Za darmo

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

„Jednoroczny ochotnik – bałwanił się ten idiota – to jest coś wzniosłego! Jest to embrion sławy, dostojeństw wojskowych, bohaterstwa. Jednoroczny ochotnik Wohltat został mianowany kapralem, zameldował się natychmiast na front i wziął do niewoli piętnastu nieprzyjaciół, a przy oddawaniu ich został rozszarpany przez granat. W pięć minut nadszedł rozkaz, że jednoroczny ochotnik Wohltat został mianowany kadetem. I pan miałby możność dokonania takich czynów, które otwierają drogę ku świetnej przyszłości, ku awansom, odznaczeniom, a imię pańskie mogłoby zostać wpisane do złotej księgi pułku”.

Jednoroczny ochotnik splunął.

– Widzicie, kolego, jakie to bydlątka rodzą się pod słońcem. Ja pluję na wszystko i na wszystkie przywileje. „Panie jednoroczny ochotniku, pan jest bydlę!” Jak to cudnie brzmi: „Pan jest bydlę!” A nie tak po prostacku: „Jesteś bydlę!” A po śmierci dostaniesz, bratku, signum laudis albo wielki srebrny medal c. i k. dostawcy trupów z gwiazdkami i bez gwiazdek. O ileż szczęśliwszy jest każdy wół! Zabiją go w szlachtuzie i nie pędzą po placu ćwiczeń i na feldschiessen.

Tłusty jednoroczny ochotnik przewalił się na drugi siennik i mówił dalej:

– Nie ulega wątpliwości, że to wszystko musi się kiedyś zawalić, bo takie rzeczy nie mogą trwać wiecznie. Spróbujcie świnię nadąć sławą, to pęknie. Gdybym został wyprawiony na front, wypisałbym:

 
Ludzkimi kośćmi użyźniamy łan.
Acht Pferde oder achtundvierzieg Mann.
 

Otworzyły się drzwi, a w nich ukazał się profos przynosząc ćwiartkę komiśniaka i świeżą wodę.

Leżąc na sienniku jednoroczny ochotnik powitał profosa taką przemową:

– Jakie to piękne i wzniosłe zadanie: więźniów nawiedzać! O święta Agnieszko 91 pułku! Witaj nam, aniele dobroczynności, którego serce pełne jest współczucia! Obciążona jesteś koszami jadła i napojów, abyś złagodziła niedolę naszą. Nigdy nie zapomnimy tych dobrodziejstw, jakie nam wyświadczasz. Jesteś promiennym zjawiskiem w mrokach więzienia naszego.

– Przy regimentsraporcie odechce się panu żartować – mamrotał profos.

– Nie nadymaj się, żabo – odpowiedział jednoroczny ochotnik. – Przyznaj się raczej, jakbyś sobie używał, gdyby ci tak pozwolili zamknąć z dziesięciu jednorocznych ochotników. Nie gap się na nas tak głupio, kluczniku Koszar Mariańskich! Zamknąłbyś ich wtedy dwudziestu, ale wypuściłbyś tylko dziesięciu. Jezus Maria, żebym ja był ministrem wojny, nauczyłbym ja was moresu! A czy ty wiesz, że kąt padania równa się kątowi odbicia? O jedno cię tylko proszę: wskaż mi jeden punkt stały we wszechświecie, a dźwignę całą ziemię razem z tobą, pokrako!

Profos wybałuszył oczy, otrząsnął się i zatrzasnął drzwi.

– Stowarzyszenie wzajemnej pomocy dla wytępienia profosów – rzekł jednoroczny ochotnik łamiąc chleb sprawiedliwie na dwie części. – Podług paragrafu szesnastego przepisów więziennych więźniowie w koszarach aż do wyroku powinni otrzymywać menaż wojskową, ale tutaj panuje prawo prerii: kto się pierwszy dorwie, ten pierwszy zeżre.

Siedzieli ze Szwejkiem na pryczy i żuli komiśniak.

– Na przykładzie profosa widać wyraźnie – wywodził dalej jednoroczny ochotnik – jak wojna brutalizuje każdego. Człowiek ten, zanim wstąpił do wojska, był młodym, zacnym idealistą, płowowłosym cherubinem, tkliwym i czułym dla każdego, obrońcą nieszczęśliwych, który zawsze stawał do rzetelnych bijatyk, gdy mu ktoś chciał wziąć dziewczynę sprzed nosa podczas kiermaszu w stronach ojczystych. Niezawodnie wszyscy otaczali go szacunkiem, a dzisiaj?… Miły Boże, przecież chce mu się dać w pysk, tłuc jego łeb o pryczę, zrzucić go na ten łeb do latryny. Ale i to, co mówię, jest, przyjacielu, dowodem zdziczenia uczuć i myśli w czasie wykonywania tego rzemiosła wojennego.

