Za darmo

Bankructwo małego Dżeka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Bankructwo małego Dżeka
Bankructwo małego Dżeka
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Jeszcze się wtedy przyjaźnili z Sandersem. Ale do współki121 go nie wzięli, bo biedny. Ale przez Sandersa wymanili122 od Pennella osiemdziesiąt centów. Nigdy, ale to nigdy nawet na myśl nie przyszło Dżekowi, że Czarli jest taki. Już teraz Dżek woli nawet Doris niż jego.

Bo Doris właściwie co? Trochę plociuch i trochę lizus. Jak tamta pani pozwalała się jej rozporządzać, no to naprawdę trudno z nią było wytrzymać. Ale teraz… Żeby chociaż taką beksą nie była… Ale Czarli – zupełnie co innego…

Jednym słowem, pani pozwoliła. Więc Dżek chodził po sklepach i pytał się o łyżwy i futbal. Chodził po sklepach i o to samo pytał się uproszony Harry. Chodził Lindley, chodził Fisk i Tower, i Gaston, i Ward. Chodzili pojedynczo i po dwoje. Jeden się lepiej znał na skórze, drugi na pompce, trzeci na pęcherzu, czwarty na łyżwach.

Okoliczni kupcy pierwszego dnia chętnie rozmawiali z chłopcami, drugiego dnia zaczęli się dziwić, że tylu ogląda, a żaden nie kupuje. A trzeciego dnia wszystkich przegonili.

– A macie pieniądze?

– Mamy, owszem. Tylko w domu.

– No to przynieście z domu pieniądze i wtedy przyjdźcie, to wam pokażę. I gromadami proszę nie przychodzić. I proszę nogi wycierać, bo mi cały sklep błocicie. I drzwi zamykać.

Co prawda, już za wiele się kręcili. Ale Dżek nie był winien. Łyżwy i futbal kupuje kooperatywa, więc każdy ma prawo zobaczyć, żeby kupić dobrze i tanio. I Dżek nie był winien, że nie wszyscy zachowywali się jak należy. Na przykład Ward, obrażony, umyślnie zostawił drzwi otwarte, jak wyszedł, a jeszcze wrzucił kulę śniegową. Właściciel sklepu powiedział, że przyjdzie do kierownika szkoły na skargę i że go pozna.

Dżek nie był winien, ale jemu się dlatego właśnie dostało. Bo kiedy nazajutrz przyszedł z zamiarem zawarcia ostatecznej umowy co do wysokości rabatu, ten od razu na Dżeka:

– Czy wy się odczepicie nareszcie, czy mam postawić przed sklepem stróża z kijem?

– Wybaczy pan – zaczął Dżek.

– Nic nie wybaczę! Ruszaj mi w tej chwili! Drzwi zostawiają otwarte, nóg nie wycierają.

– Wytarłem drzwi i nogi zamknąłem – mówi Dżek przez pomyłkę, bo jest rozgniewany.

– No to twoi koledzy, łobuzy – z kooperatywy. Kooperatywy się zachciało tym…

I tu kupiec tak nieprzyzwoicie przezwał członków kooperatywy, że wyrazu tego w drukowanej książce wcale powtórzyć nie można.

Akurat tego dnia było bardzo pochmurno, więc Dżek pomyślał, że temu panu pewnie reumatyzm bardzo chodzi po kościach. Więc nawet się nie rozgniewał. I naprawdę chciał już łyżwy kupić, bo będzie odwilż i wtedy wszystko na nic.

– Tak i tak – powiada Dżek – mam pieniądze i mogę zapłacić zaraz za dwie pary łyżew: jedne większe, a drugie mniejsze. Jeżeli pan nie wierzy, mogę przyjść z nauczycielką.

– Dobrze, przyjdź z nauczycielką.

Przyszedł Dżek z panią, łyżwy kupili, pieniądze zapłacili. I nawet nie dwie, tylko trzy pary łyżew. Bo futbal będzie potrzebny na wiosnę, więc można poczekać.

Ale właściciel sklepu nie przebaczył. Opowiedział, co mu zrobił Ward – i pani nazajutrz bardzo się gniewała. Pani powiedziała, że przebacza dlatego, że się przyznał, ale musi właściciela sklepu przeprosić.

Wtedy wstał Iim i powiedział:

– To niesprawiedliwe. Jeżeli my mamy przeprosić, to on niech nas także przeprosi, bo obraził kooperatywę i dał nam takie przezwisko, że wcale nie można powtórzyć.

Iim wiedział o tym od Dżeka, ale ani Iim, ani Dżek nie chcieli powtórzyć.

– Nieprzyzwoicie nas przezwał. Tak mówią, jak są źli na małe dzieci.

Pani się pewnie domyśliła, a mimo to kazała list z przeproszeniem napisać. Już tak jest, że dorosłym zawsze się udaje – nawet kiedy nie mają słuszności.

Bądź co bądź, sprawa łyżew skończyła się dobrze. Na podwórzu była sztuczna ślizgawka i chłopcy mogli się ślizgać – nawet tacy, którzy własnych łyżew nie mają.

