Za darmo

Złote sidła

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XVIII. Na ścieżce krwi

Przede wszystkim Filip dał na migi Celii do zrozumienia, że należy wykorzystać cały łup zdobyty na ich trzech nieprzyjaciołach. Kazał jej tedy zaczekać, a sam wrócił czym prędzej na pole niedawno stoczonej walki.

Wszyscy trzej Eskimosi już nie żyli. Dwóch zginęło od potężnych ciosów pałki. Trzeci miał na czole, w samym środku, tuż nad oczami, małą ranę od kuli. Filip niemal pieszczotliwie pogłaskał ów miniaturowy rewolwer, z którego tak się sam naśmiewał. Prawda, kulki niewiele większe były od ziarna grochu, ale takie oto właśnie ziarno grochu uratowało mu życie.

Najmniejszym z trzech Kogmolloków był ów pierwszy napastnik, którego Filip zatłukł pałką. Filip przyklęknął przy trupie, ściągnął mu z głowy kaptur sporządzony ze skóry foki, po czym zdjął zeń futro i zupełnie w dobrym stanie mokasyny ze skóry karibu. Objuczony taką zdobyczą wrócił do Celii.

Rzeczy te, jakkolwiek ściągnięte ze zmarłego, zrobione były zupełnie prymitywnie, przedstawiały jednak wprost nieocenioną wartość. Nie pora była na przesadne skrupuły lub na elegancję. Na ich widok płomyk radości zalśnił w oczach Celii, bez wahania pochwyciła je, by się przebrać. Filip powrócił na pole walki.

Z drugiego Kogmolloka ściągnął kaptur i ubranie, i sam się w nie ubrał. Eskimosi nie mają właściwie żadnych kieszeni w swych ubraniach, miejsce kieszeni zastępuje im mała torebka ze skóry narwała, przyczepiona u pasa. Filip odłożył na bok wszystkie trzy takie torebki i zabrał się do szukania broni.

Znalazł dwa noże i sześć sztuk owych zabójczych dzirytów. Jeden z noży znajdował się jeszcze w zaciśniętej dłoni owego Eskimosa, który czołgał się na czworakach, by go zamordować w momencie, gdy strzał z rewolweru Celii ocalił Filipowi życie. Wybrał dla siebie ten właśnie nóż, najdłuższy i najostrzejszy.

Przeglądając zawartość trzech torebek znalazł sznur ze skóry karibu oraz mały nieprzemakalny woreczek, starannie owinięty, w którym schowane były przybory, używane przez Eskimosów do rozniecania ognia. Ów woreczek był dla Filipa prawdziwym skarbem. Zapasów żywności nie znalazł, co było najwymowniejszym dowodem, że obóz Eskimosów musiał znajdować się niedaleko.

Gdy po dokładnym przeszukaniu trupów powstał z ziemi, ujrzał nadchodzącą Celię.

Nie mógł powstrzymać się od śmiechu na jej widok, jakkolwiek sytuacja wcale nie była wesoła. Rzekłbyś: najprawdziwszy Eskimos. Kaptur za duży, zakrywał jej prawie całą twarz; z odległości pięćdziesięciu kroków nikt by jej nie zdołał poznać. Filip podwinął w górę brzegi kaptura, odsłaniając jej uroczą twarzyczkę. Potem wyciągnął ciężkie pukle złotych włosów, rozkoszując się ich blaskiem. Po krótkim namyśle schował włosy z powrotem pod kaptur. Tak będzie bezpieczniej: w razie napadu nikt nie pozna od razu, że pod kapturem ukrywa się twarz kobieca.

Wpatrywała się uporczywie w leżące na śniegu trzy martwe ciała, wymowny dowód odwagi Filipa i niebezpieczeństw, jakie mu groziły. Milczeli oboje, pogrążeni w myślach, zapominając o całym świecie, zapominając o tym, że czas ucieka, a każda stracona minuta może ich drogo kosztować. Obudzili się z zadumy, kiedy z pobliskiego świerka opadł na nich gęsty puch śnieżny.

Filip dał Celii do zrozumienia, że muszą natychmiast ruszyć w dalszą drogę, aby uniknąć grożącego im pościgu.