Zaczął śpiewać:

 
Ani diabła się nie bała,
Aż ci spotkał ją kanonier…
 

– Drogi przyjacielu – wywodził dalej – gdy się rozglądamy w tym wszystkim z punktu widzenia naszej kochanej monarchii, to niezmiennie dochodzimy do wniosku, że z tą monarchią jest tak samo jak ze stryjaszkiem Puszkina, o którym ten poeta napisał, że ponieważ stryjaszek jest zdechlak, więc nie pozostaje nic innego, tylko:

 
…wzdychać i myśleć, wciąż to jedno,
Kiedyż cię wreszcie diabli wezmą…
 

Klucz zachrobotał w zamku ponownie; profos stojąc na korytarzu zapalał lampkę naftową.

– Promyczek światła w mrokach nocy! – wołał jednoroczny ochotnik. – Światłość ogarnia armię! Dobranoc, panie profosie! Niech pan się kłania wszystkim szarżom. Przyjemnych marzeń! Śnij, dobry człowieku, choćby o tym, że już oddałeś mi tych pięć koron, które dałem ci na papierosy, a które przepiłeś za moje zdrowie. Lulaj słodko, bestio!

Słychać było tylko, jak profos mamrotał coś o jutrzejszym regimentsraporcie.

– Znów jesteśmy sami – rzekł jednoroczny ochotnik. – Teraz kilka chwil przed zaśnięciem poświęcę rozmyślaniom o tym, jak z każdym dniem stają się coraz bogatsze zoologiczne wiadomości szarż podoficerskich i oficerskich. Aby poprzerabiać ludzi na nowy i cenny materiał wojenny, na smakowite kąski do armat, na to potrzeba obszernych studiów przyrodniczych, a przynajmniej książki wydanej nakładem Koczego pod tytułem: Źródła dobrobytu gospodarczego, w którym to dziele na każdej stronicy spotyka się słowa takie jak: bydlę, prosię, świnia. Ale w czasach ostatnich daje się zauważyć, że nasze postępowe koła wojskowe zaprowadzają nowe nazwy dla rekrutów. W kompanii 11 kapral Althof używa takich słów, jak koza engadyńska, frajter Müller, niemiecki nauczyciel z Gór Kasperskich nazywa rekrutów czeskimi śmierdzielami, sierżant Sondernummer – nadętymi żabami i yorkshirskimi kierdakami i stale obiecuje, że każdego rekruta wypcha. Używa przy tym takich fachowych zwrotów, jakby się wywodził z rodu zawodowych wypychaczy zwierząt. Wszyscy przełożeni wojskowi starają się zaszczepić miłość dla ojczyzny takimi środkami, jak ryk i taniec dokoła rekrutów, wrzask wojenny, przypominający dzikusów afrykańskich, zabierających się do ściągania skóry z niewinnej antylopy albo do pieczenia udźca misjonarza przygotowanego do zjedzenia. Oczywiście, że taka pedagogia nie dotyczy Niemców. Gdy sierżant Sondernummer mówi coś pięknego o saubandzie, to zaraz dodaje do tego: die tschechische, żeby się Niemcy nie obrazili i nie wzięli tych słów do serca jako skierowanych do nich. A do tego jeszcze wszystkie szarże 11 kompanii wywracają oczy jak jaki biedny pies, który przez żarłoczność połknie gąbkę namoczoną w oleju i nie może jej zwymiotować. Pewnego razu słyszałem rozmowę frajtra Müllera z kapralem Althofem na temat wojskowego wyćwiczenia landwerzystów. W rozmowie tej wyróżniały się osobliwie takie słowa, jak paar Ohrfeigen. Zrazu myślałem, że między nimi doszło do zatargu i że rwie się niemiecka jedność wojskowa, ale myliłem się oczywiście. Chodziło jedynie o żołnierzy.

„Kiedy taka czeska świnia – wywodził roztropnie kapral Althof – nawet po trzydziestu „nieder” nie nauczy się stać równo jak świeca, to nie dość sprać ją po pysku. Grzmotnij go grzecznie jedną pięścią pod żebra, a drugą wpakuj mu czapkę na uszy i daj rozkaz: »Kehrt euch!«. Gdy się odwróci, to go kopnij w zadek, a zobaczysz, jak się taki rozciągnie na ziemi i jak się będzie śmiał chorąży Dauerling”.

