Za darmo

Bankructwo małego Dżeka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Bankructwo małego Dżeka
Bankructwo małego Dżeka
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A dla siebie nic nie kupiłeś?

Dżek wzruszył ramionami.

– Więc ci później dopłacili tylko siedem centów? – dziwi się pani.

– No tak, jak mi pani oddała te sześćdziesiąt cztery centy, to potem Gill dał mi dwa centy, Drel67, Hamilton, Parkins, Watson, Karr – po cencie.

– A inni?

– Może nie mają albo zapomnieli.

– Czy zapisałeś sobie, kto ci zwrócił?

– Kiedy i tak pamiętam.

Pani pocałowała Dżeka w czoło.

Dorośli mają taki jakiś zwyczaj, że jak z nimi rozmawiać albo się o coś zapytać, ni stąd, ni zowąd wezmą i pogłaszczą albo pocałują. To znaczy, że im się spodobało.

– No i mam jeszcze dwa pióra, gumę, cztery nowe stalówki i jedną raz używaną.

– Dlaczego raz używaną?

– Pożyczyłem Nelsonowi, bo mu wpadła do kałamarza i nie miał czym pisać.

Pani pogłaskała Dżeka po głowie.

– Więc słuchaj, Dżek. Tobie bardzo się śpieszy, ale trudno: zaczekaj parę dni. Dowiem się, kto prowadzi kooperatywę w siódmym oddziele.

– Wiem, proszę pani, on się nazywa Horton.

– Ach, i to nawet wiesz.

Często dorośli się dziwią, że dzieci coś wiedzą. Jakby trudno było dowiedzieć się, jeżeli komuś bardzo zależy.

– Więc rozmówię się z Hortonem, żeby ci pokazał, jak prowadzi rachunki, żeby ci wszystko objaśnił. Masz wprawdzie dobrą pamięć, ale wszystkiego pamiętać nie można, więc trzeba zapisywać. Tymczasem rozmów się z Klaryssą, czy zechce ci w tym dopomagać.

– Klaryssa mi już nie pomaga – szybko powiedział Dżek.

– Dlaczego? – zdziwiła się pani.

– Powiedziała, że i tak sam wszystko robię, więc po co ma się nazywać, że jest bibliotekarką?

– Pokłóciliście się?

– Nie. Tak sobie odeszła.

– A jednak byłoby dobrze, żeby ci ktoś w pisaniu przynajmniej pomagał. Bo bardzo brzydko piszesz.

– Nelly ładnie pisze.

– I ty możesz się nauczyć, tylko musisz popracować. I błędnie piszesz.

– Miałem tylko trzy błędy.

– Ale Harry napisał bez błędu.

– Bo on jest pierwszym uczniem.

– A ty nie możesz być pierwszym uczniem?

– Nie może przecież być dwóch pierwszych.

Pani się roześmiała i do kancelarii wszedł kierownik.

– Co to, zbroił coś? – zapytał kierownik.

– Nie, rozmawialiśmy o naszych sprawach. To jest właśnie bibliotekarz Fulton, o którym panu mówiłam.

Kierownik podał pani palto, pani powiedziała coś, ale pewnie po francusku, bo Dżek nie zrozumiał. Potem pani pożegnała Dżeka i wyszli, bo już było po lekcjach.

Na korytarzu stał Fil.

– Cóżeście tak długo gadali?

– No, nie wiesz? O kooperatywie.

– Pozwoliła?

– Dopiero mi powie za parę dni.

– Na pewno pozwoli. Wiesz, co powiedziała o tobie kierownikowi?

– No co?

– Że jesteś „szczególny chłopak”. Daj pyska, brachu, ty jesteś szczególny, a ja mam ruchliwy umysł.

– Co znaczy: „szczególny chłopak”? – zapytał się Dżek.

– Choroba tam ich wie. Ja ci mówią, że się z nią kierownik ożeni.

– Dlaczego?

– Już ja się na tym znam. Jak wychodzili, to ją trącił czy coś i powiedział: pardon.

– Więc co?

– Jak kawaler z panną zaczynają: pardon i merci, to się na pewno ożenią.

– A co znaczy: merci?

– Merci to po francusku: dziękuję.

Dżek przypomniał sobie, że tak właśnie powiedziała pani, kiedy kierownik podał w kancelarii palto. Jak ten Fil wszystko wie – tylko szkoda, że taki łobuz.

– Ach, Fil, żebyś ty był spokojniejszy!

– A co ja robię?

– No, pomyśl tylko, czy można o pani mówić: „choroba ich wie”.

– Głupi. Przecież nie na panią tak powiedziałem, tylko w ogóle.

– I mówisz, że pani się ożeni z kierownikiem?

– No i co w tym złego? Wezmą się pod rączkę i będą sobie chodzili.

I złapał Dżeka pod rękę.

– Znów zaczynasz na ulicy.

– A ulica to kościół czy co? W domu nie można, w szkole nie można, więc gdzież, u licha, można? Dawniej ludzie żyli po dwieście lat, a teraz niecałe sto. Więc trzeba się trochę ruszać po świecie. Bo ty może myślisz, że jestem łobuz.

– Może nie?