Przywiązał sobie do pasa torebkę, wziął pałkę, a po krótkim wahaniu także jeden dziryt. Nie wiedział dobrze, co prawda, na co mu ów dziryt przydać się może. Kogmollok rzuca dzirytem z odległości stu kroków i trafia niechybnie; Filip jednak nawet na dwadzieścia kroków trafić by nie potrafił. Z drugiej znów strony dziryt ten był zbyt cienki, aby mógł mu oddać jakiekolwiek usługi w walce wręcz. Celia, idąc za jego przykładem, ujęła w rękę drugi dziryt, gotowa do walki u boku swego opiekuna. Ruszyli w dalszą drogę, poprzez las.

Celia posuwała się z pewną trudnością. Niewygodnie jej było w tych ciężkich mokasynach, prawie o połowę za dużych. Filip starał się odszukać drogę, którą już raz poprzednio przebył w towarzystwie Brama. Rozglądał się uważnie, szukając najdrobniejszych szczegółów, według których mógłby się zorientować. Od czasu do czasu przystawali oboje, nasłuchując bacznie, czy nikt ich nie ściga.

Nagle natknęli się na zupełnie świeże ślady na śniegu, przecinające ich kierunek drogi pod kątem prostym. Filip nachylił się, by je lepiej zbadać. Wydał okrzyk zdziwienia: to były ślady nart.

Otóż Eskimosi nigdy nart nie używają. Ślady te zatem musiał pozostawić jakiś biały człowiek. Skonstatował zarazem coś więcej jeszcze. Rozstęp kroków był tak ogromny, że Filip sam nie zdołał stawiać tak dużych kroków.

– Nie ma Eskimosa – zawołał – który potrafiłby stawiać takie ogromne kroki. Te małpy biegają szybko, ale stawiają kroki drobniutkie. Tylko jeden Bram lub inny biały człowiek, mógł zostawić podobne ślady.

Zauważywszy wzruszenie Filipa, Celia również pochyliła się ku ziemi.

– Bram… Bram… – powtarzał Filip, wahając się.

Ale Celia zaprzeczyła ruchem głowy. Wpatrywała się uważnie w ślady na śniegu. Wzięła w rękę długą igłę świerkową i położyła ją poprzecznie na jednym ze śladów. Filip zrozumiał, o co jej szło. Przypomniał sobie, że Bram miał narty ucięte równo na końcu, a nie zaokrąglone, jak to zwykle bywa. Ten charakterystyczny szczegół nie uwidaczniał się jednak na tych śladach, które mieli przed sobą. Zatem to nie Bram tędy przechodził.

Filip zawahał się, co dalej począć. Kto to mógł być? Przyjaciel, czy wróg? A może ktoś z policji Royal North-West, który im niespodziewanie może przyjść z pomocą? Czy iść za tym śladem, czy omijać go? Jedno i drugie było równie ryzykowne. Na co się zdecydować?

W tej chwili, gdzieś z daleka, rozległ się dziwny, przeciągły okrzyk, niby głuche warczenie bębna:

– Hum… hum… hu… u… u… m… m… m!…

Echo niosło ten ponury okrzyk na cztery strony świata.

Zrozumieli oboje, co to znaczy. Oto Eskimosi znaleźli swych zabitych towarzyszy i zbierają się przy nich, nawołując się wzajemnie. Filip nie namyślał się już dłużej. Należało iść czym prędzej za śladem owego tajemniczego białego człowieka. Trudno, niech się dzieje co chce…

Rozdział XIX. Ucieczka

Filip odrzucił dziryt i pałkę, zatrzymując tylko nóż Eskimosa. Porwał Celię na ręce i puścił się pędem naprzód.

– Trzeba nam zmykać co sił w nogach – mówił. – W przeciwnym razie…

W ten sposób przebył około stu jardów, po czym przystanął, stawiając Celię na nogi. Chciał jej dać do zrozumienia, że muszą wytężyć całą energię, że od szybkości biegu zależy ich życie lub śmierć. Zrozumiała go i biegła szybko, dotrzymując mu dzielnie kroku. Śnieg przestał padać.

Po drodze Filip obliczał wszystkie możliwe szanse. Wiedział dobrze, że Eskimosi, zebrawszy się wokół zabitych, będą przede wszystkim krzyczeć i radzić, wyczyniając małpie skoki. Stracą na to sporo czasu, co oczywiście dla Filipa może być bardzo korzystne. Potem puszczą się w pościg, ale z wszelkimi ostrożnościami, pomni na ową ranę od kuli na czole jednego z zabitych.