Ale muszę wam, kolego, powiedzieć coś o Dauerlingu – mówił jednoroczny ochotnik dalej. – Rekruci 11 kompanii opowiadają sobie o nim takie rzeczy, jakie opowiadać musi samotna staruszka, mieszkająca na fermie w pobliżu granicy meksykańskiej, o jakimś sławnym bandycie. Dauerling ma opinię ludożercy jednego ze szczepów australijskich pożerających członków innych szczepów, gdy który z nich dostanie się w ich ręce. Jego kariera życiowa jest wspaniała. Wkrótce po jego urodzeniu niańka przewróciła się i mały Konrad Dauerling uderzył się w główkę tak mocno, iż jeszcze dzisiaj na głowie jego widać spłaszczenie, jakby kometa zderzyła się z północnym biegunem ziemi. Wszyscy wątpili, czy z niego coś będzie, jeśli nawet przetrzyma to mocne wstrząśnienie mózgu. Tylko ojciec jego, pułkownik, nie tracił nadziei i twierdził, że bynajmniej szkodzić mu to nie może, ponieważ, rzecz prosta, młody Dauerling, jak tylko podrośnie, poświęci się służbie wojskowej. Po straszliwej walce z czterema klasami niższego gimnazjum realnego, które przeszedł trybem domowym, przy czym przedwcześnie posiwiał i zidiociał pierwszy jego nauczyciel domowy, a drugi, zrozpaczony, chciał popełnić samobójstwo przez zeskoczenie z wieży kościoła Św. Szczepana w Wiedniu, dostał się młody Dauerling do hainburskiej szkoły kadetów. W szkole tej nigdy nie zwracano uwagi na ogólne wykształcenie, bo takie wykształcenie może austriackiemu oficerowi służby czynnej najwyżej przeszkadzać. Ideału wojskowego dopatrywano się jedynie w zabawie w żołnierzyków. Wykształcenie uszlachetnia duszę, a tego w wojsku nikomu nie potrzeba. Im oficer brutalniejszy, tym lepszy.

Wychowanek szkoły wojskowej, Dauerling, nie wyróżniał się nawet w tych przedmiotach, które najgorsi uczniowie opanowywali jako tako. I w szkole wojskowej widoczne były ślady tego, że Dauerling w dzieciństwie upadł na główkę.

Jego odpowiedzi podczas egzaminów wyraźnie mówiły o skutkach tego nieszczęścia i odznaczały się taką głupotą, że uważane były wprost za klasyczne dla swojej głębokiej idiotyczności i tępoty. Profesorowie szkoły nie nazywali go inaczej, jak unser braver Trottel. Jego głuptactwo było tak olśniewające, iż istniała uzasadniona nadzieja, że po kilku dziesiątkach lat dostanie się do Terezjańskiej Akademii Wojskowej czy może nawet do Ministerstwa Wojny.

Po wybuchu wojny, gdy wszyscy młodzi kadeci awansowali na podchorążych, na hainburską listę świeżo mianowanych dostał się także Konrad Dauerling i w ten sposób znalazł się w 91 pułku.

 

Jednoroczny ochotnik odsapnął i opowiadał dalej:

– Nakładem Ministerstwa Wojny wyszła książka Drill oder Erziehung, a w tej książce doczytał się Dauerling, że żołnierzy należy terroryzować. Im więcej strachu napędza się żołnierzom, tym lepsze rezultaty. W pracy tej osiągnął duże wyniki. Żołnierze, aby uniknąć słuchania jego ryku, całymi plutonami zgłaszali się jako chorzy, co oczywiście nie na wiele im się zdało, bo kto meldował się jako chory, dostawał trzy dni verschärft. Czy wiecie, kolego, co to znaczy verschärft? Przez cały dzień pędzają człeka po placu ćwiczeń, a na noc go jeszcze wsadzają do paki. Toteż w oddziale Dauerlinga chorych nie było: siedzieli po prostu w pace. Dauerling na placu ćwiczeń stale zachowuje ten swój niewymuszony koszarowy styl wyrażania się, który zaczyna się zwykle wyrazem „świnia”, a kończy się dziwaczną mieszaniną zoologiczną: „świńskim psem”. Przy tym jest wszakże bardzo liberalny i pozostawia żołnierzom swobodę wyboru. „Co chcesz, słoniu, mawia, parę razy w ryj czy trzy dni verschärft?” Jeśli ktoś wybiera versdhärft, to i tak dostaje dwa razy kułakiem w nos, do czego Dauerling dodaje zwykle takie wyjaśnienie: „Ach, ty nędzny tchórzu, boisz się o swój ryj, a cóż będziesz robił, gdy zacznie grać ciężka artyleria?”

Pewnego razu, gdy rekrutowi jakiemuś wybił oko, wyraził się:

Pah, was für Geschichten mit einem Kerl muss so wie so krepieren.” To samo mawiał feldmarszałek Konrad von Hötzendorf: „Die Soldaten müssen so wie so krepieren.”

