Za darmo

Miazga

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

wieczorem

Parę pomysłów z ostatnich dni, ewentualnie do wykorzystania kiedyś potem:



Pisarz po czterdziestce, autor wielu powieści i opowiadań, cieszących się dużą poczytnością, również autor kilku filmowych scenariuszy, według których nakręcone zostały filmy, znane zarówno w kraju, jak za granicą. Nie należy do Partii, ale w zasadzie mógłby, nie jest pozbawiony krytycyzmu w sprawach drugorzędnych, lecz w zasadniczych popiera przemiany dokonane i dokonywujące się w Polsce. Gwałtowny przełom przeżywa w latach 1967–1968: Izrael, Czechosłowacja. W ciągu jednego roku staje się zupełnie innym człowiekiem, więc również i innymi oczami poczyna patrzeć na otaczającą go rzeczywistość. A ponieważ nie będąc pisarzem na wielką miarę, jest przecież konstrukcją autentycznie pisarską, wszystko go skłania, aby ów świat ujrzany na nowo opisywać i utrwalać. Pisze z pasją, jakiej do tej pory nie doświadczał. Nie może oczywiście liczyć, aby któryś z tych jego nowych utworów mógł się ukazać w kraju. W tych warunkach decyduje się na publikowanie na Zachodzie, lecz ze względu na własne bezpieczeństwo – postanawia ogłaszać swoje nowe rzeczy pod pseudonimem. Niebawem parę jego znakomitych opowiadań drukuje paryska „Kultura”, zdobywają rozgłos, są tłumaczone i publikowane w zachodnich miesięcznikach. Później ukazuje się jego powieść, stając się niebawem bestsellerem w NRF, w Anglii i w USA. W kraju również nowe nazwisko polskiego pisarza poczyna budzić coraz większe zainteresowanie, wszyscy się domyślają, że to jest pseudonim, nikt jednak nie wie, kto się pod nim ukrywa, choć ze względu na klimat tych utworów wydaje się niemal pewnym, że musi je pisać człowiek przebywający w kraju. W związku z tym całym zamieszaniem Iks popada w sytuację bardzo szczególną: im większym rozgłosem cieszą się jego zakonspirowane utwory, tym bardziej pilnuje się, aby ze swoim autorstwem przed nikim się nie zdradzić. Nawet żona i dorastające dzieci o niczym nie wiedzą, lecz z drugiej strony Iks, dręczony strachem, przeżywa dotkliwe cierpienia jako pisarz, ponieważ nie może się przyznać do najlepszych swoich dzieł. Gnębi go nieustanny wyrzut, że zapiera się samego siebie, lecz równocześnie wie, że gdyby się ujawnił – zniszczyłby egzystencję własną oraz rodziny, nawet gdyby mu się udało uniknąć procesu i więzienia.



Redakcja tygodnika filmowego (pismo ma charakter popularny), w której liczny (jak wszędzie) zespół redakcyjny składa się prawie wyłącznie z ludzi niemających nic z filmem wspólnego, a skierowywanych do tej pracy, gdy w różnych latach i z różnych powodów, zawsze jednak politycznych, byli usuwani z wyższych stanowisk i przestawiani na tzw. boczny tor. Dawny ubek, naukowiec-socjolog usunięty z Partii za rewizjonizm, wybitny w swoim czasie (w okresie Października) aktywista partyjny, wykolejony politycznie działacz młodzieżowy, podstarzały arystokrata zaplątany w jakieś źle widziane kontakty z zachodnimi dziennikarzami, były cenzor, były instruktor rolniczy i z ostatniej fali „czystek”: wieloletnia na odpowiedzialnym stanowisku pracowniczka Filmu Polskiego, z pochodzenia Żydówka oraz jeden z kierowników produkcji filmu, również uznany za syjonistę.



Konrad Keller rozbudzony z pierwszego snu bólem zęba.



środa, 29 kwietnia

Ten przed kilkoma laty napisany fragment, w całości przepadł w Stuttgarcie. U ubiegłym tygodniu w poszukiwaniu jakichś śladów tej sceny przeglądałem oba bruliony ze starymi notatkami, ale znalazłem tylko strzępek dialogu z nagranego na taśmę wywiadu Konrada Kellera. O ile pamiętam, były jeszcze na tej taśmie utrwalone różne drobne notatki Nagórskiego (osobiście przez niego czytane) i na koniec przegrany z płyty Albinoni, chyba

Adagio

 na smyczki i organy, nie mogę sprawdzić, bo płytę już dość dawno ktoś (Jarek S.?) pożyczył i nie oddał, zresztą to nie takie ważne. Konrad przesłuchuje tę taśmę już po zażyciu proszka przeciwbólowego, aby skrócić wyczekiwanie na uśmierzenie bólu zęba i sen. Właśnie ten proszek!