– A właśnie, że nie. Jestem tylko lekkomyślny, bo mój stryj był lekkomyślny, a ja się w niego wrodziłem. Rozumiesz? To nie moja wina wcale. Bo jak się kto w kogo wrodzi, to już zdechł pies: nie ma rady.

Dżek był bardzo zadowolony, kiedy Fil krzyknął mu nagle: „pardon, merci”, uczepił się z tyłu samochodu68 i pojechał.

Bo Dżek chciał w samotności pomyśleć nad rozmową z panią.

Właściwie dlaczego dorosłym się zdaje, że dzieciom zawsze się spieszy? Przeciwnie, Dżek nawet woli, że pani da mu dopiero za parę dni odpowiedź. Poczeka, ułoży sobie tymczasem dokładnie cały plan, jak się zabrać do trudnej sprawy.

Bo jeżeli naprawdę trzeba dużo pisać, a Nelly się nie zgodzi? Pani wspomniała, że jakieś książki trzeba pisać. Co to znów za książki?

Do obiadu zostało pół godziny, więc Dżek wstąpił do mister Tafta. On musi wiedzieć.

– Mister Taft, przychodzę do pana z prośbą. Jeżeli będę prowadził kooperatywę, będę dużo u pana kupował: dla całej klasy. Ale niech pan objaśni, co znaczy – „książka wpływów” i „książka wydatków” – i ile te książki kosztują, i jak się to pisze? Obiecał mi pan wynagrodzić krzywdę wyrządzoną niesłusznym podejrzeniem; nie gniewam się już na pana, chcę zostać pana przyjacielem. Zdaje się, że będę potrzebował pańskiej pomocy w wielu sprawach. Pan rozumie: kooperatywa – to nie jakaś tam biblioteka. Nawet szósty oddział nie ma jeszcze, dopiero siódmy. I co właściwie znaczy „kooperatywa”?

Mister Taft nałożył okulary, wyjął dwa kajety z kantorka, kazał Dżekowi usiąść i Dżek odbył drugą, tym razem prawdziwą już finansową konferencję.

I o dwadzieścia pięć minut spóźnił się na obiad. I dostał od matki taką sobie, niedużą burę.

Jacy są rozmaici, najrozmaitsi na świecie ludzie. Na przykład Fil Russel69 i William Pennell. Jeden chwili nie może na miejscu usiedzieć, drugi rusza się jak niedźwiedź. Jakiś czas nawet nazywali Pennella niedźwiedziem. Nazywali go jeszcze ciamarą, serdelkiem i: „i wiesz, co ci powiem”. Ale potem przestali, bo jedni widzą, że właściwie nie ma go za co przezywać, a inni uważają, że nie warto. Bo Pennell wcale się nie obraża, jak go przezywają. Przez całe dwa lata Pennell bił się tylko raz, a właściwie się nie bił, tylko wytargał za włosy, podrapał i ugryzł, i to kogo? – dziewczynkę. Prawda, że tą dziewczynką była Doris. Rety, co się wtedy działo! Pani mało nie zemdlała, że podrapano jej ukochanego aniołka. To nawet dziwne, że przez dwa lata jedna tylko Doris, i to raz jeden tylko, potrafiła rozzłościć Pennella. Bo tak to się tylko uśmiechał. A zaczynali z nim wszyscy, którzy lubią drażnić się i dokuczać.

Pennell był dobry nawet chłopak, tylko bogaty. Z początku przynosił kakao w termosie. Termos to taka flaszka, że jak wlać coś gorącego, nie ostygnie. Pennell pozwalał każdemu oglądać, więc mu stłukli dwa termosy, a one są bardzo drogie. Po drugim przyszła matka Pennella na skargę i potem pani chowała mu kakao do szafki. Ale trzeci termos stłukł już na ulicy, więc przestali. Zaczął przynosić na śniadanie jajka, serdelki, sielawy (bardzo drogie ryby), jabłka, wiśnie, pomarańcze. Z początku prawie zawsze ktoś mu zjadał śniadanie, nie całe, ale trochę. Zaczęło się od kakao, bo każdy chciał spróbować, czy naprawdę gorące. Był czas, kiedy nawet sam się pytał: „Czy chcesz jeden serdelek?” albo „Czy chcesz pół pomarańczy?” Bo przestali już brać od niego, bo klasa się na tych gniewała, nazywali ich żebrakami, pętakami i mówili, że im oczy wyłażą. Więc dali pokój.

Ubranie miał Pennell ciepłe i bogate, ale zawsze brudne. Nos wycierał rękawem, chociaż miał chustkę, którą często gubił, i pończochy mu opadały. Bardzo był nieporządny. Jak czego nie zostawił w klasie, gubił na ulicy. Ale mówił, że na ulicy. Pennell nie był kłamczuch i nie lubił się skarżyć; mówił prawdę, jak go się zapytać. I to się niektórym nie podobało. Przez jakiś czas żartowano tak, że się pytali:

– Williamek70, kto ci zjadł śniadanie?

Inny powiedziałby: „Tobie co do tego?”, a Pennell nie.

– Kto mi zjadł śniadanie?… Jedno jajko zjadł Robin, a drugie jajko sam zjadłem.

 

– A jajeczko było smaczne? – pyta się kpiarz.