Bardzo skutecznym i ulubionym środkiem pedagogicznym Dauerlinga jest ten, że przed wykładami swymi zwołuje czeskich szeregowców i mówi im o wojskowych zadaniach Austrii, przy czym ogólne zasady wychowania wojskowego ilustruje przykładami, poczynając od kija, a kończąc na szubienicy albo rozstrzelaniu. Na początku zimy, zanim dostałem się do szpitala, miewaliśmy ćwiczenia na placu ćwiczeń obok 11 kompanii, a kiedy był odpoczynek, Dauerling wygłosił przemówienie do swoich czeskich rekrutów:

„Ja wiem, powiada, że jesteście łobuzy i że trzeba wam powybijać z głowy wszelkie błazeństwa. Z językiem czeskim nie dostaniecie się nawet pod szubienicę. Nasz najwyższy wódz i pan też jest Niemiec. Słyszeliście? Himmellaudon, nieder!

Wszyscy padają na komendę, a podczas gdy leżą na ziemi, Dauerling przechadza się przed nimi i przemawia:

„Jak mówię nieder, to nieder, wy hołoto, choćbyście w tym błocie zgnić mieli. Nieder było już w starożytnym Rzymie. Wtedy wszyscy musieli służyć od roku siedemnastego do sześćdziesiątego, a w polu służono przez lat trzydzieści. Nikt nie piecuchował po koszarach jak te świnie dzisiejsze. I wtedy też był jednolity język wojskowy i rzymska komenda. Panowie oficerowie nauczyliby żołnierzy moresu, gdyby ci próbowali mówić etrurisch. Ja też żądam, żebyście wszyscy odpowiadali po niemiecku, a nie takim swoim cygańskim żargonem. No, widzicie, jak ładnie leży się w błocie. Wyobraźcie sobie, co by to było, gdyby któremu z was nie chciało się leżeć dalej i wstałby. Co bym z takim zrobił? Rozdarłbym mu pysk od ucha do ucha, ponieważ byłoby to naruszeniem subordynacji, buntem, rokoszem, wykroczeniem przeciwko obowiązkom porządnego żołnierza, naruszeniem rygoru i dyscypliny, okazaniem pogardy dla wszelkich przepisów w ogóle, z czego wynika, że na takiego draba czeka stryczek i Verwirkung des Anspruches auf die Achtung der Standesgenossen”.

Jednoroczny ochotnik zamilkł, a po chwili, kiedy niezawodnie ułożył sobie schemat dalszego wykładu o życiu koszarowym, mówił dalej:

– Był taki jeden kapitan Adamiczka, człowiek zupełnie apatyczny. Kiedy siedział w kancelarii, to zazwyczaj spoglądał w przestrzeń, jak jakiś łagodny wariat, i miał taki wyraz twarzy, jakby chciał rzec: „Zeżryjcie mnie, muchy”. Przy batalionsraporcie myślał widać o niebieskich migdałach. Pewnego razu zameldował się do batalionsraportu żołnierz z kompanii 11 ze skargą, że podchorąży Dauerling na ulicy nazwał go czeską świnią. Żołnierz ten był w cywilu introligatorem, a nadto uświadomionym działaczem narodowym.

„A więc tak się rzeczy mają – rzekł kapitan Adamiczka głosem cichym, bo on zawsze mówił bardzo cicho. – Tak się o was wyraził na ulicy. Trzeba sprawdzić, czy mieliście prawo opuszczać koszary. Abtreten!

Po pewnym czasie kapitan Adamiczka przywołał do siebie żołnierza, który wniósł skargę.

„Zostało ustalone – rzekł i tym razem tak cicho jak zazwyczaj – że owego dnia mieliście prawo opuścić koszary i bawić na mieście do godziny dziesiątej. I dlatego karany nie będziecie. Abtreten!

O tym kapitanie Adamiczce mawiano później, że to człowiek sprawiedliwy, więc, kochany kolego, wyprawiono go na front, i zamiast niego przybył tutaj major Wenzl. A ten major Wenzl to był pieski syn i dobrze umiał sobie radzić z różnymi szykanami narodowościowymi. Otóż ten major zabrał się do Dauerlinga. Ożeniony jest z Czeszką i niczego się tak nie boi jak sporów narodowościowych. Kiedy przed laty służył w Kutnej Horze jako kapitan, zwymyślał po pijanemu starszego kelnera i nazwał go czeską hołotą. Zwracam uwagę kolegi, że w towarzystwie, tak jak i w domu, major Wenzl mówił wyłącznie po czesku i że synowie jego kształcili się w szkołach czeskich. Słówko wyleciało wróblem, a do gazet dostało się wołem, a jakiś poseł wniósł w wiedeńskim parlamencie interpelację z powodu niewłaściwego zachowania się kapitana Wenzla w hotelu. Wenzl miał z tego powodu grube nieprzyjemności, ponieważ było to akurat w czasie uchwalania budżetu wojskowego przez parlament, a tu spada mu nagle na kark tak głupia sprawa z jakimś tam pijanym kapitanem z Kutnej Hory.