Co się tyczy owego tajemniczego nieznajomego, śladami którego Filip i Celia szli obecnie, należało postępować chytrze i ostrożnie. Najważniejsze, to zaskoczyć niespodzianie i od razu obezwładnić, by nie mógł im zaszkodzić. A gdyby tak udało się zabrać mu strzelbę? To dopiero byłaby cenna zdobycz!

Ślady wyglądały na zupełnie świeże – to nie ulegało żadnej wątpliwości. Pokrywała je zaledwie cieniutka warstwa śniegu. Zdaniem Filipa, ślady te powstały najwyżej przed godziną.

Wkrótce jednak Celia zmęczona biegiem przystanęła. Spod odrzuconego w tył kaptura wychyliła się twarzyczka zaczerwieniona ze zmęczenia. Ślicznie wyglądała. Jakżeby chętnie Filip ucałował ją w te czerwone, rozchylone usta! Ale nie mieli ani sekundy czasu do stracenia. Filip porwał ją w ramiona i puścił się biegiem. Wszystko pójdzie dobrze, o ile tylko siły mu dopiszą. Przebiegł w ten sposób około czterystu jardów, po czym znowu przystanął i postawił ją na nogi. Ogółem przebyli w ten sposób prawie milę.

Nagle ślady skręciły ze wschodu ku północy, co trochę zdziwiło Filipa. Przysiedli oboje na leżącym opodal zeschłym pniu świerkowym, żeby odpocząć. Ów tajemniczy nieznajomy też musiał w tym miejscu przystawać, bo ślady były zupełnie świeże, nie przysypane jeszcze śniegiem.

– Założyłbym się – zauważył Filip – że w tej chwili znajduje się on w odległości najwyżej pół godziny drogi od nas.

Przyglądając się uważnie, zauważył na zmarzniętym śniegu kilkanaście drobnych, ciemnobrunatnych punkcików.

– W tym miejscu musiał wyciągnąć swój woreczek z tytoniem – skonstatował Filip z uśmiechem.

Mimo protestów Celii, która chciała iść sama piechotą, wziął ją znowu na ręce. Spostrzegł bowiem, że siły ją opuszczają, a stara się nadrabiać miną. Dyszała ciężko, twarzyczka jej ściągnęła się ze zmęczenia. W tym ciężkim futrze i dużych mokasynach musiało jej być niewygodnie. Nawet gdyby szli wolnym krokiem, a nie biegli, odczułaby zmęczenie.

Chcąc ulżyć sobie trochę, uniósł Celię wysoko; zarzuciła mu ramiona na szyję, przylegając niemal twarzą do jego twarzy, co dodało mu nowej jeszcze podniety.

Wreszcie przystanął, też był już zdyszany i wyczerpany zupełnie. Po krótkim wypoczynku ruszyli znowu. Celia starała się dotrzymać mu kroku, ale nogi uginały się pod nią. Jej różowa twarzyczka zrobiła się teraz sinoblada, oczy zasnute mgłą straciły blask. Filip nie wyglądał lepiej. Wyczerpały się ich siły i energia. Celia, zmuszając się do bladego uśmiechu, pochyliła się ku Filipowi, podając mu swoje usta. Przylgnął do nich i długo całował.

Szli już teraz wolno. Według jego obliczeń powinni oddalić się już na jakieś pięć mil od spalonej chatki. Eskimosi niewątpliwie nie zdołali zrobić dotychczas więcej niż dwie mile.

Doszli teraz do dużego wzgórza uformowanego ze śniegu, który został nawiany tu przez wichry i był mocno zbity i zamarznięty. Filip przypomniał sobie, że przez to wzgórze przejeżdżał już raz z Bramem. Było to wkrótce po minięciu owej pierwszej chatki.

 

Ślady nieznajomego wiodły właśnie przez wzgórze. Prowadziły zatem niewątpliwie właśnie do owej chatki. Jakże się teraz Filip cieszył, że puścił się tymi śladami! Teraz dopiero przekonał się, że początkowo szli oboje w złym kierunku.

Celia ledwo już nogami powłóczyła. Filip musiał ją ująć mocno pod rękę. Próbowała się bronić, ale z jej piersi wydobył się tylko żałosny szloch.

– Odwagi! – pocieszał ją Filip. – Chatka musi być już niedaleko. Mam jeszcze dość siły, by cię tam doprowadzić.

