dziś popr. forma M. i B. lm: interesy. [przypis edytorski]
100Holandczyk – dziś: Holender. [przypis edytorski]
101trianguł – tu: trójkąt. [przypis edytorski]
102cykloid – krzywa wyznaczana przez punkt na obwodzie okręgu „toczącego się” po prostej. [przypis edytorski]
103dwóm skrzypcom – dziś popr. forma: dwóm parom skrzypiec. [przypis edytorski]
104ekskuzować się – tłumaczyć się, przepraszając. [przypis edytorski]
105ciągniono – dziś: ciągnięto. [przypis edytorski]
106lubo (daw.) – choć, chociaż. [przypis edytorski]
107imaginacja – wyobraźnia. [przypis edytorski]
108dowcip (daw.) – inteligencja. [przypis edytorski]
109gradus – stopień; tu: jako miara kąta w matematyce: koło ma 360°. [przypis edytorski]
110glob – tu: globus. [przypis edytorski]
111gorącość – dziś: gorąco a. ciepłota. [przypis edytorski]