Za darmo

Miazga

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

wieczorem

Dzień imienin, których zresztą od kilku lat nie obchodzę, więc jednak poza paroma wczesnymi godzinami rannymi, dzień rozbity: ciągle telefony (wśród nich jeden szczególnie mi miły od Zygmunta H. z Paryża), po południu parę niezapowiedzianych wizyt, ostatecznie musiałem przerwać w połowie przepisywanie z brulionu tekstu początkowej sceny Prometeusza Ajschylosa Nagórskiego; nie umiem więc w tej chwili ocenić, co to jest warte i czy jest sens wprowadzać ten fragment do Miazgi. Czy nie za dużo tych lektur? Nagórski czyta. Antek Raszewski czyta, bo już się zdecydowałem, że to on powinien czytać swój esej matce. Wreszcie Eryk Wanert czyta. Za dużo? Trochę to wszystko sztuczne? Sytuacje wymyślone tylko w tym celu, żeby zamaskować natarczywość, z jaką autor chce wyeksponować teksty już przygotowane? Być może. Ale tylko – być może.

We współczesnej literaturze polskiej (i nie tylko polskiej) rzeczywiście mało się czyta, istnieje film, radio, telewizja, płyty, jazz i big-beat, literatury prawie wcale. Lecz literatura zawsze miała i nadal ma, jakby była w pewnych zakresach na życie uodporniona i zarażała się tylko w zetknięciach z własnym gatunkiem, posiada zatem literatura pewną szczególną tendencję, aby stwarzać i powielać nie tyle egzystencję autentyczną, lecz pewien jej model. W literaturach powstających w ustrojach totalnych ów wzorzec życia musi być z konieczności zawężony do małych realiów, jest w pewnym sensie odpowiednikiem kroniki wypadków oraz rubryk: skargi i zażalenia.

Poza tym: jeśli mi się w wyniku rozlicznych przemian ukształtowała forma, w którą włożyć można wszystko – czemu miałbym z tego dobroczynnego luzu nie korzystać? To ma być miazga.

List Antka Raszewskiego do Adama Nagórskiego

Warszawa, 19 kwietnia 1969 r.

Szanowny i Drogi Panie,

chcąc wyrazić swą wdzięczność, jaką żywię dla Pana za Jego postawę i twórczość, które pomagają mi teraz – teraz, gdy zaczęła się dla mnie pierwsza noc – trwać i żyć, a jednocześnie czując, że wszelkie tego typu deklaracje – choćby i najgorętsze – zawsze są ubogie i płaskie, pozwalam sobie przekazać Panu szkic, jaki napisałem o Ostatniej godzinie, by uporządkować sobie przynajmniej część z wielu myśli, jakie towarzyszą mi od chwili, gdy po raz pierwszy sięgnąłem po tę książkę. Wierzę, że może w ten sposób uczynię zadość mojemu pragnieniu.

Łączę wyrazy szacunku i serdecznych uczuć

Antoni Raszewski

Nie cofa się ten, kto związał się z gwiazdą

Czy to, iż ktoś stał się pisarzem, było swego czasu kwestią wyboru? Czy też zawsze w takiej sytuacji mamy do czynienia z pewną koniecznością? A może zadecydował o tym po prostu przypadek? Jakkolwiek jest, jakkolwiek może być, zawsze jednak, w jakimś trudnym do określenia momencie życia, trzeba wybrać pomiędzy miłością a sztuką, tymi dwiema możliwościami, które rywalizując ze sobą, wykluczają się wzajemnie.

Pierwszym zwiastunem artystycznej świadomości bywa zazwyczaj uczucie, aby przeżycia, których się doznało: przeżycia ułomne i chaotyczne, uczynić czystszymi i jaśniejszymi i w takim kształcie utrwalić na zawsze. Z biegiem czasu uczucie to przeradza się w nieustanną potrzebę przetwarzania rzeczywistości, ta zaś staje się wreszcie czymś dominującym – głównym sposobem istnienia. Można to jeszcze inaczej określić: artysta to człowiek, którego świadomość żąda sublimacji świata przeżywanego; taką sublimacją jest pieśń, którą tworzy.