Przełknął z trudem gęstą ślinę, nagromadzoną w gardle. Celia oparła się z ufnością na jego ramieniu.

Szli jeszcze około pół godziny, aż nagle, w niewielkiej odległości, ujrzeli chatkę.

W chatce musiałktoś być, z komina bowiem snuła się cienka smuga dymu.

Tam zatem czekało na nich życie lub śmierć – ocalenie lub ostateczna rozpacz… Filip ułożył Celię pod krzakiem w ten sposób, żeby była niewidoczna. Następnie ściągnął z siebie futro Eskimosa i rzucił je na śnieg. Przygotowywał się do walki. Naprężył wszystkie mięśnie. Celia niemal pobladła, była taka biała jak ten śnieg, na którym leżała.

– Bogu dzięki! – zakrzyknął Filip. – Doszliśmy do celu, zanim Eskimosi zdążyli nas dogonić. Idę na zwiady. Zostań tu i nie ruszaj się z miejsca.

Z westchnieniem zarzuciła mu ramiona na szyję. Jakże pragnęła zatrzymać go albo iść razem z nim! Ale trudno – wiedziała, że musi go słuchać.

– Filip – szepnęła cichutko.

Odszedł.

Rozdział XX. Gorące przyjęcie

Filip obszedł chatkę dookoła. Pamiętał, że w chatce było tylko jedno okno zamykane drewnianą okiennicą, podnoszoną do góry. Ostrożnie podszedł pod okno.

Okiennica była zamknięta. Przyłożył ucho do szpary między deskami i usłyszał z wnętrza chaty jakieś kroki. Celia mogła obserwować każdy jego ruch, z miejsca na którym leżała; odczuwał trwogę i lęk, promieniujące z jej oczu aż ku niemu.

Następnie podsunął się do drzwi. Chciał jak najprędzej przekonać się, co to za człowiek znajduje się w chatce. Serce biło mu żywiej na myśl, że może znajdzie tam przyjaciela i sojusznika. Przede wszystkim jednak chciał wejść w posiadanie strzelby, o ile owa tajemnicza osobistość ma jakąś strzelbę. Musi ją zdobyć, przemocą czy podstępem mniejsza o to, bo Eskimosi z każdą chwilą byli coraz bliżej.

Gdy doszedł do drzwi, zauważył przede wszystkim parę nart i wiązkę dzirytów, oparte o ścianę chatki. Rozczarował się. Czyżby ów człowiek nie był białym, lecz Eskimosem olbrzymiego wzrostu?

Pociągnął nosem, węsząc jak pies. Spoza niedomkniętych drzwi doleciał go zapach tytoniu i kawy. Eskimos może wejść w posiadanie tytoniu, a nawet herbaty, może ją pić, ale nigdy nie pije kawy!

Przymknął na chwilę oczy, olśnione białym refleksem śniegu. Potem ostrożnie, po cichutku, zajrzał przez niedomknięte drzwi do wnętrza chaty.

W panującym wewnątrz półmroku spostrzegł duży piec. Nad płonącym ogniem stała pochylona sylwetka jakiegoś mężczyzny. Postąpił krok do przodu, obserwując uważnie, co się dzieje.

Człowiek za drzwiami podniósł się i wyprostował, wydobywając z pieca garnek z kawą. Po jego szerokich barach i olbrzymim wzroście Filip poznał natychmiast, że to nie może być Eskimos. Znowu ów nieznajomy odwrócił się na moment twarzą do światła. Tak, to biały człowiek. Długie, nieuczesane włosy opadały mu na ramiona; twarz miał zarośniętą gęstą brodą.

Niemal natychmiast zauważył Filipa i stanął jak skamieniały.

Filip wymierzył w niego maleńki rewolwer Celii.

– Jestem Filip Brant – zawołał – z królewskiej policji w służbie Jego Królewskiej Mości. Ręce do góry!

Stali obydwaj wpatrzeni w siebie: jeden sztywny, ogromnie zdziwiony, drugi trochę zdeprymowany i niepewny tego, co za chwilę może nastąpić.

Filip stał odwrócony plecami do drzwi. Liczył na to, że w cieniu jego postaci, nie zauważy rozmiarów tego maleńkiego niby zabawka rewolweru. W każdym razie strzał na tak bliską odległość powinien być skuteczny. Spodziewał się, że tajemniczy osobnik po krótkim namyśle zdecyduje się podnieść obie ręce do góry.