– Smaczne było – poważnie odpowiada Pennell.

– A kto zjadł wisienki?

– Wisienki to nie pamiętam. Jadł Sill, Higgs, a więcej już nie pamiętam.

Pieniędzy miał Pennell też strasznie dużo, ale kupował tylko, jak go ktoś namówił. Jak się zaprzyjaźnił z żarłokiem, wydawał wszystko na ciastka i cukierki – tylko fundy urządzał. To znów dziewczynkom kupował pierścionki.

– Co ty taki facet, że dziewczynkom prezenty dajesz?

– Kiedy mnie proszą.

I dopiero chłopcy na dziewczynki: zaczynają się wyśmiewać, że prezenty sobie każą kupować. Dopiero Una71 wyrzuciła pierścionek przez okno, Rosa oddała i jeszcze nawymyślała, że daje i wymawia. Ale to wcale nieprawda, bo Pennell ani trochę nie wymawiał. Skończyło się z pierścionkami, znów zaczął się fotografować: co tydzień z kim innym. Chcieli w tajemnicy, ale się wydało. Znów wyszła z tego bójka: wtedy nawet Dik72 pobił się z Towerem.

Bo najgorzej, jak ktoś zaczął się wtrącać, niby że przyjaciel i bierze go pod opiekę. W tym roku już nikt się nie przyjaźnił ani nie opiekował. Pennell przestał przynosić pieniądze do szkoły – może mu nawet rodzice przestali dawać – więc się skończyło i był spokój.

Dopiero jak pani urządziła bibliotekę, Pennell przyniósł może z dziesięć książek, ale strasznie zniszczone. Tylko jedna była nowa zupełnie, co to ją Fanny pożyczyła Dżonowi, a Dżon urwał kawałek okładki i wysmarował masłem.

Dżek trzymał się od Pennella z daleka. Ani go lubił, ani nie. Nie zazdrościł mu wcale: ma, to niech ma. Wyśmiewać się też nie było czego. Czasem nawet żal mu było, jak już zanadto zaczepiali. Ale Dżek nie lubił się wtrącać. Ani razu albo może najwyżej raz rozmawiali ze sobą, ale pewnie wcale, bo Dżek nie pamięta.

Aż jak pani powiedziała, że pozwala na próbę założyć kooperatywę taką, jaka jest w siódmym oddziale, Pennell pierwszy doszedł do Dżeka:

– Wiesz, co ci powiem?

Pennell zawsze tak zaczyna. Inny zdążyłby sto razy powiedzieć wszystko, a on dopiero zaczyna.

– Wiesz, co ci powiem? Mam dwa dolary. Mamusia schowała. Pod klucz schowała. Ale to są moje dwa dolary. Jak będę chciał, to mamusia mi da. Więc wiesz, co ci powiem: jeżeli ci potrzebne, mogę ci przynieść. Powiem mamusi, żeby mi oddała, bo potrzebne, to mamusia mi odda i przyniosę na kooperatywę. Bo jak poproszę mamusi, to mi odda. Bo to są moje pieniądze, tylko mi mamusia schowała.

Pennell jeszcze coś mówił, pewnie to samo w kółko, ale Dżek już nie słuchał, tylko rozmyślał.

Sprawa była trudna. Dorosły pomyślałby nawet, że to sprawa skomplikowana. Ale Dżek czuł tylko, że trzeba się zastanowić. I na szczęście przypomniał sobie słowa pani:

– Słuchaj: tobie się pewnie spieszy, ale trudno: zaczekaj parę dni. Za parę dni dam ci odpowiedź.

– Dobrze – zgodził się Pennell. – Zaczekam parę dni. Wcale mi się nie spieszy.

Co tu robić?

Brać czy nie brać?

Bo właściwie dlaczego nie wziąć? Weźmie przecie73 nie dla siebie, tylko dla całej klasy. Zresztą będzie mu spłacał, bo kooperatywa przyniesie dochód. Ale z drugiej znów strony, zacząć właśnie od Pennella, od którego porządniejsi wszyscy trzymają się z daleka? Żeby nie było gadania, żeby się nie nazywało, że się zaprzyjaźnił, żeby od niego wymanić74? Bo jeżeli nawet nie pomyślą naprawdę, ale będą gadali. A pierwsza z pewnością zacznie Doris, za nią Klaryssa, pewnie Allan, może nawet Dżems?

Co tu robić?

Brać czy nie brać?

Nie wszyscy uwierzą, że Dżek wcale się go nie prosił, tylko Pennell pierwszy przyszedł.

Miał nad czym się przez dwa dni zastanawiać. No i wymyślił.

Po pierwsze, urządzi zebranie: niech sami powiedzą, co wolą. A po drugie, sam pójdzie do rodziców Pennella i zapyta się, czy chcą. Nawet lepiej naprzód rozmówi się z matką Pennella.

I taką odpowiedź dał właśnie.

W piątek po lekcjach wyszedł razem z Williamkiem i już na ulicy zaczepił ich pierwszy Czarli. – Odprowadzasz Pennella? – mówi Czarli. – Pewnie będzie ci fundował?

– Właśnie, że nie.

– On idzie do mojej mamusi – mówi Pennell – jak chcesz, i ty możesz iść ze mną.