Kiedy jednak stajemy w obliczu wyboru? W którym momencie decydujemy się uczynić własne dyspozycje i wrażliwość przedmiotem życiowej działalności i przyjąć na siebie ciężar konsekwencji, jakie wynikają z tego postanowienia? Co sprawia, że rezygnujemy z miłości, by tęsknić za nią całe życie? Co powoduje, że wolimy żyć pośród wyrzeczeń i cierpienia? Ilość tych pytań i tkwiący w nich niepokój zdają się zapowiadać, że tym, co po nich nastąpi, może być tylko milczenie. „Nie cofa się ten, kto związał się z gwiazdą” – powiada Leonardo, i zdanie to jest chyba jedyną odpowiedzią, jakiej można udzielić „Związać się z gwiazdą” zaś to tyle, co pragnąć nieśmiertelności, co chcieć żyć dłużej niż zezwala na to biologia. Namiętność ta domagając się zaspokojenia, pcha swego nosiciela w otchłanie przeróżnych żywiołów. Człowiek nią opętany zawiera pakt z diabłem, czyli jedna się z własnym złem, albowiem wówczas tylko ma szansę zostać przeklętym i potępionym, by później przekleństwem i potępieniem okupić nieśmiertelność. Przekleństwo zaś spada na niego, gdy staje się nieludzki i ponadludzki.

W naszej, dość zubożałej literaturze, Adam Nagórski jest jednym z niewielu pisarzy, którzy piszą sobą i o sobie i dla których dumne marzenia o pieśni wyrażającej człowieka i zbiorowość nie straciły na świeżości i blasku. Jego pielgrzymka w głąb siebie jest jednocześnie wędrówką ku wyniesieniu i sławie. Skomplikowane to jednak drogi i wymagają dłuższej refleksji.

W Notatkach Nagórskiego, wszystkich, którzy po nie sięgają, uderza jeden wciąż powtarzający się motyw: oto pisarz prawie obsesyjnie powraca do wyznania, że jego oblicze prawdziwe zasadniczo różni się od tego, jakie mu się przypisuje, z jakim funkcjonuje w społeczeństwie. „Kim jestem? – pyta. – Czego chcę? Jaka jest moja wartość, ale ta prawdziwa, nie ta mojej tzw. pozycji, mojego nazwiska? Ci, którzy mnie nie znają, mogą sądzić, że moja egzystencja jest znakomita i po prostu jestem jednym z rzadkich dzieci szczęścia. Słabość i samotność, tylko tyle”.

Albo w innym miejscu: „Jestem spragniony głosów uznania, lecz gdy do mnie dochodzą, pogłębia się we mnie zwątpienie we własne siły i możliwości. Ileż razy we własnym poczuciu kończyłem się jako pisarz!”. Motyw ten pojawia się także w utworach, ale i tam ma on charakter wybitnie osobisty. „Ja? ja silny i szlachetny? – demaskuje się bohater Pragnień – wierz mi, tylko złudą, złudą i pozorem jest moja siła, nawet domyślić się nie możesz, jak bardzo inny jestem od tego, który istnieje w twojej wyobraźni”. Wydaje się, iż odnalezienie i zrozumienie źródeł tych myśli może naprowadzić na pewien trop do wyjaśnienia i pojęcia całej złożonej osobowości Nagórskiego.

Pragnienie wyniesienia nad innych i przedłużenia swego ziemskiego życia o życie w pamięci potomnych osiągnęło u Nagórskiego moc szczególną. Autor Karolinki tak zawsze fascynował się zjawiskiem wybitności i ludźmi, którzy za życia stali się historią i tę historię bezpośrednio tworzyli, że kiedy niepostrzeżenie sam stał się kimś uznanym i wywyższonym, poczuł się zaskoczony tą okolicznością. „Jak to? A więc to już? A więc to wygląda tak? Niemożliwe! To chyba nieporozumienie! Jakże bym ja mógł osiągnąć to, co stanowiło dla mnie krąg zaczarowany? Ja, który jestem nieprzerwanym zwątpieniem w siebie, słabością i rozpaczą? Ja, który znam wszystkie swoje myśli i wiem o nich, jaka jest ich wartość? Czyżby zatem ci wszyscy, których podziwiałem, wcale tajemnicą nie byli, będąc jedynie takimi, jakim ja jestem teraz? Nie, to niemożliwe! To, co osiągnąłem, jest zaledwie żałosną namiastką”.

Oto chyba i powód, dla którego w kilku utworach Nagórskiego pojawiają się postacie ludzi wielkich. To bardzo charakterystyczna cecha tej twórczości: pokazywać siebie takiego, jakim by się chciało być; samym faktem obcowania z opisywanymi postaciami czynić siebie im równego, wznosić się do nich, utożsamiać się z nimi.

Oto przykład: opowiadanie o Mickiewiczu. Wielki poeta, ten, który jak nikt spośród sobie współczesnych poznał wszystko, decyduje się przed wyjazdem do Turcji na zniszczenie swych rękopisów. Temat ten hipnotyzuje i pochłania Nagórskiego bez reszty. Oto on sam – chce się odtworzyć jego motywy – może na chwilę przybrać kształty „mistrza” i wywołać w sobie jego stany i uczucia. W opowiadaniu krąży niespokojne pytanie: dlaczego On, świadomy swej wielkości i chwały, zdecydował się na tak desperacki krok? W ciekawości jednak, z jaką autor opowiadania próbuje dociec przyczyn tego niepojętego aktu, natrętnie rzuca się w oczy niepokój osobisty, ściśle prywatny. Czy warto więc dążyć do boskości? – wyczuwa się w podtekście dręczące pytanie. – Czy jest ona rzeczywiście harmonią i mocą, wyzutą z udręki, strachu i bezradności?