Tymczasem nastąpiło coś takiego, czego nie mógł się spodziewać. Oto człowiek-olbrzym podniósł do góry rękę, w której trzymał garnek z kawą i znienacka chlusnął wrzącym płynem na twarz Filipa. Filip zdążył jeszcze uchylić na czas głowę i wypalić z rewolweru. Ale zanim zdążył po raz drugi odciągnąć kurek i wystrzelić, tamten rzucił się na niego i to z takim impetem, że obydwaj uderzyli całym ciałem o ścianę chatki. Potem w dzikim uścisku runęli obaj na podłogę.

W tej chwili przyszła Filipowi myśl, że dobrze zrobił, zrzucając wcześniej ciężkie futro Eskimosa, które zawadzałoby teraz w walce. Równocześnie przypomniał sobie Brama. Przeciwnik jego zarówno siłą, jak i wzrostem dorównywał Bramowi. Zastosował zatem wobec niego te same sposoby i system walki, jakie ułożył sobie na wypadek walki z Bramem.

Należało przede wszystkim oswobodzić się od ciężaru tego olbrzymiego cielska, które zwaliło się na niego. Dobrze wymierzonym ciosem pięści uderzył z całej siły w twarz swego przeciwnika, zanim ten ostatni zdążył go zupełnie przytłoczyć do ziemi. Korzystając z chwili zamroczenia swego wroga, Filip podniósł się szybko na kolana, a następnie stanął mocno na nogach. Był to pierwszy jego triumf, odniesiony dzięki zimnej krwi i rozumowi. Ale do zwycięstwa było jeszcze daleko!

Filip górował nad swym przeciwnikiem zręcznością i zwinnością; tamten natomiast miał inny atut: ciężar swego cielska.

Tymczasem nieznajomy również zdążył podnieść się z ziemi. Filip od razu przystąpił do ataku, uderzając go pięścią w szczękę. Jeden taki cios wystarczał normalnie dla powalenia każdego przeciętnego człowieka. Ale ów olbrzym ani drgnął! Filip ponowił uderzenie. Tym razem olbrzym zachwiał się, zakreślając zygzaki, podszedł do leżącego opodal worka z ziarnem i opadł nań ciężko.

Ostatecznym wysiłkiem swych mięśni Filip zamachnął się po raz trzeci. Tym razem jednak źle wycelował: zaciśnięta pięść przeszła ponad ramieniem przeciwnika, a Filip stracił równowagę. Upadł w ramiona swego wroga, i prawie natychmiast poczuł pod gardłem żelazny uścisk ręki, zacieśniający się coraz bardziej.

Lewą ręką chwycił tamtego za drugą rękę, tak by mu ją unieruchomić; prawą zaś począł go tłuc systematycznie, bez przerwy, po twarzy i dolnej szczęce. Tamten zachowywał się tak, jakby zupełnie nic nie czuł! Wówczas podbił mu zręcznie nogę i obydwaj znowu zwalili się na ziemię. Żaden z nich nie zauważył Celii, która stanęła w drzwiach, z oczyma rozszerzonymi zgrozą i strachem.

Tarzali się niemal u jej stóp. Dojrzała opuchniętą, zakrwawioną twarz olbrzyma, na którą bez przerwy spadały ciosy Filipa. Ujrzała dwie kosmate grube, zakrwawione łapy, zaciskające się wokół szyi Filipa.

Krzyknęła przeraźliwie, a w jej oczach zamigotał ogień walki.

Jak strzała rzuciła się w kąt izby, gdzie stała oparta o ścianę gruba pałka. Widział Filip, jak jej twarzyczka okolona złotymi włosami mignęła nagle ponad duszącym go olbrzymem. Na jego szeroki pochylony kark spadła z całym rozmachem gruba pałka. Ogłuszony ciosem natychmiast zwolnił uścisk żelaznych łap i stracił od razu przytomność.

Filip z szaleńczym śmiechem zerwał się na nogi. Otworzył szeroko ramiona, a Celia ze szlochem, rzuciła mu się w objęcia, dysząc przy tym ciężko.