Z początku Dżek nie mógł sobie poradzić, bo wszyscy chcieli być pierwsi. Nawet mówiono, żeby kupić zegarek, ale pokłócili się, bo każdy chciał nosić. Zegarek był potrzebny, żeby ślizgać się tylko dziesięć minut. Dla tych, którzy umieją, to dosyć, ale kto się dopiero uczył, ledwo założył łyżwy, już musiał zdejmować. A już dwa razy pani powiedziała, że będzie musiała zabronić, bo się spóźniają po dzwonku.

Dżek zaczął wydawać bilety z kolejnymi numerami. A kto nie zapłacił centa, nie miał prawa drugi raz pożyczać.

Trzy pary łyżew było za mało, ale tylko z początku. I tak jest zawsze na świecie, że jeżeli pokaże się coś nowego, naprzód tłoczą się wszyscy, a potem dopiero zostają ci, którzy chcą naprawdę. Z początku dobijali się o łyżwy prawie wszyscy chłopcy i więcej niż połowa dziewczynek. A potem już nie. A jeszcze potem zostało tylko nie więcej niż dziesięcioro.

Gdyby Dżek miał więcej doświadczenia, zauważyłby, że liczba obrażonych się zwiększa. Jedni mówili, że łyżwy niepotrzebne, że można było kupić coś lepszego, z czego mogła korzystać cała klasa.

A Dżek tylko myśli o swoich kolegach.

Każdy niby mówi o całej klasie, a właściwie chce dla siebie i jeśli nie całkiem darmo, to przynajmniej tanio. I nic dziwnego: w szkole powszechnej dzieci mają mało pieniędzy, a chcą mieć wiele różnych rzeczy, które widzą na targu i na wystawach sklepów. Ale czy Dżek temu winien? Że mu się raz udało dogodzić, nie znaczy, że tak będzie zawsze. A wśród tych, którzy otrzymali tyle zabawek i ozdób choinkowych, byli zazdrośni, którym się zdawało, że inny dostał więcej i lepiej.

Nie o sobie i nie o kilku przyjaciołach myśli Dżek, a dba istotnie o wszystkich. Więc Morris w zamian za otrzymane farby malował laurki imieninowe. Więc wprowadził Dżek sprzedaż pocztówek, arkuszy z żołnierzami do wycinania – więc kiedy na robótkach pani pokazała roboty z drutu, kupił drut i wielu chłopców zrobiło sobie klatki. Żeby nie wyrywali kartek z kajetów, zaczął Dżek sprzedawać arkusze czystego papieru, bo przecie potrzebny każdemu człowiekowi papier. Można było dostać w kooperatywie sznurek i jeśli komuś podarło się sznurowadło, nie chodził w rozsznurowanych trzewikach. Zresztą trudno żyć bez kawałka sznurka i kilku bodaj gwoździków. Więc w kooperatywie były i gwoździe. Spróbował Dżek zachęcić kolegów do warcab, bo w książce był przepis, jak zrobić samemu warcaby. I kupił tuzin arkuszy na warcabnice, które można nalepić na tekturę, a pionki wyciąć z korków. I o korki Dżek się postarał, ale wszystko to leży w szafie.

Były i próby nieudane.

Niezupełnie udały się temperówki. Ale trudno, nie były ostre, bo zanadto tanie, więc w lichym gatunku. Kałamarze do zamykania na zasuwkę też się nie udały, bo atrament się przesączał, zresztą nie bardzo były potrzebne. A już najgorzej się stało z wiecznymi piórami, na które się Dżek połakomił na targu: pióra nie tylko nie wiecznie, ale wcale nie pisały. Dżek strasznie się martwił, ale mister Taft go pocieszał:

– Przyjacielu Fulton, wszystko, co się robi, raz się lepiej udaje, raz gorzej. Na to nie ma rady. Kto nic nie robi, ten nie popełnia błędów, ale się też nie uczy. Oszukali cię i teraz już wiesz, że jest handel uczciwy, solidny i handel szachrajski, spekulacyjny, że jest towar dobry i tandeta. Dobre wieczne pióro jest drogie, a amatorów na wieczne pióra wielu. Pióro – to nie zabawka. A czy nie ma w sklepach zegarków do zabawy, które idą tylko wtedy, kiedy się kręci? Ani śmiać się z ciebie, ani wymawiać nie mają prawa. Bądź ostrożniejszy i twoi koledzy niech się nauczą ostrożności.

Ba, łatwo mister Taftowi mówić. Nie udało się Dżeka ani klasy przekonać.

A w dodatku zrobiło się ciepło i skończyła się ślizgawka.

Właściwie Czarli – Adams zaczęli od samych świąt, ale po troszku. Naprzód od marek.

Marki123 zbierali chłopcy zawsze, ale tylko niektórzy. I zbierali takie sobie, tanie, mniej ważne. Kupowali mało, przeważnie zamieniali: jedną na jedną, dwie zwyczajne na jedną rzadszą. Prosili tych, którzy nie zbierają, żeby im przynosić. I był spokój. Dopiero Czarli zaczął na dobre. Sam dostaje darmo, a innym sprzedaje. Zachęcał w ten sposób, że w notesach własnej roboty wkleja różne marki, na pierwszej stronicy pisze: Stany Zjednoczone, na drugiej: Kanada. Potem dużymi literami: Europa i po kolei: Rosja, Francja, Niemcy, Anglia itd. Potem: Azja – i tu zwykłe wkleja jedną markę japońską – niby że w albumie są marki z całego świata. Bo ten notes nazywa: album, a razem z markami dopiero: kolekcja. I kto kupił za dwa centy kolekcję, zaczyna już zbierać. Potem Czarli najlepsze marki z kolekcji wymani124, niby że zamienia na więcej, a potem drugi i trzeci raz sprzedaje te same. A chłopcy się nie spostrzegli.