W pełni problem ten zarysowuje się w opowiadaniu Nagroda Nobla, lecz zanim zatrzymamy się przy nim, spróbujmy najpierw odtworzyć pewne przemiany, jakie nastąpiły w świadomości Nagórskiego. W tym miejscu znów trzeba przywołać Notatki. Oto któregoś dnia odnotowuje wojenne sny: „są pełne Niemców, ucieczek, strachu człowieka śmiertelnie zagrożonego. Zabawne, że wtedy, kiedy to było, naprawdę się nie bałem, i nie dlatego, żebym posiadał odwagę, lecz po prostu wierząc, że mnie nic stać się nie może”. Można by tu zapytać: skąd u człowieka o tak silnym poczuciu zwątpienia w siebie tyle miłości własnej, typowej, jak wiadomo, dla osobowości szczególnych, dotkniętych błogosławieństwem? Na innej stronie pada nawet takie wyznanie: „nie potrafię wyobrazić sobie własnej śmierci; to, że kiedyś ona nastąpi, uważam za coś wprost nieprzyzwoitego”. Jak można wytłumaczyć ten zwrot w świadomości autora Natchnienia świata? Zwrot? Czy Nagórski rzeczywiście uwierzył w jakąś nadprzyrodzoną moc, którą jakoby posiadał? Nie ma na to jasnej odpowiedzi. Autor Ostatniej godziny nie spełnił przecież warunków paktu, o jakim wspomniałem na wstępie, a w każdym razie wypełniał je dosyć szczególnie. Przecież chłód nie zamieszkał w jego duszy, przecież nie wyrzekł się miłości, przeciwnie – nieustannie ulegał jej, co raz to zatracał się w występnych przygodach zmysłów albo w szalonych, na przemian czułych lub gwałtownych namiętnościach. Ale pragnienie nieśmiertelności nie ustępowało potrzebie kochania. Dlatego też z każdej burzy swych uczuć wychodzi rozbity, pełen pogardy do siebie i ze wstrętem do swego ciała. Wtedy z pomocą przychodziła sztuka, słowa, w których z jednej strony można było wyśpiewać swój żal i ból, a które – z drugiej – wznosiły kolejną kondygnację przyszłej wielkości i sławy. Lecz i wtedy, gdy wydawałoby się, że jest już dobrze, że porządek jest przywrócony i dzieje się to, co ma się dziać, zjawiała się obsesja wątpliwości. Pisał: „Chwile entuzjazmu, wzruszenia i pewnej mglistej świadomości, że osiąga się właśnie to, co się osiągnąć pragnęło, chwile rzadkie i zawsze okupowane rozczarowaniem, nie rozjaśniają pogodniejszym światłem ponurego i dręczącego niewolnictwa, jakim jest powolne zapisywanie stronicy za stronicą”.

 

Nagórski pojął wkrótce inspirującą wartość swej pękniętej osobowości. Zrozumiał, że słabość i niezadowolenie z siebie mogą być źródłem natchnienia. Stąd właśnie zrodził się kult wątpliwości i cała mitologia przemijania i zapomnienia. Jako konsekwencja słabej pamięci. Stąd też wywodzi się idea nadziei, będącej odbiciem tęsknoty za nieosiągalną w danym wypadku kondycją boską. Znów rozlega się wewnętrzny głos pisarza: nie jestem nic wart, skoro nie zdobyłem się na konieczne wyrzeczenia; powinienem był wszystkie pragnienia zabić, wypalić do korzeni, żeby być wielkim naprawdę, ale czyż bez pragnień warto żyć w ogóle?

Niechęć do siebie, owa choroba pogardy do samego siebie, stanie się wkrótce całym mechanizmem, swoiście masochistycznym: im bardziej odbiegnę od siebie takiego, jakim bym siebie pragnął, tym zwiększę w przyszłości własną inwencję; im więcej będę cierpiał ze swego powodu, tym lepiej. Dlatego też historia twórczości Nagórskiego jest w istocie historią wznoszenia się przez upadki. Jest obrazem formowania się dojrzałej wielkości poprzez stałe i niepoprawne trzymanie się niedojrzałego dziecięctwa. Obraz ten, jak się wydaje, wyraża nie tylko jego indywidualny przypadek, wyraża on pewną ogólną prawdę o człowieku. Jest więc nie tylko osobistym świadectwem, jest wartością artystyczną, która współtworzy kulturę. To właśnie sprawiło, że Nagórski pojął, iż zdobył coś, w czego osiągnięcie nigdy nie wierzył. Oto stanął w obliczu faktu, że należy do świata urzeczywistnionej kultury, że jest jednym z tych, którzy wznoszą gmach zaklęć i modlitw, jakimi się żywi wspólnota. Wtedy też napisał Nagrodę Nobla.