– Żeby być twoją niańką? Nie ma głupich.

Bo trzeba wiedzieć, że matka Pennella prosiła parę razy różnych chłopców, żeby uważali na Williamka; przez jakiś czas pilnował go Iim, a potem Sanders. Za to Sanders dostawał co niedziela obiad i stare ubranie, i trzewiki. Teraz dopiero przypomniał to sobie Dżek i nawet żałował, ale trudno. Tylko postanowił być tam krótko i co najważniejsze, nie przyjmować żadnego poczęstunku.

Najlepiej byłoby, żeby matka Pennella nie pozwoliła.

Ale, niestety, zaraz się zgodziła.

Dżek był nawet niegrzeczny, może nawet umyślnie był niegrzeczny. Nie chciał wejść do pokoju i za nic nie chciał wziąć piernika.

– Ależ wejdź na chwilę – mówiła mama Williama.

– Nie mogę, proszę pani, bo się bardzo spieszę.

– Nie zdejmuj palta: przecież chwilę możesz poświęcić matce kolegi.

– Proszę pani, ja się bardzo spieszę.

– No więc weź piernik na drogę.

– Nie, dziękuję.

– Nieładnie odmawiać.

– Kiedy dziękuję.

– Ale ty mnie obrażasz. Może jabłko?

– Dziękuję.

No i mimo to chciała mu od razu dać całe dwa dolary i Dżek musiał jej długo tłumaczyć, że się przyszedł tylko dowiedzieć, bo się dopiero naradzi z kolegami, że teraz nie może. Za to uspokoił matkę, że Williamkowi nikt nie dokucza, że śniadanie sam zjada i nic mu nie zabierają.

– Mój Dżeku – prosiła – ty jesteś taki mądry i porządny chłopiec. Ja wiem, że on nie jest bardzo rozgarnięty. Ale widzisz, mam tylko jego jednego. Dwoje mi umarło. Tylko mi po nich fotografia została. Gdybyś na chwilę wszedł do pokoju, tobym ci pokazała. Przychodził tu dawniej Iim, bardzo mądry i porządny chłopiec; ale nie wiem dlaczego przestał. Potem przychodził Sanders, ale – owszem – także bardzo mądry i miły chłopczyk – ale może on jest biedny bardzo – no i jakoś także przestał.

Dżek stał jak na rozżarzonych węglach. Ledwo się nareszcie wydostał.

„Pewnie William się wrodził w matkę – pomyślał, wychodząc. – Ale Sandersiak75 musiał tam coś bardzo zwojować, zanim przestał przychodzić. I aż dwoje dzieci im umarło. Ale muszą być naprawdę bogaci: co tam dla nich znaczą dwa dolary”.

A nazajutrz w sobotę urządził Dżek pierwsze posiedzenie kooperatywy. Pani była na posiedzeniu obecna i pochwaliła, że Dżek poszedł zapytać się o pozwolenie matki Pennella.

– Bardzo rozumnie zaczyna Dżek swą pracę – powiedziała pani. – Teraz jestem spokojna o waszą kooperatywę. Dżek nie jest nowicjuszem: zdał chlubny egzamin jako bibliotekarz. Przeszedł już przez próbę ogniową…

Dżekowi jest strasznie nieprzyjemnie. Czuje, że się na niego patrzą, nie wie, co ma robić: czy wstać, czy siedzieć, czy spuścić głowę, czy się uśmiechać. Wstydzi się, jest mu nieprzyjemnie. Na pewno zaczną dokuczać, nazwą go „próbą ogniotrwałą”, tak jak Doris nazwali „aniołkiem”. Zaraz pomyślą, że lizuch. I Dżek postanawia jak najrzadziej z panią rozmawiać, jak najmniej do pani dochodzić.

I po co mówić, kiedy jeszcze nic nie zrobiono i nic nie wiadomo.

No i wszyscy się zgodzili, że Dżek weźmie dwa dolary Pennella.

– Tylko nie przynoś mi w poniedziałek. Już ci powiem, kiedy będzie trzeba.

Wszyscy poszli do domu, a Dżek jeszcze staranniej uporządkował książki w szafie. A woźny pożyczył mu ścierki. Bo chciał na czysto wytrzeć kurz z półek ze wszystkich kącików.

Początek zawsze jest najtrudniejszy. Jeśli miał tyle kłopotu z wydaniem własnego dolara, o ile trudniej było wydać bez błędu pieniądze Pennella.

I tu właśnie koledzy się spieszyli. Co komu potrzebne, zaraz przychodzi do Dżeka.

„Kiedy nareszcie? Jeszcze nie? Kiedy zaczniesz? Dlaczego nie kupujesz? Skąpy taki: dusi pieniądze. Jakby to były jego”.

Inni znów przychodzili z pytaniami, na które Dżek odpowiedzieć nie umiał, albo z projektami różnymi, które może były dobre, ale od razu nie można.

– Te, Dżek. A będziesz dawał na krydę?

To znaczy: bez pieniędzy. Na kredyt. Że później oddadzą.

– Słuchaj, Dżek, kup żołnierzy do naklejania. Kup arkusze z wojskiem, karton i klej.

– Za dwa dolary można dostać ołowianych żołnierzy.