Niebezpieczeństwo chwilowo minęło. Jeżeli tamten nie umarł, to w każdym razie niewiele mu do śmierci brakowało. Filip, na wpół zduszony, zaczął przede wszystkim głęboko oddychać, wciągając pełną piersią powietrze. Równocześnie rozglądał się uważnie po pogrążonej w półmroku izbie.

Nagle krzyknął z radości, bo oto w kącie dostrzegł opartą o piec strzelbę. Na strzelbie wisiał pas skórzany z futerałem, a w futerale tkwił rewolwer! Więcej to było warte w tej chwili, niż bryła szczerego złota!

Natychmiast opasał się tym pasem. Za pasem tkwiło aż czterdzieści naboi, z tego dwie trzecie do strzelby, kule dum-dum z ołowianym płaskim końcem. Reszta naboi była od rewolweru. Strzelba była najnowszej marki, doskonała; rewolwer dużego kalibru, nabity. Obejrzał go i otworzył przed oczami Celii, która również nie posiadała się z radości.

Podszedł do drzwi chaty i zawołał mocnym, dźwięcznym głosem:

– No, teraz możecie przyjść tu, wy małe diabły! Nie boję się was! No, dalej, chodźcie tu! Pierwszy, który się pokaże, jest za minutę trupem!

Milczenie przerwał jakiś inny krzyk, dochodzący z nieznacznej odległości. Była to odpowiedź na wyzwanie rzucone przez Filipa.

Rozdział XXI. Blake zaczyna mówić

Filip i Celia nasłuchiwali uważnie.

Krzyk powtórzył się po chwili, ale tym razem brzmiał on już zupełnie inaczej:

– Ma-too-ee!

Jest to okrzyk, którym Eskimosi nawołują swych towarzyszy. Ten niewątpliwie rzucony był pod adresem gospodarza chatki.

Podczas kiedy Filip, stojąc pod drzwiami, śledził bystrym wzrokiem całą okolicę, Celia wróciła do wnętrza izby. Olbrzym, którego powaliła uderzeniem pałki, zaczynał się ruszać. Przywołała więc Filipa, który kazał jej wyjść i stać na straży przed domem, sam zaś zajął się skrępowaniem jeńca.

Przy pomocy rzemienia ze skóry karibu związał mu mocno ręce i nogi. Podczas tej operacji promień światła padł na twarz i pierś powalonego olbrzyma, którego ubiór ucierpiał silnie w czasie walki. Na obnażonej klatce piersiowej widniał wytatuowany na różowo jakiś rysunek, przyciągający uwagę Filipa.

Rysunek był dość prymitywnie wykonany i przedstawiał rekina z olbrzymimi szczękami, przebitego na wylot harpunem, od którego na próżno starał się uwolnić. Ponad rekinem wytatuowano kilka liter częściowo już zatartych. Filip odcyfrował je z trudnością i przeczytał: „B-L-A-K-E…” A przed nazwiskiem tym jedna litera: „G”.

– Blake – powtórzył Filip, wstając. – George Blake zapewne. Musi to być jakiś majtek okrętowy.

Blake odzyskał przytomność i coś mruczał. Tymczasem od drzwi rozległ się głos Celii, wołała na Filipa. Podszedł do drzwi i wyjrzał na pole. W odległości jakich stu pięćdziesięciu jardów ujrzał sanki, ciągnione przez psy i zbliżające się w stronę chatki.

Psów było osiem – wszystkie kudłate o małych łbach, rasy eskimoskiej, jakie spotyka się w okolicach podbiegunowych. Ciągnęły obładowane sanie, na których siedziała jakaś krępa, otulona w futra postać.

Tymczasem w głębi izby rozległ się groźny pomruk. Filip odwrócił głowę i spotkał się ze wzrokiem Blake’a, który utkwił w niego swe krwią nabiegłe oczy. Zakrwawione usta wykrzywił w strasznym śmiechu i całym wysiłkiem mięśni starał się zerwać krępujące go więzy.

Celia przyglądała się uważnie leżącemu na ziemi Blake’owi, a w jej oczach malowało się niewysłowione zdziwienie. Kiedy Blake dźwignął się do pół ciała, ukazując swą twarz w pełnym świetle, Celia krzyknęła ze strachem, stojąc jak urzeczona.