Bohater tego opowiadania, Hermann Euler, wielki szwajcarski pisarz, po otrzymaniu nagrody Nobla w Sztokholmie, przyjeżdża do Paryża, aby w kilka dni później wyruszyć na Sycylię, gdzie zamierza wypocząć, Euler czuje się stary i jak sam mówi w pewnym momencie: „potrzebuje słońca”. W Paryża sensacja. Tłumy dziennikarzy, radio, telewizja polują na laureata, on jednak ucieka przed tą nagonką i skrywa się w małym hoteliku przy ulicy Vaneau, gdzie zatrzymywał się w młodości. Następnego dnia idzie na rue de Seine do niewielkiej galerii, aby odwiedzić starą przyjaciółkę jeszcze z czasów po I wojnie światowej i tam poznaje młodą malarkę Laurine. Oczarowany jej młodością i inteligencją zaprasza ją do pobliskiego bistra, a w końcu umawia się z nią na wieczór. Kiedy idą razem ku Saint-Germain, spotykają młodego chłopca, znajomego Laurine, który słysząc nazwisko Eulera, nic o nim nie wie. Wkrótce potem pisarz zostaje schwytany w sidła dziennikarzy i wywiadom oraz rozmowom nie ma końca. On jednak myśli wyłącznie o wieczornym spotkaniu i gdy tylko nadarza się sposobność, wymyka się zgrai żądnych sensacji reporterów. W hotelu, mając jeszcze godzinę czasu, bierze kąpiel, jest więc zmuszony widzieć swą nagość. Szczególną uwagę zwraca na paznokcie i skórę: „jest stara – myśli – wygląda jak zwiotczała szmata”. W tym momencie z radioodbiornika, wmontowanego w ścianę łazienki, dobiegają dźwięki fragmentu z Orfeusza Glucka, kiedy to schodzący do podziemi Orfeusz zostaje zatrzymany przez Furie i na jego wstrząsające lamenty chór odpowiada twardym: „Nie!”. W tym momencie Hermann Euler czuje nagle, że jest śmiertelnie znużony i skończony. Wciąż przyglądając się swemu staremu ciału, rezygnuje ze spotkania z Laurine. Rozproszony wewnętrznie idzie sam do bistra na róg ulicy Vaneau i de Sévres, i tam, w „Figaro”, czyta tekst przemówienia, jakie wygłosił w Sztokholmie, przyozdobiony pokaźnym zdjęciem zamieszczonym obok. Siedzący obok dobrze ubrany Anglik w jego wieku z młodym chłopcem są całkowicie zajęci rozmową i dopiero w chwili, gdy zjawia się nagle tłum dziennikarzy i fotoreporterów – tamci zwracają na Eulera uwagę.

Tak kończy się opowiadanie. Aby wyświetlić jego sens, trzeba przytoczyć kilka fragmentów przemówienia, które – niczym centralne ogniwo – wiąże całość utworu. Czytał więc Hermann Euler w swojej wypowiedzi: „Stało się zwyczajem, potwierdzonym przez rozliczne epoki odwiecznych doświadczeń, iż człowiek w jakikolwiek sposób wywyższony w stosunku do swoich współczesnych, powinien składać w tym szczególnym momencie podziękowania swojemu czasowi, ponieważ, choćby sam był wątły, zdradziecki i ze sobą samym skłócony – czas, jaki mu przypadł w udziale, zrodził go, wychował i ukształcił. Nie chciałbym tym słusznym i czcigodnym uczuciom przeczyć. Jeśli widzę siebie i słyszę, to tylko wśród głosów i kroków czasów przeszłych. Dałem z siebie mniej, niż pragnąłem. I gdy w tym momencie wywyższony ponad miarę, mam mojemu, mnie na zawsze danemu czasowi złożyć hołd – staję nieomal bezradny i zagubiony, jedynie zdolny, by wywołać chwilę najpiękniejszą w świecie urojeń, gdy doświadczony Prospero porzuca wszystkie swoje czary. (…) Myśl, że moje prace, dzieła moich rąk i umysłu, moje wysiłki i pragnienia mogą przyszłość ulepszyć lub pokoleniom nadchodzącym stworzyć warunki sprzyjające postępowi, wydaje się wprawdzie szlachetna, na pewno bardzo ludzka i potrzebna, lecz to, co ludzkie, to, co szlachetne i potrzebne, bywa często tylko złudzeniem. Historia przeczy moralnemu prawu przyczynowości. Nie mamy żadnych podstaw, aby twierdzić, że dobry czyn wywołuje dobre skutki i odwrotnie: zły czyn – złe następstwa. (…) Dzieją się bowiem na ziemi rzeczy, których nędza i boleść niczym ziemskim nie mogą być okupione”.