– A będziesz miał papier glansowany do obłożenia kajetów?

– Kup dużo notesików.

– Ja widziałem takie ładne pocztówki.

– Wiesz, kupuj koperty z markami76. Możesz kupić sto marek pocztowych za pięć centów, a potem sprzedawać będziesz pojedynczo – to kupę pieniędzy zarobisz.

Nic sami nie dali, a tylko chcą mieć. I ani do głowy im nie przyjdzie, że Dżek musi wszystko liczyć, zapisywać, że musi myśleć o wszystkich, gdy oni – każdy myśli tylko o sobie. Kto chce scyzoryk, dawaj mu scyzoryk, kto zbiera marki, dawaj mu marki czy żołnierzy.

Kilku przyniosło po cencie i po dwa centy. I Dżek wydał im kwity. Pennellowi też wydał Dżek kwit na dwa dolary. Tak go nauczył Horton z siódmego oddziału.

Dżek kupił taki sam kwitariusz, to znaczy książeczkę z dziurkami, żeby łatwo było odrywać. Bardzo praktycznie i mądrze to wymyślono. Każdy kwit ma numer, żeby była kontrola. Na przykład Passon dał centa. Tam już jest wydrukowane, że kwit i miejsce, gdzie się pisze, kto i ile, i miejsce na datę.

Kwit dla Pennella napisał Dżek w domu i to było nawet przyjemne; i odrywać z tych dziurek także przyjemnie. A następne kwity musiał pisać w szkole, jak nie było czasu, a jeszcze się pchali, żeby zobaczyć.

– Oo, jakie koślawe napisał!

– Oo, jak nabazgrane!

Jeden nawet powiedział, że nie chce takiego kwitu. Bo się kleks zrobił.

Ostatni kwit napisała Nelly.

– Napisz, Nelly, ty tak ładnie piszesz.

– A jak zepsuję? – odpowiedziała Nelly.

– Nie bój się: ja ci pokażę.

Ani się Dżek spodziewał, że pójdzie tak łatwo. Dżek nie zapytał się, czy Nelly chce mu pomagać, boby się pewnie nie zgodziła. Prosił tylko, żeby napisała. I będzie już zawsze musiała.

Horton z siódmego oddziału nie bardzo Dżeka nauczył.

– U was się nie uda. Zawracanie głowy. Trzeba znać ułamki i procenty. Tego ci nie mogę wytłumaczyć, bo i tak nie zrozumiesz. Ja prowadzę jeszcze to i to, ale dla ciebie i tak będzie dobrze. Waszej pani się zdaje, że kooperatywa – to zabawa.

 

Dżekowi było bardzo nieprzyjemnie, ale trudno. Zawsze się trochę dowie, a zresztą pani kazała.

– To jest książka magazynowa. Tu się zapisuje, co kupiłeś dla kooperatywy, a po tej stronie, co sprzedałeś. Patrz: kupiłem pięć tuzinów kajetów, a tu sprzedałem dziesięć i cztery, i pięć, i trzy, i pięć. No, ile będzie razem?

Dżek się pomylił.

– No, widzisz, nawet dodawać nie umiesz.

– Umiem dodawać – powiedział Dżek. – Będzie dwadzieścia siedem.

– Ale się mylisz. A teraz powiedz, ile powinienem mieć w szafie.

– Pięć tuzinów to sześćdziesiąt, a sześćdziesiąt bez dwudziestu siedmiu to trzydzieści trzy.

– A teraz przelicz.

Wyjął z szafy kajety, Dżek przeliczył: było trzydzieści dwa.

Teraz Horton znów się zawstydził.

– Prawda. Zapomniałem zapisać, że jeden kajet wziąłem na administrację.

– Co to jest?

– Kiedy indziej ci powiem.

Tak się skończyła rozmowa z Hortonem.

Trudno: gdyby Horton chciał, mógłby lepiej i więcej powiedzieć, ale i tak był mu Dżek wdzięczny. Książka magazynowa jest naprawdę potrzebna. Ważne bardzo, żeby zapisać, co się kupuje i co sprzedaje. I tak się trzeba pilnować, żeby się nie omylić albo nie zapomnieć wpisać. Horton chciał się pochwalić, że ma wszystko w porządku, i było mu nieprzyjemnie.

I jakie to podobne do arytmetyki:

Kupiec kupił pięć tuzinów kajetów i sprzedał dziesięć, cztery, pięć, trzy i pięć. Ile mu zostało? Pierwsze pytanie: ile kajetów kupiec kupił? Trzeba dwanaście pomnożyć przez pięć. Ile kupiec sprzedał? 10 + 4 + 5 + 3 + 5 = 27. Ile mu zostało? Nawet może być i tak: ile mu zostało, jeżeli zapomniał zanotować jeden sprzedany kajet.

Jakie to ładne. Zupełnie jak czarodziejska sztuka. Bierze do ręki kajet i mówi: „W tej zamkniętej szafie jest tyle tego, tyle tego, tyle tego”. Otwierają szafę, liczą – i naprawdę zgadł: wszystko się zgadza. Żeby pokazać komuś, dzikiemu jakiemu, toby myślał, że czary. Patrzy na jakieś kreseczki i wie, co się dzieje w zamkniętej szafie, do której nigdy nie zaglądał.