 

Czarli parę razy próbował się zbliżyć do Dżeka, niby że przyjaciel.

– Powiedz, Dżek, co ty masz z tej kooperatywy? Pracujesz tylko dla nich za darmo.

Albo:

– Gdybyś mnie wziął do kooperatywy, to można by dużo różnych rzeczy zrobić.

Ale widzi, że nic, więc dał spokój. I razem z Adamsem swoim śmieciarskim sposobem zaczął gromadzić bez wyboru, co się da i gdzie się da. Tu wytrajlował125 starą monetę, zbierał wypisane kajety na strzały i pukawki, to muszelki, to wypalone lampki elektryczne, klisze126 kinematograficzne. Urządził jakąś panoramę. Miał słonia z porcelany, figurkę Napoleona, pęknięte lusterko, widelczyki od czekoladek, pilnik tępy, piórnik złamany, jedną łyżwę, kapelusik dla lalki, diament do krojenia szkła, młotek, paski jakieś, stare karty do gry, sztukę taką, żeby zdjąć drut z drutu, ale nie siłą, no i rozumie się, pocztówki zapisane, które niby oprawił w ramki, że to są obrazki.

I dopiero rozpoczął handel.

Wszystko to robił i dawniej, ale nie tak bardzo, bo nie wiedział, czy wolno, więc musiał się ukrywać. Ale teraz, kiedy pani pozwala Dżekowi, nie ma potrzeby się bać. Rozłożył wszystko na ławce, powypisywał ceny i dopiero:

– Patrzcie! Zamiast płacić Dżekowi za pożyczanie łyżew, a jeszcze prosić jak o łaskę, możecie kupić na własność jedną łyżwę, co jest właściwie to samo.

Co tu wiele gadać: była to szacherka. Czarli dawał na kredyt, zamieniał z dopłatą albo sam dopłacał. Betty to samo robiła z dziewczynkami, a Adams obojgu pomagał. To samo robił Czarli u siebie na podwórku. I tak trwało trzy tygodnie.

Dla przykładu opowiem tylko historię diamentu do krajania szkła. Czarli powiedział, że diament jest to samo co brylant i że kto ma diament, może być szklarzem. A kosztuje tylko pięć centów. I sprzedał go Smithowi za dwa. Smith porysował szybę w klasie, pewnie i w domu – i zamienił diament z Pittem na sześć marek. Pitt pobawił się diamentem i zamienił na wieczne pióro z Hansonem. Od Hansona odebrał ten sam diament Czarli za pasek i dwie muszle i sprzedał go na podwórku za dwa centy. Ale chłopak dał tylko centa, a drugiego obiecał zwrócić za tydzień. Ale nie miał i Czarli tak mu dokuczał, że oddał diament z powrotem i Czarli sprzedał go Pennellowi za trzy centy i kogucika z prawdziwymi piórami. Kiedy się wreszcie wszystko wykryło po tej awanturze, diament znów był u Czarli127. Okazało się, że Czarli wyprosił go z powrotem od Pennella.

W ciągu trzech tygodni Dżek spokojnie prowadził dalej kooperatywę i bibliotekę. Dokupił bajki Andersena, podróże Guliwera i atlas do zbiorów botanicznych: jak zbierać i suszyć rośliny do zielnika.

Więcej niż połowa klasy brała wszystko albo prawie wszystko w kooperatywie. Przychodzili nawet z innych oddziałów i bardzo prosili. Nie kupowali tylko tacy, którzy lubią chodzić do sklepów, gdzie się zawsze widzi wiele ciekawych rzeczy i można się zapytać o cenę – no, może kilkoro obrażonych i dwoje, którym rodzice nie pozwolili. Bo są rodzice, którzy dzieciom wcale pieniędzy nie dają, tylko sami kupują, jak trzeba.

Rachunki na brudno prowadził Dżek, a potem zostawali z Nelly, która przepisywała na czysto.

Czasem przychodził woźny albo jego żona i rozmawiali o kooperatywie. Wszystko razem trwało najwyżej pół godziny i szli do domu. Gawędzili o szkole, czasem Dżek opowiedział coś o małej Mary, czasem Nelly – o mamusi i bracie.

Mamusia Nelly była bardzo miła, więc Dżek często wstępował, ale nie siedział długo. Czasem nawet w niedzielę przychodził i raz Nelly była u niego, bo chciała zobaczyć Mary. I matka Nelly podarowała teczkę skórzaną, zamykaną na kluczyk, taką, jak mają urzędnicy. A właściwie nie Dżekowi dała, a kooperatywie. Bo Dżek z początku nie chciał.