Nawet w tych kilku fragmentach przemówienia widać zasadnicze i stałe niepokoje Nagórskiego. Znów można dopowiedzieć jego myśli, które płyną podskórnym nurtem: zawsze marzyłem o wielkości i oto osiągnąłem ją wreszcie, ale drogą, którą zawsze uważałem za niemożliwą. Oto z własnych klęsk, upadków i rozczarowań wzniosłem sobie pomnik. Własne rozdarcie uczyniłem treścią mojej pracy; stworzyłem pewien mit o sobie i okazało się, że ta legenda przyjęła się, co więcej, że wyraziła nie tylko niepokój mój, ale i niepokój mojego czasu. Jestem powszechnie znany, moje utwory znajdują się w szkolnych podręcznikach. Czy to nie paradoksalne, że mówi się o moim talencie i niezwykłości, podczas gdy naprawdę każde słowo, które napisałem, wynikało ze słabości i strachu? W istocie, jest to niezwykłe! Rzeczywiście, szczególną umiejętnością musi być demonstracja cierpienia i nędzy w taki sposób, by wzbudzały one zachwyt i podziw. Lecz cóż mi teraz po tym może nawet zasłużonym uznaniu, kiedy jestem już bliski starości? A poza tym czymże jest cała moja twórczość wobec zniszczeń i cierpień, które drążą świat? Moje nadzieje kiełkowały we mnie i wzrastały za cenę swoistego egoizmu i zapomnienia. Wszystko przecież, o czym mówi się teraz, że ofiarowywałem ludziom, przeznaczone było w istocie tylko dla mnie. Pisarstwo było zawsze moją sprawą ściśle prywatną, jakże więc mam się zachować teraz, kiedy tak wielką odpowiedzialnością zostałem obarczony? Może porzucić godności, a wraz z nimi ciężki i dręczący bagaż niepokoju? Lecz czy jest to możliwe? Oto zgłaszają się Furie ze swoim bezwzględnym „Nie!”. Nie ma powrotu w krainę niewinności, odwrót jest odcięty. Jeżeli całe życie czarowało się innych, oszukiwało się ich, mamiło słowami i iluzjami, jeżeli nawet robiło się to na pół świadomie, lecz jeśli ludzie iluzjom zawierzyli i stały się one dla nich nadzieją i podporą – nie można uciec teraz, usprawiedliwiając się brakiem, siły potrzebnej do dźwigania konsekwencji magicznej działalności.

Dlatego też Hermann Euler czuje się bezradny i zagubiony, dlatego przekłada spontaniczność, urodę i wdzięk Laurine nad sławę i zaszczyty. Dlatego wreszcie, widząc prawdziwe przyczyny, dla których ludzie wyróżniają go czy choćby zwracają uwagę, a więc snobizm lub żądza sensacji, rozumie swoją bezsilność pisarza. Cóż mu więc pozostaje? Radość, jakiej się przez całe życie spodziewał po najwyższej z możliwych form potwierdzenia jego pracy, okazała się kolejnym i jakby ostatecznym już rozczarowaniem. Miłość zaś? Niestety kochać go już nie można – można najwyżej podziwiać, ale i o podziwie tym nie wiadomo, czy wywołuje go sama osoba czy też jedynie literacki wizerunek, ów czarująco-uwodzący autoportret. Owszem, warto zbliżać się do osoby, ale o tyle tylko, o ile kontakty z nią mogą przynieść jakiś okruch ewentualnej nieśmiertelności. Wywyższony zostaje więc zupełnie sam, a wierności dochowuje mu jedynie przeszłość, szczególnie młodość, kiedy to właśnie żył w świecie urojeń i marzeń, gdy rozpierała go nadzieja przyszłości i mógł jeszcze wierzyć w piękno chwili wielkiego zwycięstwa.