Dlaczego Dżek się ociągał, dlaczego nie zaczął od razu?

Bo nie wiedział i bał się, że zrobi głupio i zaraz z początku zepsuje. Bo początek nie tylko jest najtrudniejszy, ale i najważniejszy zarazem.

Więc przede wszystkim:

Czy zakupić kajety i inne przybory, tak żeby sprzedawać taniej niż w sklepach, czy cena ma być ta sama, tylko gatunek lepszy? Czy sprzedawać z zarobkiem, czy nie?

Myśli Dżek, myśli, myśli, ale nie wie. Więc udał się znów do Tafta z prośbą o radę.

– Muszę cię pocieszyć – powiedział mister Taft – ale i zmartwić także. Pociechą niech ci będzie wiadomość, że trudności, które spotykasz, nie płyną ani z twojego młodego jeszcze rozumu, ani z braku doświadczenia. W kupiectwie, w handlu – najważniejsza jest kalkulacja. Kalkulacja – to jest obliczenie, ile płacić, ile zarabiać, za ile sprzedawać. I to właśnie, że musisz z góry obliczyć, co będzie – jest strasznie trudne. Bo kto kupi, nie wiesz, boś ani widział, ani rozmawiał, ani znasz kupujących. A oni są bardzo kapryśni. Za jedno chętnie płacą, a za drugie nie. Czasem wolą lepszy towar drożej, czasem gorszy taniej. Czasem najostrożniejsza kalkulacja się nie uda. I to jest ryzyko handlu. Tak jak loteryjka. A często jakby na złość: kupiłem lepsze coś, a oni chcą gorsze, byle tanio. Bo zobacz tylko…

Mister Taft wyjął pudło i pokazał Dżekowi laurki – takie arkusze papieru, gdzie na górze są różne kwiaty, anioły – pisze się na tych arkuszach powinszowania.

– Prawda, że ładne?

– Śliczne.

Na jednych róże, na drugich maki, bratki, różne bukiety, wieńce, girlandy, kosze niezapominajek.

– No i cóż? Dwa lata to leży i nikt nie kupuje. I pytam się, dlaczego? Nie wiem. Widzisz, ja stary nie wiem, a ty chcesz już wiedzieć. Musisz sprobować77. Na to nie ma rady. Raz się uda, raz nie.

Więc Dżek sprobował.

Kupił na początek po dwa tuziny zeszytów w kratkę, w jedną i dwie linie, kupił tuzin ołówków, farby, kredki, stalki i na próbę kilka cyrkli, linij78 i ekierek, papier szary i kolorowy glansowany, bibułę, karton i dwa scyzoryki.

Mister Taft dał rachunek i rabat. Policzył taniej, bo bierze od razu dużo.

I nowy kłopot:

Jak teraz liczyć?

Tu już postanowił naradzić się z panią.

Jeszcze muszę wspomnieć o wielkim niebezpiećzeństwie, które mu groziło; na szczęście skończyło się dobrze.

Bo kiedy Dżek z całą tą paką przechodził przez plac, nagle lunął straszny deszcz. Paka była zawinięta w papier, ale deszcz był tak okropny, że od razu zrobiła się mokra. Dżek schowa pod palto i pędzi do bramy, aż mu ręce mdleją, bo ciężko. A przed bramą akurat z dziurawej rynny wali woda. Dżek chciał przeskoczyć, ale się pośliznął. I papier pękł. Dżek jeszcze zdążył złapać, ale już w bramie trochę mu się wysypało.

Tylko dwa kajety troszkę się zamoczyły na brzegu i jeden się zgniótł, i jeden ołówek mu zginął. Bo mu chłopak pomógł w bramie, więc może on wziął.

Ale Dżek chciał przynieść do klasy ładną, wielką pakę, a tymczasem tak mu się stało. Mało nie płakał ze zmartwienia. Szkoda nie tak duża, jeśli zważyć, co mogło się stać, gdyby wszystko wpadło do wody. Ale wstyd przed klasą. Zaczną żartować, nazwą niezdarą.

Tymczasem nie. Cała klasa okazała mu współczucie. Zgnieciony kajet można położyć na spód i się wyprostuje. To na brzeżku wyschnie i nawet znać nie będzie. Farby są doskonałe; sam Morris pochwalił, a on się zna przecież. Ołówki też dobre, tej firmy ołówki są najlepsze – Morris zna tę firmę. Scyzoryki takie drogie.

– Uff, jacy my teraz bogaci – mówi Fil.

Dziewczynki już chcą kupować glansowany papier – wszystkie chcą czerwony, bo najładniejszy.

– Czy bibuły trzeba cały arkusz kupować, czy Dżek pokroi na kawałki? Jeżeli chce pokrajać, chętnie mu pomogą. I będzie można wyprobować79 zarazem scyzoryki. Jeden scyzoryk powinien być dla calej klasy. Żeby pożyczyć tymczasem, jak kto chce zatemperować ołówek.

Dżek otworzył szafę. Pomogli mu ułożyć, co prawda nie bardzo porządnie, ale po szkole Dżek już poprawi.