W przeciwieństwie do Moniki, która jest zdecydowaną farmakomanką i przy różnych okazjach, kiedy trzeba i nie trzeba, łyka (przeważnie zagraniczne) środki uspokajające albo podniecające – Konrad od najdawniejszych lat żywi do wszelkich leków wstręt, jest bowiem najgłębiej przekonany, że ich działanie uboczne nie tylko może, lecz musi osłabiać pamięć. Stąd jego rozterka, kiedy gdzieś koło godziny drugiej silny ból zęba rozbudza go z pierwszego snu. W pierwszej chwili, gdy leży z zamkniętymi oczyma, wydaje mu się, że to tylko przykry sen, lecz ból nasilający się w dolnej szczęce uświadamia mu niebawem prawdziwy stan rzeczy. Wynik swoistej obdukcji, ostrożnie dokonanej przy pomocy wskazującego palca (aaa! jęknął w tym momencie), nie pozostawia żadnych wątpliwości: jądro bólu, rozpalone i promieniście się iskrzące, mieści się dolnym zębie trzonowym, który w ubiegłym roku był wyleczony i wzorowo zaplombowany. Najgorsze myśli oblegają Kellera, już siebie widzi z twarzą opuchniętą, groteskowo zdeformowaną. Prometeusz z taką twarzą! Pan Młody! Spanikowany opuszcza tapczan i w pyjamie z czarnego jedwabiu (podarunek Moniki przywieziony w ubiegłym roku z Festiwalu Filmowego w Cannes), zapalając po drodze wszystkie światła, biegnie do łazienki. Lecz jego ulga, gdy widzi w lustrze, że na razie twarz ma w porządku, jest połowiczna, ból, zapewne pobudzony nazbyt gwałtownymi ruchami, nagle się nasila i znakomity aktor, skoro kilkakrotnie, jak duża ryba pozbawiona wody, otwiera i zamyka usta, spostrzega, że przy każdym ruchu rwący ból przenika aż do warg. Zaprzestaje więc ryzykownych prób, lekko zmętniałymi, bo załzawionymi oczami bada z rosnącym niepokojem swoje odbicie w lustrze, koniuszki uszu ma wyraźnie zaczerwienione. Wreszcie się decyduje i wprost do lustra, zrazu na przytłumionym szepcie mówi fragment swojej roli:





Jak na pachołka bogów nazbyt dumnie mówisz.

Skąd w tobie ta wyniosłość, dostojność i pycha?

Nowi panowie – nową cieszycie się władzą,

Mniemając, że bezpiecznie rządzicie z Olimpu.

A ja przecież widziałem, jak z owej wyżyny

Dwóch mocarzy runęło…



Niestety, końcowa kwestia, wypowiedziana pełnym głosem, potęguje ból i twarz, jaką Konrad widzi w tej chwili w lustrze nie ma nic z boskiej wielkości Prometeusza. Tego nie było w zaginionym tekście, lecz wydaje mi się, że w tym momencie Konrad, zupełnie złamany, powinien przysiąść na sedesie i wtedy właśnie może sobie wyobrazi jutrzejszą próbę generalną: siebie półnagiego i przykutego do skały, z twarzą wykrzywioną cierpiętniczym grymasem, niewyraźnie bełkocącego tekst, i naprzeciw – bezwstydnie i prowokacyjnie urodziwego Hermesa, jak suwerenny w młodzieńczej nagości, z jedną dłonią wspartą na biodrze, a drugą, w sposób bezbłędnie niedbały i płynny poruszając złocistym kaduceuszem mówi swoją kwestię pełnym, jasnym głosem:





Biedny Prometeuszu, nie umiesz się zmieniać,

Chociaż zuchwały upór pogrążył cię w nędzy.



Niewykluczone, że Keller będzie słyszeć i dalsze kwestie tego dialogu, oczywiście wyraźniej słysząc głos Łukasza Halickiego:



Prometeusz





W mojej nędzy śpi wolność, miałbym ją zamienić

Na twój los niewolnika butnego tyrana?



Hermes





Sądzisz, Prometeuszu, że niewolnik skały

Jest kimś lepszym niż zwiastun boskiego przesłania?



Prometeusz





Mój wstręt do wszystkich bogów jest równy ich pysze.