Czym była Nagroda Nobla dla Nagórskiego? Czy rzeczywiście zwierzył się on w opowiadaniu z opisanego powyżej doświadczenia? Czy też próbował je sobie wyobrazić, przewidzieć – na podstawie przeczuć? Sądzę, że Nagórski umyślnie miesza tu dwa przeżycia: dojrzałą wiedzę o rozczarowaniu i klęsce z wciąż młodzieńczym (niedojrzałym) marzeniem o takiej sytuacji, gdy będzie mógł na oczach całego świata pozostać sam ze sobą i odegrać ostatnią (boską?) scenę dramatu – gest pożegnania ze sztuką. Stawszy się kimś ponad własną miarę – wciąż i na nowo czuć się nikim, posiadłszy wszystko – wszystko odrzucić. Sprawy takie zdają się wciąż absorbować jego myśli, a typowe wątpienie, że nigdy nie stanie się to jego udziałem, powołuje do życia utwór literacki, w którym może siebie w takiej sytuacji umieścić.

Flaubert w jednym z listów do Luizy Colet pisze o Szekspirze: „To był nie człowiek, lecz kontynent – mieścili się tam wielcy ludzie, całe tłumy, pejzaże…”. Określenie to kojarzy się z postacią Leonarda da Vinci – człowieka, którego natura obdarzyła z niepohamowaną wprost hojnością. Nic więc dziwnego, że geniuszem tym Nagórski interesował się od dawna, a wreszcie ośmielił się uczynić go bohaterem swego utworu. Była to bowiem postać, która, jak żadna inna, nosiła w sobie piętno boskości.

Autor Natchnienia świata od dawna myślał o utworze poświęconym Leonardowi. W roku 1958 w listopadowym numerze „Miesięcznika Artystycznego” znajduje się opowiadanie pod tytułem Zamek snów, które za fabularny pretekst bierze na razie jedno tylko wydarzenie z życia Leonarda. Opowiada ono mianowicie o katastrofie, która zniszczyła wielki fresk Bitwa pod Anghiari. Jak widać, nie wystarczyło to Nagórskiemu. W Notatkach ogłaszanych w owych latach w „Przeglądzie Literackim” wciąż pojawiają się jakieś refleksje związane z osobą Leonarda. Ciekawe, że spośród obszernych i tak różnorodnych materiałów Nagórskiego interesowały te jedynie ustępy, w których odnajdywał cechy własne i myśli zbliżone do swoich. „Artysta – przepisuje Nagórski w jednej z Notatek słowa Leonarda – odtwarza nieprzeparcie myśl swoją, więcej nawet, rysy swej własnej twarzy; dochodzi tak daleko, że obdarza modelów swych własnymi wadami i zaletami… najlepiej niechaj z oczu danej osobistości wyziera sam artysta i niechaj w ten sposób daje coś z własnego ducha tworzonym przez się postaciom”. W innych Notatkach wiele uwagi poświęca relacjom, wedle których rysem stałym i niezmiennym było u Leonarda niedoprowadzanie własnych zamierzeń do końca. Wypisuje sobie nawet interpretację tej właściwości dokonaną przez Vasariego: „I dlatego pozostało po nim rzeczy mało, gdyż to, że tak dobrze znał błędy, wstrzymywało go od roboty”. Przytacza wreszcie wypowiedź samego Leonarda: „Najgorszy to znak, jeśli dzieło przewyższa sąd, jak zdarza się wówczas, gdy ktoś się dziwi, że osiągnął tak dobre wyniki, ale kiedy sąd przewyższa dzieło, znak to doskonały” – i opatruje ją komentarzem: „nad własnym, genialnym dziełem sąd Leonarda dominował zawsze?”. Nietrudno zauważyć pewne podobieństwo pomiędzy tymi uwagami a wyznaniami Nagórskiego. W książkowym wydaniu Notatek na przykład: „nie czerpię żadnej pomocy z pochwał, jakimi obdarzono i mnie samego, i te utwory, które dotąd napisałem. (…) Zaledwie widzę kształt tego, co bym napisać pragnął, ale ponieważ pragnę nazbyt wiele – kształt ów przerasta moje siły i dostrzegam go jedynie jako mglisty zarys moich pragnień. (…) Zam swoje braki, natomiast nie jestem równie pewien swoich cnót. (…) Zwątpienie w siebie przewyższa wszystko, co o nim powiedzieć można. Odrętwienie, które wydaje się zupełne i ostateczne. Dno rozpaczy, zniechęcenia i znużenia. Wszystko, co piszę, wydaje mi się nędzne i nikłe. (…) Z jednego może tylko jestem rad: noszę w sobie trudną i gorzką, lecz jakże owocującą jednocześnie cnotę zwątpienia. (…) Miara, jaką człowiek szacuje samego siebie, ważniejsza bywa niekiedy od ludzkich sądów. Gdybym wśród minionych lat aż po dzień, który przeżywam obecnie, policzył godziny zwątpienia – mnogość ich dość znacznym ciężarem położyć by się musiała na tych nielicznych chwilach, w których danym mi było przeżyć celność własnych myśli, osiągnięć i zamierzeń”.