– Niech wam służy. Macie różne rachunki, kwity kontrolne, może wam coś zginąć, będziecie mieli zmartwienie. Mój mąż, ojciec Nelly, kiedy pracował w związku, też chował w tej tece wszystkie dokumenty. Weź, Dżeku, jeżeli się okaże, że niepotrzebna, to mi zwrócisz.

– Ale się zniszczy – bronił się Dżek.

– Nie szkodzi. Przecież i tak już jest używana, a u mnie w szafie jeszcze ją myszy pogryzą.

Bo teka była ze skóry z bardzo ładnym zameczkiem.

I właśnie o tę tękę wynikła bójka między Adamsem i Iimem.

Bo Czarli powiedział, że Dżek małpuje urzędnika i za pieniądze kooperatywy kupił sobie tekę. A jak się okazało, że nieprawda, Adams zaczął się śmiać z Nelly, że jest narzeczoną Dżeka. Obaj rzucili się na Dżeka i dopiero:

– Rozporządza się za cudze pieniądze jak szara gęś. Głupcy dają pieniądze, a on kupuje, co mu się podoba. Kupił kałamarze do niczego i tępe temperówki, i wieczne pióra, które wcale nie piszą. Marek pocztowych nie chce kupować, bo się na niczym nie zna. Prezenty daje: takie drogie farby dał Morrisowi, organki sfundował Barnumowi i pewnie Nelly też robi fundy za pieniądze kooperatywy.

Dżek był blady jak kreda. Z początku odpowiadał spokojnie, ale ci jeszcze gorzej. Dopiero Iim mówi:

– Daj spokój; co będziesz z tym szachrajem rozmawiał.

– Oo, patrzcie, jak go broni. To jedna paczka!

– Wy jedna paczka ze złodziejem Sandersem!

– A co ci Sanders ukradł?

– Mnie nic, ale matce Pennella ukradł pierścionek – wiesz?

– A twój Dżek ukradł teczkę.

Podobno Dżek pierwszy uderzył Czarli128, ale właściwie Iim pobił się z Adamsem, więc już tamci przestali.

– Przekupiony świadek! – krzyknął Adams i dostał.

Ale i Adams był silny. Więc parę razy jeden rżnął drugiego, a potem chwycili się wpół i dopiero, kto kogo położy. A kto uwolni rękę, ten grzmoci. Nikt się do bójki nie wtrąca, bo obaj mają równą siłę i bardzo są rozzłoszczeni. Więc porządnie sobie nakładli, ale Adamsowi pękły szelki, więc musieli przestać. I Iim uderzył się o róg ławki, ale w głowę, więc nie było znać; tylko pani widziała, że są czerwoni i spoceni.

I nawet lepiej się stało. Zaraz klasa rozdzieliła się na dwie partie i dopiero wiadomo, kto za kim trzyma. Wszyscy porządniejsi byli po stronie Dżeka.

Dżek chciał powiedzieć pani i zwołać na sobotę posiedzenie. Niech każdy powie, co myśli. Za wieczne pióra może zwrócić pieniądze, nawet kałamarze może odebrać. Właśnie zbiera na futbal. Bo kiedy nie ma ślizgawki, chłopcy chcieli już sprzedać łyżwy, ale Dżek starannie je oczyścił i posmarował tłuszczem, żeby nie zardzewiały. Jeżeli nawet w tym roku się nie przydadzą, na przyszły rok kooperatywa będzie już miała trzy pary, a jeśli dokupią dwie, więcej będzie mogło z nich korzystać. A futbal i bez tego będzie, a może i dwa.

Dużo gadania, ale lepiej, że się skończyło.

– Osiągnąłeś walne zwycięstwo – powiedział Fil.

I prawdę powiedział. Walka – to nie tylko wojna. Walczyć można o dobre imię, przekonania, dobrą sprawę – przeciwko kłamcom i zazdrośnikom.

Tylko że po takim zwycięstwie człowiek jest zawsze smutny, bo widzi dopiero, że nie wszyscy są na świecie porządni, że nie wszystkich można przekonać. Żeby nie wiem co dobrego robić, zawsze będą niezadowoleni, będą mieli pretensje.

Ale najważniejsze, żeby się nie zniechęcać, a przeciwnie – jeszcze bardziej pracować. I tak właśnie stało się z Dżekiem. Już dawno chciał zrobić klasie nową niespodziankę, a teraz jeszcze bardziej. Bo oto Dżek postanowił iść z całym oddziałem do cyrku.

Później powiem, jak Dżek obmyślił razem z Filem, bo naprzód muszę opowiedzieć o drugiej walce, którą musiał Dżek stoczyć z samym kierownikiem. Spadło to na Dżeka również niespodzianie w dziesięć dni po pierwszej awanturze. Bo przyszła na skargę na Dżeka matka Hamiltona. Rozumie się, nie na Dżeka, tylko na Czarli129, ale dobrze nie wiedziała i poplątała ich razem.

Podczas lekcji arytmetyki wezwano Dżeka do kancelarii. Dżek domyślił się, że się coś stało, bo kierownik niby spokojnie zaczął, ale od razu widać, że zły.

Często dorośli zamiast się zapytać, od razu zaczynają się gniewać. Wtedy w głowie się miesza i zamiast spokojnie wytłumaczyć, albo nic się nie odpowiada, albo się zaczyna wykręcać i jest jeszcze gorzej. Dżek był doświadczonym uczniem, więc postanowił lepiej nic nie mówić.