Hermes





Ciało twe poskromione, ale dusza chora.



Myśl o doraźnej uldze (a ulga, to także sen), jaką mogłoby spowodować zażycie proszka uśmierzającego, chyba już w łaziance powinna się pojawić, gdzieś na peryferiach świadomości Konrada. Lecz podobnego podszeptu, równającego się brutalnemu gwałtowi na własnej naturze, Konrad nie może przyjąć bez oporu. Więc w ostrożnym przepłukaniu obolałej jamy ustnej zimną wodą spod kranu szuka wsparcia dla swojej odrazy do lekarstw. Niestety, zarówno woda zimna, jak gorąca okazują się nieprzydatne. Tak więc, wobec koszmarnej perspektywy bezsennej nocy (bo nie wcześniej niż przed ósmą rano będzie się mógł skomunikować z dentystką), uśmierzający proszek wydaje się jedynym ratunkiem. Lecz, na Boga! Skąd wziąć proszek o drugiej w nocy? Ubrać się i szukać apteki z nocnym dyżurem? Nie, nawet od samego siebie nie można się domagać, aby człowiek w stanie tak ciężkiej obolałości prowadził auto po nocy i w ślizgawicę, Keller powinien pamiętać, jak bardzo się zmęczył odwożąc przed paroma godzinami Monikę na Saską Kępę i potem, wracając do siebie. Więc może zejść do któregoś ze znajomych sąsiadów? Konrad przebiega w myśli nazwiska aktorów mieszkających w tej samej, co on, kamienicy, są to aktorzy nie najwyższej rangi, zawistni i złośliwi, jutro pół znajomej Warszawy będzie opowiadać za kulisami, po kawiarniach, w Radio i w Telewizji, jak wielki Keller w przeddzień swego ślubu zjawił się w środku nocy, z bolącym zębem, błagając o ratunek. Odpada. Lepiej cierpieć. Ba, cierpieć! („Nie! Pycha i wzgarda każą mi dziś milczeć – Niemy ból mnie przygniata, gdy pamiętać muszę, jak poniżono we mnie to, co żyć powinno”). I jutro być do niczego? Cóż za przeklęty dzień! Długi, jak maraton wymagający skoncentrowania wszystkich dyspozycji fizycznych i psychicznych, gorzej niż maraton, bo pełen wilczych dołów, karkołomnych przeszkód i grząskich trzęsawisk: dentystka wprowadzająca piekielne żądło w bezbronną i obolałą jamę ustną; wątpliwe w wynikach udawanie Prometeusza w demaskującym i dla chorego zęba z pewnością szkodliwym świetle jupiterów; ten idiotyczny ślub cywilny z tłumem przyjaciół, znajomych i ciekawych, gdy bez taryfy ulgowej trzeba będzie robić twarz, uśmiechać się, czarować i szczerzyć zęby do kamer i fotograficznych obiektywów, a potem stojąc w małżeńskiej wspólnocie przy nazbyt wyperfumowanej Monice wysłuchiwać chrypiącego przez głośnik marsza Mendelssohna; rodzinny obiad u Adama?, może by i mógł przynieść parę godzin odprężenia, ale Monika z pewnością się postara, aby swoje płaskie i pretensjonalne gierki narzucić wszystkim, i wszyscy, ze względu na niego, do tego stylu się dostosują, on pierwszy; i już trzeba będzie gnać do kościoła, jakby to całe zbiegowisko i także rytuał organizował kapryśny i niezdecydowany reżyser, gdy po nakręceniu sceny wpadł naraz na przekorny pomysł, aby powtórzyć ją w nowej wersji i w zmienionych dekoracjach; przyjęcie u starych na Saskiej Kępie, lepiej o tym nie myśleć, kto jednak wie, czy akurat wówczas nie uda się wykroić choćby kwadransa dobroczynnego relaksu, może w pokoju Moniki? och, zdjąć marynarkę, rozpiąć koszulę przy szyi i kwadrans poleżeć bez ruchu, zamknąwszy oczy, poleżeć; ale już czas zadziała i trzeba się będzie znaleźć w tej koszmarnej Jabłonnie i znów robić twarz, gadać, gadać, brnąć i wygłupiać się, wygłaszać kwestie, od których język powinien drętwieć, wielki Boże! po co to wszystko? komu potrzebna ta grafomańska farsa?, czemu wielki aktor ma się zgrywać na tak kiczowatym tekście i demonstrować siebie w sytuacjach tak wątpliwych?