 

Również i inne myśli Leonarda zacytowane przez Nagórskiego w Notatkach przywołują na pamięć wiadome cechy osobowości autora Ostatniej godziny.

Leonardo: „Zważcie tylko! Nadzieja powrotu do siebie i do swego dawnego stanu przypomina urzeczenie ćmy światłem; człowiek, który z ciągle się odradzającym pożądaniem tęskni do nowej wiosny, nowego lata, każdego nowego miesiąca i nowego roku, czując, że to, co upragnione, nadejdzie jeszcze nieprędko, nie zdaje sobie nawet sprawy, że pożąda tylko własnej zguby”.

Nagórski: „Wypełnia mnie tęsknota, która własnego spełnienia się lęka”.

Leonardo: „O czasie, szybko niszczący rzeczy stworzone, iluż królów, ile ludów zniweczyłeś! O czasie, pożerco rzeczy, o zawistna starości, przez które wszystko się trawi”.

Nagórski: „Godziny szczęścia, niepokoju, niepewności, jakże różnych kształtów nabierają w bezpośrednim przeżyciu i później we wspomnieniu. Obrazy wywoływane z przeszłości już nie podlegają prawom niepowtarzalnego czasu”.

Leonardo: „Myśli zwracają się ku nadziei. Odkrycie zawsze nas rozczarowuje”.

Nagórski: „Wiem, że kresem oczekiwań jest rozczarowanie, ale wolę choćby złudny cień nadziei od jej nieuchronnej śmierci. Każda zdobycz jest grobem nadziei, każde osiągnięcie jest grobem nadziei. Ostatnią nadzieją nie jest ona, lecz potrzeba jej posiadania i łatwiej wszystkie nadzieje pogrzebać, łatwiej patrzeć na konanie wszystkich nadziei, niż potrzebę posiadania nadziei w sobie uśmiercić”.

Leonardo: „Pragnienie jest kwintesencją, duchem żywiołów, który czując, że jest zamknięty przez duszę w ciele ludzkim, pragnie ciągle wrócić do tego, który go wysłał”.

Nagórski: „Przyszłość wciąż mnie porywa najgwałtowniejszymi nadziejami i pragnieniami. Ponad pewność posiadania silniej mnie pociąga niepewność poszukiwań. Zawsze kusiły mnie i wciąż kuszą niewiadome obszary czasu i przestrzeni, jakie się przede mną mogą otworzyć i jakie się niekiedy przede mną otwierają, one mnie niecierpliwie i nagląco wabią, ponieważ mogą zawierać w sobie wszystko”.

Leonardo: „Miłość przezwycięża wszystko. Człowiek wszakże głęboko kocha jedynie rzeczy nieuchwytne, a swe pragnienia zapala jedynie u krzosu przeciwieństw”.

Nagórski: „Miłością nawet głód można uciszyć. Miłość wielkich rzeczy może dokonać, góry może przenieść. Miłość jest poszukiwaniem i odkrywaniem, dążeniem i niepewnością, pośpiechem i oczekiwaniem, niecierpliwym, ale zawsze oczekiwaniem, jest onym szczególnym stanem pragnień i pożądań czystych i mrocznych, szczególnym i jedynym stanem pragnień i pożądań, które dążąc do zaspokojenia, domagają się nieprzekroczenia ostatecznej granicy ostatecznego zaspokojenia, bowiem miłość, cała z racji swej natury będąc gwałtowną potrzebą zaspokojenia, nie jest nim, nie jest zaspokojeniem i nigdy nim stać się nie może, miłość jest wołaniem i poszukiwaniem, jest zaborcza, ale wszelkie zaspokojenie pragnień zabija ją, jest bezustannie spragniona, ale wszelkie zaspokojenie uśmierca ją, jest rozpaczą pomiędzy sprzecznymi żywiołami, jest samotnością pomiędzy sprzecznymi żywiołami, ale jest także nadzieją”.

Podobne przykłady można by mnożyć dalej. Te chyba jednak w sposób wystarczający pokazują pewne pokrewieństwo, jakie wiąże Nagórskiego z Leonardem. Autor Karolinki długo przygotowywał się do ostatecznego zmierzenia się z wymarzoną postacią. Przygotowywał? Raczej odkładał je, bo, jak się za chwilę okaże, w Ostatniej godzinie zbiegły się prawie wszystkie doświadczenia pisarza, a wiadomo przecież, że taka okoliczność bywa zazwyczaj symptomem jakiejś sytuacji granicznej, przełomowej, kiedy jest się w apogeum swoich możliwości, kiedy ma się nareszcie ulotne poczucie pełni. W Notatkach obok rozważań o Leonardzie prowadzone są równolegle refleksje poświęcone ostatniemu dramatowi Szekspira, Burzy, a w szczególności postaci Prospera. Jak pamiętamy, postać ta pojawiła się już wcześniej, w Nagrodzie Nobla, w przemówieniu Hermana Eulera, teraz jednak, gdy występuje w określonym kontekście (osoba Leonarda), nabiera ona innych, nowych znaczeń, zresztą będzie jeszcze o tym mowa, ale nie teraz… teraz spójrzmy na początek Ostatniej godziny.