– Słuchaj, Fulton, pani pozwoliła wam prowadzić biblioteczkę, potem chcieliście mieć kooperatywę. Siódmy oddział ma też kooperatywę, ale tam żadnych szacherek nie robią. Bardzo chciałbym wiedzieć, co się u was dzieje. Co ty za łyżwy kupiłeś i co to wszystko znaczy?

– Tak, proszę pana kierownika – mówi pani Hamilton. – Zaczęło się bardzo pięknie. Laurki na Nowy Rok, różne choinkowe drobiazgi. Co prawda, dziwiłam się, że za pięć centów przyniósł mój chłopiec tyle różnych rzeczy. Ktoś im tam podarował podobno. Już wtedy nawet chciałam przyjść, żeby się dowiedzieć, bo mi się wydawało podejrzane. Ale mój chłopiec nigdy nie kłamał. A teraz, jak się zaczęły te handle w klasie, zmienił się, że go nie poznaję. Raz wziął pieniądze na ołówek, a kupił jakieś marki. To znów – niby mu pióro zginęło – wziął dwa centy, a pióro niby się znalazło. „Więc nie kupiłeś pióra?” „Przecież się znalazło”. „Więc gdzie masz pieniądze?” Mówi, że mu były potrzebne. Pytam się, na co dzieciakowi mogą być potrzebne pieniądze?

Pani Hamilton zaczęła płakać.

– Bo proszę pana kierownika, matka wszystkiego nie powie. Gdyby ojciec się dowiedział, toby go żywego z rąk nie puścił. A ja wiem, że nie winien, tylko koleżki, o tacy, jak ten kawaler…

I pokazuje na Dżeka.

– …ja go posłałam po naftę, powiedział, że zdrożała. Zdziwiłam się, ale jeszcze nie podejrzewałam. Bo mi się w głowie pomieścić nie mogło…

Znów płacze; kierownik ją uspokaja. A Dżekowi jakby kto w głowie wywiercił dziurę; ledwo oddycha.

– …wreszcie wczoraj, proszę pana kierownika, wyjął mi po kryjomu pięć centów. I dopiero się przyznał. Ale teraz już nie wiem, czy mam wierzyć… Och, jakie to bolesne dla matki… Przecież nie po to posyła się dzieci do szkół, żeby się uczyły… kraść.

I pani Hamilton już na cały głos zaczęła płakać i wykrzykiwała:

– Dla takich dzieci jak Fulton powinny być inne szkoły! Jakieś poprawcze szkoły, żeby się z porządnymi wcale nie stykały. Bo zaraza idzie na całą klasę. Takich uczniów powinno się wypędzać ze szkoły!

Już kierownik chce się o coś Dżeka zapytać, ale pani Hamilton nie daje:

– Co pan go się będzie pytał! On powie, że nie winien. Ja ich wykręty znam. Ja swojemu chłopcu za nic nie pozwolę wyjść na podwórko. Pan nie wie, jakie to wszystko zepsute. Oj, ci koledzy, ci koledzy…

– Proszę pani, znam i ja dzieci – mówi kierownik.

– Ja je lepiej znam, bo jestem matką.

– A ja jestem wychowawcą.

– To co? Pan siedzi sobie w kancelarii – i już. A jak mój chłopiec miał zapalenie płuc, pięć nocy nie rozbierałam się, nie spałam, nie jadłam, nie piłam… A teraz taka nagroda. Och, jakie to dla matki bolesne. A wszystko przez koleżków.

 

Więc kierownik znów do Dżeka:

– Czy sprzedawałeś marki?

– Nie – odpowiada Dżek.

– A co, nie mówiłam? Niewiniątko! Wiedziałam, że tak powie.

I znów:

– Wypędzić! Szkoła poprawcza!

Aż kierownik się zniecierpliwił i odesłał Dżeka do klasy. I co potem było, Dżek nie wie, tylko słyszał przez drzwi głos pani Hamilton na korytarzu. A potem głos woźnego.

Dopiero na pauzie zaczęli sobie wszyscy opowiadać. I już cała szkoła wie, ale każdy mówi inaczej.

– Hamilton – Dżek.

Później:

– Czarli i Dżek.

Jeszcze później:

– Dżek – Betty – Czarli – Sanders – Hamilton – łyżwy – marki – kooperatywa.

Dżek bał się najwięcej, żeby i Nelly nie wplątali do awantury. A każdy dochodzi do Dżeka.

– Co to było? Po co cię kierownik wołał? Czego chciała matka Hamiltona?

Och, jakie to było nieprzyjemne.

Mówili nawet, że się matka Hamiltona chciała pobić czy też pobiła się z woźnym.

Tak trwało przez całą pauzę. Z dziewczynek najwięcej wiedziała podobno Doris, a z chłopców Iim. Czarli miał taką minę, jakby go wcale nie obchodziło. Betty płakała.

Dżek tak myślał:

„Łyżwy kupił z panią. Ale czy ma kierownikowi powiedzieć? Może pani będzie się gniewała? Markami handlował Czarli. Ale czy kierownik uwierzy, czy Czarli się przyzna?”