 



Z ustami półotwartymi, aby ułatwić sobie płyciutkie, niezadrażaniające oddychanie, a uszy mając całkiem czerwone, Konrad Keller poczyna krążyć bezradnie po mieszkaniu rozświetlonym wszystkimi lampami, w pewnym momencie, gdy nagła erupcja bólu zmusi go do stłumionego jęku (Król Lear, Edyp?), wydaje mu się, że wszystkim nieszczęściom, jakie go złośliwie dopadły i obiegły, w perspektywie nieuniknionego jutra urastając do wymiarów żywiołowego kataklizmu, winna jest Monika, a ponieważ zdaje sobie sprawę, że tego przeświadczenia nie może podeprzeć argumentami rzeczowymi – zezwala w przystępie sympatycznej słabości, aby się w nim poczęła zagęszczać i rosnąć nienawiść, och, prawie ulga!, i naraz wśród tego kłębiącego się życiodajnie żywiołu odkrywa ratunek! oczywiście Monika!



wieczorem

Myślałem rano, gdy zabierałem się do pracy, że uda mi się dzisiaj zrekonstruować całą tę scenę. Ale okazało się, co jest zresztą oczywiste – że rekonstrukcja w sferze twórczości nie istnieje i istnieć nie może. Można kopiować, lecz nie rekonstruować, wiernie odtwarzać. Wiedza i świadomość w momencie czasowym Y już nie są tymi samymi, jakimi były wcześniej: w momencie X. W ogólnym zarysie wyjątkowo dobrze zapamiętałem zagubioną wersję tej sceny, lecz teraz, gdy ją chciałem w sensie propozycji odtworzyć – działać we mnie poczęły całkiem nowe inspiracje, wszystko, co się wiąże z rolą Kellera jako Prometeusza, wymyśliłem dopiero dzisiaj, ale to zrozumiałe, bo przed kilkoma laty, gdy ten fragment komponowałem, jeszcze nie istniał Łukasz Halicki, a i sam Konrad nie był tak wyraźny.



Sporo czasu zabrała mi praca przy tekstach Aischylosa, wydaje mi się jednak, że brzmią teraz po polsku nieźle i dobry aktor mógłby je mówić.



Od wielu tygodni więzień tych stronic, mało co wiedziałbym z tego, co się dzieje dokoła, gdyby nie moja rodzina, która tak, jak jest, w różnych latach i na różnych etapach doświadczenia, znosi mi z miasta wiele realiów. Dzisiaj przy kolacji M., która zaraz po obiedzie pojechała do miasta, aby dopomóc swojej siostrze przy zakupach garderobianych, opowiedziała, że gdy się znalazła w Śródmieściu, przy rogu dokładnie od wielu miesięcy rozkopanej Marszałkowskiej i ulicy Moniuszki, tam – w związku z bliskim świętem 1 Maja – leżały na trotuarze i oparte o ściany kamienic olbrzymie płótna kolorowe z fragmentami twarzy Marksa, Engelsa, Lenina i Gomułki, więc jedno wielkie płótno tylko z ustami i brodą Marksa, drugie z powiększonymi oczami Lenina, inne jeszcze z czołem Gomułki, coś w rodzaju rupieciarni albo rekwizytorni, jeszcze martwej, w przeddzień święta, gdy niebawem, przy sztucznym świetle, bo nocą, obojętni ludzie poczną w zwolnionym tempie łączyć te wycinki w całość. Opowiadała też M., że w tym właśnie miejscu – bo przecież o kilkadziesiąt kroków dalej odbywała się na Marszałkowskiej, przed Pałacem Kultury doroczna manifestacja pierwszomajowa – wypróbowywano akurat działanie głośników i nad tym zagęszczeniem ćwierć- i pół-twarzy twórców socjalizmu unosiły się hałaśliwe zgrzyty i piski, a potem nagle wybuchała melodia

Międzynarodówki

.



Przed ósmą wyszedłem, żeby trochę odetchnąć powietrzem, a też żeby kupić w Domu Towarowym butelkę wina, czułem się tak śmiertelnie po całym dniu zmęczony i wypompowany, że do niczego, prócz wypicia paru szklanek wina niezdolny, ulice były wyludnione i w Domu Towarowym, o tej ostatniej przed zamknięciem godzinie zazwyczaj pełnym ludzi śpieszących się z zakupami, też było pusto – właśnie o pół do ósmej zaczął się w Wiedniu finałowy mecz piłki nożnej w rozgrywkach o Puchar Zdobywców Pucharów, mecz między naszym śląskim Górnikiem i angielską drużyną Manchester, zadziwiające mechanizmy, które na całym świecie przy podobnych sportowych imprezach pobudzają i rozgrzewają patriotyzmy (szowinizmy?) milionów kibiców, doprowadzając w przypadkach skrajnych do konfliktów zbrojnych, jak to się wydarzyło w ubiegłym roku w wojnie pomiędzy Salwadorem i Hondurasem.