Jest ranek 2 maja 1519 roku, pada drobny deszcz, wokół rozbrzmiewają żabie rechoty i cykanie świerszczy, Leonardo leży w niewielkim pokoiku, w swoim domu w Amboise, poniżej zamku wzniesionego na wzgórzu; soczysta zieleń drzew za oknem; białe, nagie ściany; Leonardo przywołuje Francesca, swojego ucznia i jedynego wiernego przyjaciela, i mówi o świetle tego poranka.

Jeżeli dobrze się wczytać w opis tej sytuacji, a jednocześnie będzie się miało świeżo w pamięci wszystkie utwory Nagórskiego – zauważy się, że ma ona w sobie coś z kolorytu pierwszego bodaj opowiadania Nagórskiego pt. Zdrada. Podobieństwa bowiem uderzają nawet w drobnych szczegółach. Powstaje teraz pytanie, czy owa analogia jest dziełem przypadku lub zdradza najwyżej pewne ulubione obrazy i nastroje autora? Czy też jest ona zabiegiem świadomym, który posiada, być może, jakieś znaczenie? Mam wrażenie, że jest to zbieżność umyślna.

Oto Nagórski, rozpoczynając myślami Leonarda wielką spowiedź, przywołuje swą pierwszą próbę literacką, dając w ten sposób do zrozumienia, że spowiedź przeprowadza od samego początku, od zarania swej historii jako pisarza. Zaraz potem Leonardo zapada się w sobie, milknie i milczy tak aż do ostatnich słów, które znowuż wypowiada na głos. Pamiętamy je wszyscy. Wypowiedziane po włosku mają dla naszego ucha moc zwielokrotnioną: „Non si debbe desiderare lo impossibile. La ricerca dell'impossibile ha come castigo la malinconia e la disperazione. Il vouto nasce, quando la speranza more”. (Nie należy pragnąć niemożliwości, bo kto szuka rzeczy nieosiągalnych, płaci rozpaczą i śmiercią nadziei, a tam, gdzie umiera nadzieja – rodzi się próżnia). Co oznaczają te zaklęcia i jakimi drogami doszedł do nich bohater Ostatniej godziny?

Dwusetstronicowy monolog umierającego Leonarda to dzieje pewnego nienasycenia, historia niepokonanej nadziei. „Związany z gwiazdą” za jedyny godny sens swej egzystencji uznał dążenie do boskości. Odtąd poświęcił wszystko: szczęście osobiste, miłą zwykłość codzienności, doczesne radości i przyjemności. W wyrzeczeniu i samotności tworzy dzieła, które wzbudzając podziw przynoszą mu sławę i oddanych bez reszty wielbicieli. Boskiego wybrańca pociąga jednak co innego niż zwykłe i choćby największe wywyższenie przez innych. Chodzi mu o zmierzenie się z samą naturą. Pragnie wiedzieć, czy kiedy osiągnie niespotykaną dotąd władzę nad przedmiotami martwymi, nad tworzywem, z którego lepił swe dzieła, oraz nad własnym duchem, który stanie mu się posłuszny i całkowicie poddany jego woli, otóż czy wtedy natura ugnie się przed nim? Czy, krótko mówiąc, człowiek jako wyodrębniona cząstka może zapanować nad substancją, z której się składa? I czym będzie ta władza, jeżeli jest osiągalna? Do czego doprowadzi? Co spowoduje?

Nagórski zezwala swemu bohaterowi dowiedzieć się o tym. Leonardo osiąga ową nadludzką wiedzę i moc, która pozwala mu widzieć i czuć o wiele dalej niż dane to jest pięciu zmysłom. I cóż się wówczas dzieje? Co ta szczególna kondycja objawia? Objawia ona pewną prawdę, która jest nie do ujawnienia. Zaklęty krąg boskości dopełnia się ostatnim ogniwem – aktem miłosierdzia. Ludzkość nie może wiedzieć, czym jest i po co jest, i gdzie jest, i w jaki sposób jest. Ta wiedza byłaby dla niej zgubna. Trzeba jej tego oszczędzić. Błogosławieństwem jest nieświadomość. To ona jest dźwignią życia.