Później kapitan Wenzl dowiedział się, że wszystkie te przykrości zawdzięcza pewnemu jednorocznemu ochotnikowi, kadetowi Zitko. To on podał o wszystkim do gazet, bo między nim a kapitanem Wenzlem panowały naprężone stosunki od czasu, gdy ten jednoroczny ochotnik zaczął pewnego razu w jakimś towarzystwie w obecności kapitana Wenzla zachwycać się wspaniałością przyrody stworzonej przez Boga i wywodzić, jaka to przyjemność przyglądać się chmurom przesłaniającym horyzont, górom wspinającym się ku niebu i wsłuchiwać się w huk wodospadów w lasach i w śpiew ptasząt.

„Wystarczy tylko – mówił ów kadet Zitko – zastanowić się nad tym wszystkim, a wtedy widać jasno, czym jest każdy kapitan w porównaniu ze wspaniałością przyrody. Jest to takie samo zero jak każdy kadet”.

Ponieważ wszyscy panowie wojskowi byli wtedy wstawieni jak się patrzy, więc kapitan Wenzl chciał nieszczęśliwego filozofa zbić jak psa. Nie zbił go jednak, ale zapamiętał sobie jego wykład filozoficzny i szykanował go, gdzie tylko mógł i jak mógł, i to tym bardziej, że sentencja kadeta stała się przysłowiem: „Czym jest kapitan Wenzl wobec wspaniałości przyrody?”. Te słowa powtarzano sobie po całej Kutnej Horze.

„Ja tego łobuza doprowadzę do samobójstwa” – mawiał kapitan Wenzl, ale Zitko wystąpił z wojska i w dalszym ciągu studiował filozofię. Od tego czasu wściekłość majora Wenzla zwracała się przeciwko młodym oficerom, nawet podporucznik nie uchroni się przed jego szykanami. O kadetach i podchorążych nawet mówić nie warto.

„Wygniotę ich jak pluskwy!” – mówi major Wenzl i biada temu podchorążemu, który za jakieś drobne wykroczenie pociągałby żołnierza do batalionsraportu. Dla majora Wenzla miarodajne jest tylko wielkie i straszliwe wykroczenie, jak na przykład, gdy żołnierz zaśnie na warcie przy prochowni albo dopuści się jeszcze czegoś okropniejszego, to jest, gdy przełazi w nocy przez mur Koszar Mariańskich i zaśnie na murze u góry, pozwoli się złapać landwerzystom lub artylerzystom patrolującym w nocy, jednym słowem, gdy dopuści się czegoś takiego, co jest hańbą dla całego pułku.

„Na miłość boską! – wrzeszczał pewnego razu na żołnierza przechodząc przez korytarz – więc już po raz trzeci złapał go patrol landwerzystów. Wsadzić mi zaraz tego drania do paki, trzeba go przepędzić z pułku. Niech sobie idzie do taborów i niech wozi gnój. I nawet się nie pobił z nimi! To nie żołnierz, ale śmieciarz. Żreć dajcie mu dopiero pojutrze, zabierzcie mu siennik, wpakujcie go do pojedynki, zabierzcie mu koc, takiemu synowi!”

A teraz wyobraźcie sobie, przyjacielu, że zaraz po jego translokacji tutaj do nas, ten idiotyczny podchorąży Dauerling pociągnął do batalionsraportu pewnego szeregowca za to, że ten jakoby rozmyślnie nie salutował go, gdy on przejeżdżał z jakąś panienką w dorożce przez plac w niedzielę po południu. Opowiadali podoficerowie, że wtedy przy raporcie był prawdziwy dopust boży. Sierżant kancelarii batalionu uciekł z papierami, a major Wenzl ryczał na Dauerlinga:

„Ja to sobie wypraszam, Himmeldonnerwetter, ja tego zakazuję! Wiesz pan, panie fenrych, co to jest batalionsraport? Batalionsraport to nie żaden schweinfest! Jakże mógł pana widzieć żołnierz, gdy pan przejeżdżał przez plac miejski! Zapomniał pan o tym, że sam pan uczył żołnierzy, iż cześć oddaje się szarżom, gdy się je spotyka, co nie znaczy wcale, aby żołnierz miał się gapić dookoła, żeby przecie wypatrzeć pana fenrycha przejeżdżającego dryndą po mieście. Niech pan nic nie mówi. Batalionsraport to instytucja bardzo poważna. Jeśli żołnierz mówi, że pana nie widział, ponieważ w tej samej chwili oddawał cześć mnie, zwrócony ku mnie, rozumie pan, ku majorowi Wenzlowi, więc nie mógł spoglądać za siebie na dorożkę, w której pan jechał, to jemu trzeba wierzyć, jak mi się zdaje. Na przyszłość proszę pana, aby pan nie zawracał mi głowy takimi drobiazgami”.

Od tego czasu Dauerling zmienił się bardzo.