Rzeczywiście po tylu trudnych i ciężkich doświadczeniach lat minionych świat drugiej połowy XX wieku jest światem nacjonalizmów? Zdrowa obrona wobec niebezpieczeństwa zatarcia

różnic

? Lecz w istniejących okolicznościach obrona odmienności z konieczności musi się odwoływać do szukania wsparcia i pomocy właśnie u tych potęg, które – choć na inny sposób i w imię odmiennych celów – zdążają do

ujednolicenia

. Trochę zamknięty, zaczarowany krąg. Bierność jest popychana ku zależności, lecz u kresu buntu także jedyną perspektywą jest zależność.Cóż jeden człowiek? Nie mam większych złudzeń. Myślę, iż jest to z mojej strony pewnym osiągnięciem moralnym, jeśli w tych warunkach, w jakich żyję, mogę i chcę pisać tak, jak chcę i mogę, bez czujnego i przechernego cenzora wewnętrznego i nie zważając na cenzurę oficjalną. Lecz zdaję sobie bardzo dobrze sprawę, że moja, patetycznie mówiąc: suwerenność twórcza – w spełnieniu dociera do granic, które są od moich pragnień bardzo różne. Żyję w tym kraju od urodzenia i nie chcę go opuścić. Zbyt wiele mnie łączy z przeszłością i z dniem dzisiejszym tej ziemi, a zbyt jestem stary i wieloma rodzinnymi obowiązkami związany, abym z lekkim sercem mógł się zdecydować na wątpliwy los emigranta politycznego. Chciałbym jeszcze jednego: żeby

Miazga

 mogła się ukazać w kraju. Ale wiem, że to prawie niemożliwe. Więc wydam książkę w wydawnictwie emigracyjnym, będzie tłumaczona, może nawet trochę mi przysporzy rozgłosu, i cóż z tego? Tu, gdzie jestem i gdzie żyję, książka będzie nieznana, przeczyta ją stu, powiedzmy: tysiąc ludzi, może nawet więcej, to prawie bez znaczenia, głucha cisza wokół niej zapadnie. Cóż zatem znaczy ta moja suwerenność?



Nie myśleć na razie o tym. Sprawdzić, poprawić, zaprojektować, dokończyć.



czwartek, 30 kwietnia

Cały ranek porządkowanie i poprawianie

Życiorysów

. Z wynotowanych nazwisk wynika, że przy pięćdziesięciu życiorysach już gotowych (dwa z nich: Eryka Wanerta i profesora Wanerta wymagają uzupełnień) brakuje jeszcze trzydziestu kilku, zresztą wszystkie – prócz życiorysu Nagórskiego – raczej peryferyjne.



po południu

Nie jestem pewien, w jaki sposób zakończyć tę nocną scenę z Konradem Kellerem. W wersji zaginionej Konrad dzwonił do Panków i rozmawiał z Moniką, ponieważ, ponad miarę udręczony bólem, uświadamia sobie nagle, że właśnie Monika musi posiadać jakieś proszki uśmierzające i jeśli jej zależy (a zależeć musi), aby jutro był w dobrej formie, być może zdobędzie się na odruch swoistego poświęcenia i zbawczą (choć także obmierzłą) pigułkę przywiezie. Wynikało wszakże z rozmowy, że Monika nie musi się poświęcać, Konrad nie wiedział, że tuż pod ręką, bo w szafie własnej łazienki, posiada bardzo bogaty zestaw najróżniejszych proszków, od dawna przechowywany przez Monikę na wszelki wypadek. Ta informacja w sposób najprostszy, choć nieoczekiwany, wybawia Konrada z ciężkiej opresji, lecz równocześnie znakomity aktor czuje się nią cokolwiek wstrząśnięty, prawie tak, jakby się dowiedział, że w jego łazience, z najbliższym sąsiedztwie jego przyborów toaletowych, znajduje się słoik z nitrogliceryną.



Może niechęć do jeszcze jednego dialogu Konrad – Monika sprawiła, iż ogarnęły mnie wątpliwości, czy właśnie tak powinno być. Jedno wydaje się konieczne: komplet proszków M