A najgłówniejsze:

„Czy wezwą matkę, czy nie?”

Fil raz tylko doszedł do Dżeka. Był zupełnie poważny i powiedział:

– Zobaczysz, że nic ci nie będzie. Bo za co?

A potem rozmawiał długo z Iimem. I właściwie pierwszy Iim zaczął mówić o Czarli130.

Adams udawał, że go głowa boli.

Po dzwonku uciszyło się nareszcie. A potem znów zawołano Dżeka do kancelarii. Weszła pani podczas lekcji rysunków i powiedziała:

– Dżek, weź swoje rachunki z kooperatywy i chodź.

Teraz Dżek przekonał się, jak wygodna jest teka. Tylko otworzył szafę, wyjął tekę z papierami i już miał wszystko bez szukania.

A w kancelarii pierwszy zeznawał woźny:

– Proszę pana kierownika, Dżek jest bardzo porządny chłopiec. Tam jest jeden Czarli Rok131, ten trochę lubi kręcić.

Kierownik powiedział, żeby woźny zawołał Czarli132, a sam zaczął przeglądać rachunki Dżeka.

Okazało się, że Hamilton tylko dwa razy brał łyżwy: raz zapłacił, a drugi raz nie zapłacił, i więcej już nie brał. Hamilton przez cały czas kupił tylko jeden zeszyt, trzy stalówki, no i laurkę. Co kupił przed świętami, dokładnie nie było wiadomo, bo wtedy Klaryssa obraziła się i przestała pisać.

Wszedł Czarli.

Marki? Ano tak, zbiera marki, zamienia się, ale we wszystkich szkołach wszyscy robią to samo. Zresztą może nie przynosić więcej albumu, bo i tak przynosi tylko, jak go bardzo proszą. Czy Hamiltonowi coś sprzedawał, nie pamięta, ale zdaje się, że nie.

Jak można tak strasznie kłamać. I patrzy kierownikowi prosto w oczy, i nawet się nie zaczerwieni.

Ale jeszcze nie koniec. Kierownik zapytał się, czy Dżek może zostawić tekę z rachunkami do jutra, i odesłał ich do klasy, a potem zawołał Hamiltona, który prawie do dzwonka był w kancelarii i wrócił cały zapłakany.

Na drugi dzień już tylko Czarli, Adams i Betty byli w kancelarii. Potem Czarli poszedł do domu i wrócił z matką. A na trzeci dzień przyszła matka Sandersa.

Kierownik bardzo grzecznie powiedział Dżekowi: „dzień dobry”, jak mu się Dżek ukłonił na korytarzu, a papiery i tekę zwrócił mu dopiero po trzech dniach.

– Jesteś w porządku, mój chłopcze. Miałeś przykrość, ale widziałeś, że i ja nie same mam przyjemności. Matka Hamiltona ma słuszny żal do szkoły, że jej syn wdał się w niepotrzebną aferę. Więc prowadź spokojnie kooperatywę, ale sam nic nie rób, tylko zawsze się naprzód poradź pani albo przyjdź do mnie.

Teraz przyjemnie było odpowiadać, kiedy go obstąpili koledzy:

– No co?

– Co ci powiedział kierownik?

Klasa była bardzo zadowolona. Bo myśleli, że każą zamknąć kooperatywę, a już się przyzwyczaili; zresztą byłby wstyd przed innymi oddziałami.

Sandersiak133, jak wiadomo, mieszkał na tych samych schodach134, co Dżek, więc Dżek bał się, żeby matka się nie dowiedziała. Bo po co? Dosyć, że sam miał tyle nieprzyjemności. Ale Sanders nic nie mówił, bo się bał, że wyjdzie na jaw sprawa pierścionka Pennella.

I niby wszystko zostało po dawnemu, że Dżek i Nelly prowadzą bibliotekę i kooperatywę, ale teraz jeszcze się więcej pilnuje, żeby rachunki były w porządku. I klasa tak się przyzwyczaiła, że myślą, że już inaczej wcale być nie może. A nie. Dżek znów chce zrobić klasie niespodziankę, a nawet dwie niespodzianki:

Pierwsza, żeby się cały oddział razem fotografował. A druga, żeby cały oddział poszedł do cyrku.

Właściwie to matka Pennella kazała powiedzieć, żeby Dżek przyszedł, że ma ważną sprawę. No i powiedziała, że będzie bardzo przyjemnie, jeżeli każdy będzie miał fotografię, bo to jest miła pamiątka, a brat pani Pennell ma zakład fotograficzny.

Więc musiał znów biedny Dżek chodzić, dowiadywać się o cenę. Bo są różne fotografie: droższe i tańsze. Znów musiał przy pomocy mister Tafta robić kalkulację, żeby najładniejsza fotografia wypadła najtaniej. Więc jeżeli wszyscy się zgodzą, to każda fotografia kosztować będzie cztery centy, a jeżeli się weźmie mniejsze fotografie, to będzie można zrobić po trzy centy – i tym, co zapłacić nie mogą, można wydać pięć fotografii bezpłatnie.

No i ubrali się ładnie i cały oddział razem z panią poszedł do fotografa. Zgodzili się wszyscy, a pani Hamilton sama przyniosła do szkoły aż sześć centów, żeby jednemu jeszcze dać bezpłatnie, jeżeli nie może zapłacić.