A teraz trzeba się wyspać, bo jutro regimentsraport! – Jednoroczny ochotnik ziewnął. – Chciałem wam, kolego, tylko coś niecoś powiedzieć, co się dzieje w naszym pułku. Pułkownik Schröder nie lubi majora Wenzla, który w ogóle jest dziwadłem niezgorszym. Kapitan Sagner, który prowadzi szkołę jednorocznych ochotników, dopatruje się w Schröderze wzoru doskonałego żołnierza, aczkolwiek pułkownik Schröder niczego się tak nie boi, jak samej myśli, że miałby wyruszyć w pole. Sagner to chłop chytry i przebiegły i tak samo jak Schröder nie lubi oficerów rezerwowych. Nazywa ich cywilnymi śmierdzielami. Na jednorocznych ochotników spogląda jak na dzikie zwierzęta, z których trzeba porobić maszyny wojenne, ponaszywać im gwiazdek i powysyłać ich na front, aby ich wytłukli zamiast szlachetnych oficerów służby czynnej, potrzebnych na zarybek.

W ogóle wszystko w całej armii gnije i śmierdzi – mówił jednoroczny ochotnik nakrywając się kocem. – Ale dotychczas wystraszone masy jeszcze się nie zorientowały. Z wytrzeszczonymi gałami pozwalają się siec na makaron, a jak którego kulka trafi, to zaskomli: „Mamusiu”. Ale to nie może trwać wiecznie i kiedyś pęknie. Jak się ludziska zbuntują, to dopiero będzie kotłowanina! Niech żyje armia! Dobranoc!

Jednoroczny ochotnik zamilkł, ale po chwili zaczął się kręcić pod kocem i zapytał:

– Śpicie kolego?

– Nie śpię – odpowiedział Szwejk z drugiej pryczy. – Rozmyślam.

– O czym też rozmyślacie, kolego?

– O wielkim srebrnym medalu za męstwo. Medal taki otrzymał pewien stolarz z ulicy Vavry na Królewskich Vinohradach, niejaki Mliczko, ponieważ był pierwszym w pułku, któremu na początku wojny granat urwał nogę. Dostał protezę i zaczął się wszędzie chełpić swoim medalem i tym, że jest najpierwszym wojennym kaleką pułku. Razu pewnego przyszedł sobie do „Apolla” na Vinohradach i wdał się w awanturę z rzeźnikami z rzeźni, którzy oderwali mu w końcu tę sztuczną nogę i sprali go nią po głowie. Ten, co mu ją oderwał, nie wiedział, że to jest sztuczna noga, i tak się przeraził, że zemdlał. Na posterunku policji przypięli Mliczkowi nogę jak się patrzy, ale pierwszy kaleka pułkowy tak się rozzłościł na swój medal, że poszedł do lombardu, żeby go zastawić, a tam go za to zatrzymali. Miał korowody. Istnieje taki jakiś sąd honorowy do sądzenia inwalidów wojennych i ten sąd zdecydował, że Mliczko nie jest godzien nosić srebrnego medalu, i kazał odebrać mu także nogę…

– Jak to i nogę?

– A tak. Pewnego dnia przybyła do niego komisja, oświadczyła mu, że nie jest godzien korzystać ze sztucznej nogi, więc protezę odpięli i zabrali. Albo i to jest wielki szpas – mów Szwejk dalej – gdy krewni jakiego poległego dostają raptem tak medal i list, w którym jest napisane, że udziela się im odznaczenia i zaleca się, żeby ten medal zawiesili na honorowym miejscu. Przy ulicy Bożetiecha na Vyszehradzie rozzłościł się pewien ojciec, bo mu się wydawało, że władze kpią sobie z niego, i medal otrzymany w taki sposób zawiesił w wychodku, a policjant, który mieszkał w tym samym domu i korzystał z tego samego wychodka, oskarżył rozzłoszczonego ojca o zdradę stanu, no i ucierpiał biedak swoje rozzłoszczenie.

 

– Z tego wynika – rzekł jednoroczny ochotnik – że komu pierwsza chwałka, temu pierwsza pałka. Niedawno wydano w Wiedniu Pamiętnik jednorocznego ochotnika, a w tym pamiętniku są takie ładne wiersze:

 
Poległ w walce ochotnik dzielny,
Lecz piękna o nim pieśń powtarza,
Że przykład dał nam nieśmiertelny,
Jak się umiera za cesarza.
Już zwłoki wiozą na lawecie,
Na pierś kapitan medal mu przypina,
Chwała po całym leci świecie,
Monarchia czci swojego syna…
 

– Czasem zdaje mi się – rzekł jednoroczny ochotnik po krótkim milczeniu – że zamiera w nas duch wojenny. Proponuję więc, drogi przyjacielu, abyśmy w mrokach nocy i w ciszy naszego więzienia zaśpiewali pieśń o kanonierze Jaburku. Podniesie to ducha wojennego. Ale trzeba dobywać głosu, żeby pieśń była słyszana po całych Koszarach Mariańskich. Z tej racji proponuję, abyśmy stanęli w pobliżu drzwi.