Bardzo zajmowała wszystkich myśl, czy oni mają więcej, czy siódmy oddział. Chcieli nawet sprowadzić Hortona, ale Dżek prosił, żeby nie.

Z trudem po drugim dzwonku Dżek zamknął szafę, ale jeszcze stali przy Dżeku i przy szafie. Aż weszła pani.

Już ktoś chciał opowiedzieć, co się stało, ale pani nie dała:

– Dlaczego nie siedzicie na miejscach, nie słyszeliście dzwonka?

Pani była w złym humorze, gniewała się na lekcji, parę razy oglądała suknię i poprawiała włosy. To znaczy, że pani była zła, że zmokła. I prawdę powiedziawszy, klasa nie była zanadto spokojna. Ogromna paka kajetów i tyle różnych rzeczy – nie pozwalały uważać.

Fil poszedł za drzwi, Iim o mało co nie wyleciał, Ward stał w kącie, a Dżekowi pani powiedziała, że myśli o niebieskich migdałach i nie uważa na lekcji.

Sprawdziły się słowa Tafta.

Dżek kupił w równych ilościach glansowany papier czerwony, żółty, zielony, niebieski i czarny. I po trzech dniach nie miał już ani jednego czerwonego papieru. Ktoś powiedział, że czerwony papier się najmniej brudzi, i uwierzyli. A właśnie czarnego, na którym naprawdę nie znać plam z atramentu, nie wzięli ani jednego arkusza. Nie pomogło, że Dżek na samym wierzchu kładł żółty. Nie pomogły tłumaczenia. Przeciwnie nawet, i jeszcze gorzej było.

– Ja wiem – powiedziała pierwsza Ella – dlatego mówisz, że zielony lepszy: bo masz dużo.

– Nie mówię, że lepszy – bronił się Dżek – tylko taki sam.

– Więc jak taki sam, to daj czerwony.

Mister Taft zgodził się zamienić – i kiedy zobaczyli, że czerwonego znów jest dużo, kupowali teraz rozmaite.

Ella zna sposób okładania kajetów, że nie trzeba we80 środku rozcinać, tylko się podwija – i nauczyła, jak to się robi. Kto bogatszy, okładał wszystkie kajety. Byli tacy, którzy jeden kajet obłożyli w glansowany, a resztę w szary.

I dopiero się pani dowiedziała.

– Co za dziwy – mówi pani. – Dżon ma obłożony zeszyt. I nawet porządnie napisał.

Bo kto obłożył kajet, ten się potem więcej starał. Nawet niektórzy umyślnie kupowali nowy, chociaż w starym mieli jeszcze kilka kartek czystych.

– Mam wydać na cukierki, to wolę mieć porządne kajety.

Dopiero powiedzieli pani, że jest już kooperatywa.

Dżek otworzył szafę.

Wyszedł z ławki, a wszyscy ucichli. Sięga do kieszeni. Już jest zupełnie cicho. Dżekowi lekko drży ręka, więc nie może od razu trafić kluczykiem. Jest tak cicho, że pani aż się obejrzała. No i Dżek otworzył szafę.

Ładnie wyglądało. Wyżej książki, równo ułożone, jak w prawdziwej księgarni; nie ułożone, bo stoją, a każda ma przyklejoną kartkę z numerem. A na dolnej półce – ko-o-pe-ra-ty-wa! Trzy kupki kajetów, obok papier: na dole szary, na górze glansowany. Obok pudełko drewniane od cygar: tam są ołówki, obok papierowe białe pudełko, tam farby. I małe pudełko od papierosów, ale ze szklaną pokrywką: tam leżą scyzoryki. Aż zabłysły, jak je Dżek wyjmował.

Papierowe pudełko dał mister Taft, pudło od cygar przyniósł Pitt, a pudełko ze szklanym wierzchem dał Harry Passon. W tym pudełku trzymał Harry motyla. Bo Harry ma zbiory przyrodnicze: ma zielnik, morskie muszle, różne motyle i robaczki zatrute eterem i nasadzone na szpilki. Harry ma także gwiazdę morską i kawałek bursztynu, w którym jest zaklejona przedpotopowa mucha. Przed potopem bursztyn był żywicą i na tej żywicy usiadła mucha – i się zupełnie wkleiła. A potem to skamieniało i mucha już zostanie tam wiecznie. A jak bursztyn potrzeć o rękaw, małe kawałki papieru skaczą do bursztynu i tak na nim wiszą. Bo w nim jest elektryczność. Bo bursztyn jest przedpotopowy.

Harry ogromnie szanował swoje zbiory, przynosił do szkoły tylko wtedy, kiedy pani kazała. No i jeżeli on dał pudełko, a motyla przeniósł gdzie indziej, to znaczy, że szanuje Dżeka.

– Widzę – powiedziała pani – żeście się już zupełnie zagospodarowali. Zobaczymy teraz, czy siódmy oddział lepiej poprowadzi kooperatywę, czy wy.

Dżek był zadowolony, że pani zwraca się do całej klasy, nie tylko do niego.

Znów było bardzo cicho, kiedy pani przeglądała rachunki.

– Bardzo dobrze – powiedziała pani. – Czy wszyscy widzieli, jak się zapisuje?

Nie, nie widzieli.