– Chętnie dam – powiedziała pani Hamilton – ale żebym wiedziała, że to nic złego, i żeby było jawnie, a nie po kryjomu.

No i jedni usiedli na podłodze, drudzy na ławce, a reszta stanęła. Pani siedziała we135 środku i chciała, żeby z jednej strony usiadł Dżek, a z drugiej Nelly; ale się zawstydzili i nie chcieli. Stanęli bardzo z daleka.

Fotograf dwa razy fotografował, żeby wybrać kliszę136, która się lepiej uda. A potem na robótkach miał każdy zrobić ramkę do swojej fotografii.

Rozumie się, kierownik wiedział i pozwolił. A Dżek nawet wspomniał o cyrku.

– Och, niespokojną masz głowę – powiedział kierownik. – A idźcie sobie do cyrku, tylko pamiętaj, żebyś przez te różne interesa nie został na drugi rok w tym samym oddziele137.

Cyrk znowu – to była myśl Fila.

Akurat w cyrku przedstawiano dzikie zwierzęta: lwy, tygrysy, pantery.

Na afiszach wymalowano ogromną żelazną klatkę i jedna pani, ale w spodniach, stoi między zwierzętami, a lew przeskakuje przez obręcz.

– Słuchaj, Dżek, mój złociutki, zakręć się koło tej sprawy, żeby jakoś można było po zniżonej cenie. Sam zobaczysz: kinematograf jest ciekawy, ale tam wszystko na płótnie, więc to są tylko obrazki. A tu – rozumiesz: prawdziwe dzikie zwierzęta, a między nimi kobieta – i ona się nie boi. Widzisz, tak ci doskonale udała się fotografia. Mój złociuteńki, zrób kalkulację, sfinansuj, ale prędko, bo za dwa tygodnie – zmiana programu.

Dżek nie chciał.

– Kierownik powiedział, że mam niespokojną głowę. Rodzice dopiero dali na fotografię, będą się krzywili. Nie mam czasu. Sami się zajmijcie.

Ale Harry był w cyrku. Jest zupełnie tak jak na afiszach: młoda pani w czarnym ubraniu wchodzi do klatki z dzikimi zwierzętami. Najwięcej ryczał jeden lew. Nie chciał przeskoczyć przez obręcz. Uderzyła go, ale on tak otworzył paszczę. Już zupełnie miał się na nią rzucić. Ale ona coś krzyknęła i już go nie uderzyła. Tylko lokaje cyrkowi w czerwonych frakach trzymali żelazne drągi. Ale lew przeskoczył, tylko potem stanął w samym rogu klatki i ryczał. Strasznie był zły. I tak łapą w powietrzu ruszał, jakby ją chciał rozedrzeć. A potem zaczął gryźć klatkę zębami.

Fil aż pocałował Dżeka.

– Zrób kalkulację, Dżek.

Obstąpili Dżeka ze wszystkich stron.

– Sfinansuj.

Bo Harry nie pierwszy lepszy i jeżeli mówi, że poszedłby drugi raz nawet, to na pewno warto widzieć.

Dobrze. W niedzielę pójdzie Dżek z Filem przed cyrk i dowie się, zobaczy, rozmówi, jeżeli będzie można. Jednym słowem, rozejrzy się.

Najgorsze, że nie miał mu kto pomóc. Mister Taft odmówił pomocy; nie zna się, nie wie. W fotografii pomogła matka Pennella. A tu musi sam. Żeby choć wiedział, jak zacząć.

Fil nie dawał mu spokoju.

– Musisz – powiada.

I tak się jakoś zaczęło Dżekowi zdawać, że naprawdę ma obowiązek zaprowadzić trzeci oddział do cyrku.

Ale kiedy stanęli przed ogromnym domem, gdzie mieści się cyrk, jak zobaczyli milicjantów, którzy rozpędzają takich jak oni chłopców!… A tu samochody walą jeden za drugim.

– Nic z tego nie będzie – mówił Dżek.

– Co ci szkodzi spróbować?

Dżek już nie jest nowicjuszem. Pamięta, z jakim strachem wchodził dawniej do mister Tafta, do introligatora, do hurtowni. Teraz było zupełnie co innego.

Do fabryki kajetów wchodzi jak do własnego domu albo do szkoły. Od razu mówi, że jest uczniem trzeciego oddziału i koledzy powierzyli mu prowadzenie kooperatywy. Dżek umie rozmawiać, a finansowo nazywa się to:

„Dżek umie nawiązywać stosunki”.

Więc Dżek nawiązał stosunek z woźnym cyrku.

– Tak i tak. Trzeci oddział. Czterdzieścioro dzieci. Nie mogą dużo zapłacić.

– Zaczekaj – mówi woźny. – A ten kto? – zwraca się do Fila.

– My razem.

– Stójcie tu sobie.

Więc już stoją i są spokojni. Ale przyszedł drugi woźny i mało ich nie wyrzucił. Mówi, że tu stać nie wolno, że przeszkadzają.

– Tamten pan nam pozwolił.

– Jaki „tamten pan”? Co pozwolił?