Po chwili w areszcie rozbrzmiewał śpiew, od którego w korytarzu aż szyby brzęczały:

 
Przy armacie stał,
I wciąż, i wciąż, i wciąż…
Przy armacie stał
I wciąż ją nabijał.
Leci kula jak szalona,
Oberwała mu ramiona,
A ten ciągle stał,
I wciąż, i wciąż, i wciąż…
Przy armacie stał
I wciąż ją nabijał…
 

Na dziedzińcu odezwały się kroki i głosy.

– To profos idzie – rzekł jednoroczny ochotnik. – Idzie z nim lejtnant Pelikan, który dzisiaj ma służbę. Jest to oficer rezerwy, mój znajomy z „Czeskiej Besedy”. W cywilu jest rachmistrzem pewnego stowarzyszenia ubezpieczeń. Dostaniemy od niego papierosów, ale trzeba ryczeć dalej.

I znowu odezwała się pieśń:

 
Przy armacie stał…
 

Profos był widocznie wzburzony obecnością oficera pełniącego służbę, więc otworzywszy drzwi zawołał:

– Tu nie żadna menażeria!

– Pardon – odpowiedział jednoroczny ochotnik – tu jest filia Rudolfinum. Odbywa się koncert na korzyść uwięzionych. Właśnie skończyliśmy numer pierwszy programu: Symfonia wojenna.

– Niech pan zachowa spokój, panie jednoroczny ochotniku – rzekł podporucznik Pelikan z udaną surowością. – Wie pan chyba, że o dziewiątej idzie się na spoczynek i nie wolno robić hałasu. Ten koncert słychać aż na rynku.

– Posłusznie melduję, panie lejtnant – rzekł jednoroczny ochotnik – że nie jesteśmy należycie przygotowani, więc jeśli razi pana dysharmonia…

– Takie rzeczy wyrabia co wieczór – oskarżał profos swego wroga – i w ogóle zachowuje się bardzo nieinteligentnie.

– Melduję posłusznie, panie lejtnant. – odezwał się jednoroczny ochotnik – że chciałbym powiedzieć panu coś w cztery oczy. Niech profos poczeka za drzwiami.

Gdy życzenie jego zostało spełnione, jednoroczny ochotnik rzekł poufale:

– Dawaj, Franto, papierosy!

Co? Takie lichutkie palisz? Jako lejtnant nie masz nic lepszego? – pytał ochotnik widząc, że podporucznik daje mu papierosy „Sport”. – No, trudna rada. Zostaw nam zapałki i idź z Bogiem.

Marne papierosiny – rzekł po odejściu podporucznika z wielką pogardą ochotnik. – Ale dobra głodnemu psu i mucha. Kurz, bracie, na dobranoc. Jutro czeka nas sąd ostateczny.

Zanim jednoroczny ochotnik ułożył się do snu, zaśpiewał sobie jeszcze melancholijną piosenkę:

 
Góry, doliny i skały wysokie
To moi przyjaciele,
A smutki, moja miła dziewczyno,
Nie zdadzą się na wiele…
 

Jednoroczny ochotnik, przedstawiający pułkownika Schrödera jako potwora, nie miał bezwzględnej racji, bowiem pułkownik Schröder miał szacunek dla sprawiedliwości, a szacunek ten ujawniał się osobliwie po wesołych nocach, które spędzał w hotelu w stałym towarzystwie. Gdy go taka noc zadowoliła, bywał nazajutrz najmilszym człowiekiem. Inaczej bywało, gdy się towarzystwo nie udało.

Podczas gdy jednoroczny ochotnik poddawał życie pułku miażdżącej krytyce, pułkownik Schröder siedział w hotelu w towarzystwie oficerów i słuchał opowieści porucznika Kretschmanna, który wrócił z Serbii z chorą nogą (pobodła go krowa). Porucznik opowiadał, jak razem z całym sztabem przyglądał się atakowi na pozycje serbskie:

– Tak jest, wybiegli z rowów strzeleckich. Na całej długości dwóch kilometrów przełażą przez przeszkody z drutów kolczastych i rzucają się na nieprzyjaciela. Ręczne granaty za pasem, maski, pod pachą karabiny gotowe do strzału, do ataku. Kule gwiżdżą. Pada jeden żołnierz, w chwili gdy wyłazi z rowu strzeleckiego, drugi pada na szańcu, trzeci pada nieco dalej, ale ich towarzysze pędzą naprzód i krzyczą: „Hura!” Dym i kurz dokoła. A nieprzyjaciel strzela ze wszystkich stron, z rowów, z lejów od granatów i wali z karabinów maszynowych. Znowu padają żołnierze. Gromadka ludzi rzuca się na nieprzyjacielski karabin maszynowy. Padają wszyscy. Ale towarzysze pędzą naprzód. „Hura!” Pada oficer… Nie słychać już karabinów piechoty. Szykuje się coś okropnego. Znowu pada cały jeden pluton. Słychać nieprzyjacielskie karabiny maszynowe: ratatatata… Pada… Ja… przepraszam panów, ja… dalej mówić nie mogę, bo jestem pijany…