Więc pani przepisała na tablicy jedną stronicę; a tak to wyglądało:

Kupiłem:

We wtorek – 12 arkuszy

W piątek – 12 arkuszy (zamieniłem 6 arkuszy żółtego i 6 czarnego na 12 czerwonego)

Sprzedałem:

W środę – 3 arkusze

W czwartek – 7 arkuszy

W piątek – 2 arkusze

W sobotę – 4 arkusze

W poniedziałek – 1 arkusz

We wtorek – 1 arkusz

Dopiero w sobotę Nelly poradziła, żeby nie pisać za każdym razem „arkusze”, tylko pod spodem dwa przecinki, bo znaczy, że to samo. Był też kłopot, że na górze było napisane „kupiłem”, a Dżek nie kupił, tylko zamienił. Nelly poradziła, żeby pod spodem napisać i wziąć w nawias. Nelly tak gdzieś widziała, a Dżek się zgodził, chociaż nie wiedział, czy można; ale innej rady nie było.

Ale pani powiedziała, że dobrze.

Najładniej było, kiedy Dżek powiedział, że można policzyć, ile powinno być w szafie czerwonych arkuszy, i że można sprawdzić. Pani razem z klasą policzyła i powiedzieli:

– Powinno być jeszcze sześć.

Dżek wyjął z szafy papier. Wszyscy patrzą i czekają. Dżek wie, że jest dobrze, ale się strasznie boi. Bo co powie, jeżeli nie będzie? Już nawet żałował, ale tylko na małą chwileczkę. Ale potem znów pomyślał, że nie szkodzi. Jeżeli mógł się omylić Horton z siódmego oddziału, to i on z Nelly mogą się pomylić.

– Jeden, dwa trzy, cztery, pięć, sześć.

Odetchnął z ulgą. Klasie też się bardzo podobało. Ktoś nawet chciał jeszcze. Ale pani powiedziała, że teraz nie lekcja arytmetyki i że trzeba wybrać komisję rewizyjną.

Przez całą godzinę wszyscy się bardzo dobrze sprawowali, nikt nie dokazywał. Może chcieli pokazać, że są naprawdę już starszym oddziałem, a może myśleli, że ich wybiorą do komisji rewizyjnej, choć co to jest – nawet Dżek nie wiedział.

Dżek był bardzo uważny, bo postanowił, że będzie myślał o kooperatywie tylko na pauzach, żeby mu pani znów nie powiedziała, że myśli o migdałach. Pewnie wcale nie ma niebieskich migdałów na świecie, więc się dlatego tak mówi.

Ale pod koniec lekcji już nie mógł – i zaczął nie uważać. Dużo różnych myśli przyszło mu do głowy.

Więc:

„Co by to było, gdyby zgubił pieniądze? Przychodzi do domu i nie ma portmonetki. Och, jak strasznie się trzeba pilnować”.

I przypomniał sobie Dżek, że raz naprawdę zgubił centa. Było to dawno. I było co innego: to był własny cent, a nie Pennella i całej klasy.

Potem przyszło mu na myśl:

„Za jakie pieniądze powinien kupować, jeżeli coś potrzebne? Na przykład kajet, gdzie zapisane, co kupił i co sprzedał, i taki sam kajet na brudno, gdzie sam wpisywał”.

Bo Dżek miał dwie kontrole. Co włożył do szafy i co wydawał, zaraz zapisywał na brudno, a potem dopiero Nelly przepisywała.

67Drel – nazwisko anglosaskie; bardziej prawdopodobna pisownia: Drell. [przypis edytorski]
68uczepił się z tyłu samochodu – w I połowie XX w. samochody jeździły po mieście znacznie wolniej, a niegrzeczni chłopcy często wskakiwali na tylny zderzak w czasie jazdy. Zwyczaj ten był uważany za niebezpieczny i naganny. [przypis edytorski]
69Russel, częściej w pisowni Russell – anglosaskie nazwisko lub imię. [przypis edytorski]
70Williamek (daw.) – polskie spieszczenie anglosaskiego imienia William. [przypis edytorski]
71Una – imię pochodzenia irlandzkiego, występujące najczęściej w pisowni Úna, rzadziej Oona i Oonagh. [przypis edytorski]
72Dik (daw.) – spolszczona (dziś niepoprawna) pisownia anglosaskiego imienia Dick, zdrobnienia imienia Richard. [przypis edytorski]
73przecie – dziś: przecież. [przypis edytorski]
74wymanić (daw.) – wyłudzić. [przypis edytorski]
75Sandersiak – dziecko państwa Sanders; forma nazwiska uzupełniona polskim formantem słowotwórczym -'ak, oznaczającym najczęściej istotę młodą. W czasie, kiedy powstawały powieści Janusza Korczaka, tworzenie takich form było w polszczyźnie znacznie częstsze niż na początku XXI w. [przypis edytorski]
76marka (daw.) – tu: znaczek pocztowy. [przypis edytorski]
77sprobować – dziś popr.: spróbować. [przypis edytorski]
78linij – dziś częściej używana forma D. lm: linii; linia – tu: linijka. [przypis edytorski]
79wyprobować – dziś popr. forma: wypróbować. [przypis edytorski]
80we środku (reg. pot.) – dziś popr.: w środku. [przypis edytorski]