– Kazał nam zaczekać.

– Jeden mówi tak, drugi tak – wtrącił się niepotrzebnie Fil i mało nie oberwał za ucho.

Ale akurat weszli państwo, bardzo bogaci, w takich futrach. A potem chłopak chciał się wtrynić bez biletu. A potem doszedł jakiś pan i posłał woźnego.

A tu muzyka we138 środku gra.

– Czujesz zapach? – pyta Fil.

– Bo co?

– To ze stajni, od koni. Wszystkie konie w cyrku arabskie: mają cienkie nogi, długie szyje i są bardzo mądre.

Woźny tymczasem zaprowadził ich do kasjera. Dżek otworzył tekę, chciał pokazać papiery kooperatywy, ale kasjer nie ma czasu.

– Szkoła musi napisać list. Najlepiej niech przyjdzie ktoś starszy. Bo są przedstawienia wieczorowe i popołudniowe.

– A ile kosztuje bilet?

– Najtańszy dziesięć centów.

Tyle akurat zapłacił Harry.

– No, ale rozmawialiśmy z kasjerem.

– I trzeba napisać list.

– Wiesz – mówi Fil – wyślemy sami. Morris wymaluje klatkę ze zwierzętami. Nelly napisze, a wszyscy podpiszą. Musimy zwierzęta zobaczyć. Czy wiesz, gdzie Morris mieszka?

Poszli do Morrisa, kupili arkusz czystego papieru, Morris raz jeszcze obejrzał na ogłoszeniowym słupie afisz cyrkowy i powiedział, że nie wie, czy potrafi. Ale na jutro obiecał przynieść. Potem poszli do Harry139, żeby napisał list. A Harry napisał:

Szanowny panie!

Byłem w cyrku i bardzo mi się podobały dzikie zwierzęta. I opowiedziałem w szkole. I wszyscy chcemy zobaczyć dzikie zwierzęta…

Długo myśleli, co dalej. Ale Dżek wymyślił:

Więc bardzo prosimy, bo mamy kooperatywę, żebyśmy mogli tanio być w cyrku, bo mamy mało pieniędzy, a najtańszy bilet kosztuje dziesięć centów. Mamy na futbal odłożone 1 dolar 35 centów i możemy dać jedną parę łyżew, to się może w cyrku przydadzą.

Trochę Harry ma zmienić i jutro przyniesie do szkoły.

Bardzo cicho było w poniedziałek na lekcjach. Harry wymalował śliczną laurkę. Na pauzie się podpisali. A o godzinie dwunastej tę petycję – bo taki list zbiorowy nazywa się u dorosłych petycja – więc ten list Dżek dał pani do przeczytania.

121współka – dziś: spółka. [przypis edytorski]
122wymanić (daw.) – wyłudzić. [przypis edytorski]
123marka (daw.) – tu: znaczek pocztowy. [przypis edytorski]
124wymanić (daw.) – wyłudzić. [przypis edytorski]
125wytrajlować (daw. pot.) – wyłudzić, wyprosić. [przypis edytorski]
126klisza kinematograficzna – taśma filmowa. [przypis edytorski]
127Czarli (daw.) – spolszczona (dziś niepoprawna) pisownia anglosaskiego imienia Charlie; dziś popr. forma D. i B.: Charliego. [przypis edytorski]
128Czarli (daw.) – spolszczona (dziś niepoprawna) pisownia anglosaskiego imienia Charlie; dziś popr. forma B. i D.: Charliego. [przypis edytorski]
129Czarli (daw.) – spolszczona (dziś niepoprawna) pisownia anglosaskiego imienia Charlie; dziś popr. forma B. i D.: Charliego. [przypis edytorski]
130Czarli (daw.) – spolszczona (dziś niepoprawna) pisownia anglosaskiego imienia Charlie; dziś popr. forma Msc.: o Charliem (czyt. o czarlim). [przypis edytorski]
131Rok – najprawdopodobniej spolszczona pisownia anglosaskiego nazwiska Rock. [przypis edytorski]
132Czarli (daw.) – spolszczona (dziś niepoprawna) pisownia anglosaskiego imienia Charlie; dziś popr. forma B. i D.: Charliego. [przypis edytorski]
133Sandersiak – dziecko państwa Sanders; forma nazwiska uzupełniona polskim formantem słowotwórczym -'ak, oznaczającym najczęściej istotę młodą. W czasie, kiedy powstawały powieści Janusza Korczaka, tworzenie takich form było w polszczyźnie znacznie częstsze niż na początku XXI w. [przypis edytorski]
134mieszkał na tych samych schodach – tu: mieszkał w tej samej kamienicy, na tej samej klatce schodowej. [przypis edytorski]
135we środku (reg. pot.) – dziś popr.: w środku. [przypis edytorski]
136klisza – szklana płytka, na której utrwalał się negatyw zdjęcia; później przez analogię nazywano kliszą również błonę fotograficzną; tu: ujęcie. [przypis edytorski]
137oddziele – dziś popr. forma Msc. lp.: oddziale. [przypis edytorski]
138we środku (reg. pot.) – dziś popr.: w środku. [przypis edytorski]
139Harry (daw.) – dziś popr. forma D. i B.: Harrego. [przypis edytorski]