I oficer z bolącą nogą milknie nagle, kiwa się na krześle i tępo spogląda przed siebie. Pułkownik Schröder uśmiecha się łaskawie i przysłuchuje się, jak kapitan Spira, siedzący w pobliżu, grzmoci pięścią w stół, jakby się chciał kłócić, i powtarza coś, co jest bez znaczenia i czego w żaden sposób nie można zrozumieć. Nikt nie wie, o co temu człowiekowi chodzi i co znaczą jego słowa:

– Proszę dobrze uważać. Mamy pod bronią austriackich ułanów landwery, austriackich landwerzystów, bośniackich strzelców, austriackich strzelców, austriacką piechotę, węgierską piechotę, tyrolskich strzelców cesarskich, bośniacką piechotę, węgierskich honwedów pieszych, węgierskich huzarów, huzarów landwery, strzelców konnych, dragonów, ułanów, artylerię, tabory, saperów, sanitariuszy, marynarzy. Rozumiecie, panowie? A Belgia? Pierwsze i drugie powołanie tworzy armię operacyjną, trzecie powołanie pełni służbę na tyłach armii…

Kapitan Spira huknął pięścią w stół.

– Landwera pełni służbę w kraju podczas pokoju!

Pewien młody oficer, siedzący obok, starał się ze wszystkich sił przekonać pułkownika o swojej wojskowej bezwzględności i głośno pouczał sąsiada:

– Suchotnicy powinni być wysłani na front, to im tylko dobrze zrobi, a prócz tego lepiej przecież, gdy giną chorzy, a zdrowi zostają.

Pułkownik uśmiechał się, lecz nagle spochmurniał i zwracając się do majora Wenzla rzekł:

– Dziwię się, że porucznik Lukasz nas unika. Od chwili swego przyjazdu ani razu jeszcze nie był między nami.

– Pisze wierszyki – ironicznie odezwał się kapitan Sagner. – Natychmiast po przyjeździe zakochał się w pani inżynierowej Schreiterowej, z którą spotkał się w teatrze.

Pułkownik okiem ponurym spoglądał przed siebie.

– Podobno umie śpiewać kuplety.

– Już w szkole wojskowej wyśpiewywał ładne kuplety – odpowiedział kapitan Sagner – a co za anegdoty zna! Paluszki lizać. Dlaczego nie bywa między nami, nie wiem.

Pułkownik smutnie potrząsnął głową.

– Dzisiaj nie ma już między nami tego prawdziwego koleżeństwa. Pamiętam, że dawniej każdy z oficerów starał się w miarę możności, żeby w kasynie było wesoło. Jeden z kolegów, niejaki porucznik Dankl, rozbierał się do naga, kładł się na podłodze, wtykał sobie w zadek ogon śledzia i przedstawiał syrenę. Inny znowu porucznik, Schleisner, umiał strzyc uszami i rżeć jak ogier, potrafił naśladować miauczenie kotów i bzykanie trzmieli. Pamiętam także kapitana Skodaya. Ile razy zażądaliśmy, zawsze przyprowadzał do kasyna dziewczyny, trzy siostry, a były wytresowane jak psy. Ustawiał je na stole, a one zaczynały przed nami rozbierać się do naga, i to w takt batuty. Skoday miał taką małą batutkę i trzeba przyznać, że kapelmistrzem był świetnym. A czego on z nimi nie wyrabiał na kanapie! Kiedyś kazał sprowadzić wannę z ciepłą wodą, ustawić na środku lokalu, a my musieliśmy jeden po drugim kąpać się z tymi dziewczynami, on zaś nas fotografował.

Przy tym wspomnieniu pułkownik Schröder uśmiechał się obleśnie.

– A jakie zakłady robiliśmy w wannie! – mówił dalej mlaszcząc wstrętnie językiem i kręcąc się na krześle. – A dzisiaj? Czy to jest rozrywka? Nawet marnego kuplecisty nie ma. I pić młodsi oficerowie też już nie umieją. Do północy jeszcze daleko, a przy stole już pięciu pijanych, jak sam pan widzi. Bywało tak, że siedzieliśmy razem po dwa dni z rzędu, a im więcej piliśmy, tym byliśmy trzeźwiejsi. A żłopało się wszystko, co popadło: piwo, wino, likiery. Dzisiaj nie ma już tego dawnego prawdziwego ducha wojennego. Diabli wiedzą, co się porobiło. Nie ma dowcipu, tylko takie głupie ględzenie bez końca. Niech pan słucha, co tam na końcu stołu opowiadają sobie o Ameryce.