Ale spoza drzwi dolatywał już głos Eskimosa, przybyłego na saniach. Blake zwrócił wzrok ku drzwiom z radosnym pomrukiem. Gwałtownym wysiłkiem mięśni przerwał skórzany rzemień, krępujący mu ręce. W tym samym momencie jednak Filip przyłożył mu lufę rewolweru do skroni, mówiąc szybko:

– Jeżeli piśniesz choć słówko, jeżeli dasz jakikolwiek znak, zginiesz natychmiast, Blake!… Muszę mieć te sanie wraz z zaprzęgiem! Milcz, bo łeb ci roztrzaskam od razu!

Zostawił Blake’a pod opieką Celii, która tymczasem chwyciła za strzelbę i już stała gotowa z palcem na cynglu, a sam wyszedł przed chatę, w momencie, gdy sanki zajeżdżały przed drzwi. Eskimos, powożący psami, ujrzał zdumiony lufę rewolweru skierowaną ku niemu. Słowa były zbyteczne, by dać mu do zrozumienia, że ma zejść z sanek i wejść do środka chatki, pod grozą wymierzonego rewolweru.

Gdy już znalazł się w izbie, Filip kazał mu się obrócić tyłem i związał mu silnie ręce na plecach. Następnie powtórzył tę samą operację z Blake’m, krępując mu ręce podwójnym rzemieniem, podczas gdy Celia nie spuszczała palca z cyngla, gotowa w każdej chwili strzelić, gdyby któryś z dwóch jeńców próbował stawiać opór. Imponowała Filipowi swą zimną krwią i odwagą.

Dopiero gdy Filip skończył, opuściła strzelbę i oparła ją o ścianę. Potem podeszła do Filipa, i wskazując ręką na Blake'a, zaczęła szybko mówić: widocznie chciała mu wyjaśnić, kiedy i w jakich okolicznościach spotkała już poprzednio tego człowieka.

Blake wcale nie stracił rezonu, i owszem, wpatrywał się w Celię z taką bezwstydną bezczelnością, że Filipa aż ciarki przeszły.

– Nic nie rozumiesz, nieprawdaż? – zagadnął go Blake, wybuchając grubiańskim śmiechem. – Ja także nic. Ale domyślam się doskonale, co ona ci chce powiedzieć. Pęknąć można ze śmiechu!

 

Skierował oczy ku drzwiom, jakby spodziewał się pomocy. Widząc, że nikt się nie zjawia, wybuchnął gniewem.

– Zatem ty się nazywasz Filip Brant, z królewskiej lotnej policji? Moje nazwisko już znasz; przeczytałeś je: Blake. Tylko to G. wcale nie znaczy George. Jeżeli mi rozwiążesz nogi, abym mógł stanąć lub przynajmniej usiąść, powiem ci coś ciekawego. No, nie bój się! Przecież mając tak skrępowane ręce, nie mogę ci zrobić nic złego. Pozwól raz tylko wyprostować trochę członki. Leżąc tak na plecach, nie mogę mówić. Dusi mnie w gardle, gdy ledwo otworzę usta.

Filip ujął w ręce strzelblę i wręczył ją Celii. Następnie przeciął więzy na nogach jeńca. Blake‘a podniósł się z ziemi i stanął.

– No, teraz gadaj! – odezwał się Filip rozkazującym tonem, przykładając równocześnie lufę rewolweru do jego piersi. – Daję ci minutę czasu na wyznanie wszystkiego. Toś ty sprowadził Eskimosów aż tutaj, prawda? Czego wy chcecie od tej dziewczyny? Czegoście się na nią uwzięli? Co zrobiliście z jej ojcem?

Blake wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu. Tonem stanowczym zaczął mówić wolno, dobitnie:

– Pomyliłeś się, bratku! Mnie nie nastraszysz niczym. Znam ja się na takich sztuczkach. Nie łżyj, że mnie zastrzelisz. Nie będziesz strzelał i nie masz wcale takiego zamiaru. Skoro mi się spodoba, będę mówił… albo nie powiem nic. Zanim się zdecyduję, dam ci jedną dobrą radę. Oto zabierz sobie te sanki stojące przed domem, weź psy, i uciekaj stąd czym prędzej. Sam jeden, sam jeden, rozumiesz?!!! Zostaw tu tę dziewczynę i nie zajmuj się nią więcej. Tylko w ten sposób może ci się uda uniknąć losu…

Wykrzywił straszliwie gębę i wzruszył ramionami.

– Chciałeś powiedzieć – dokończył za niego Filip, nie posiadając się z gniewu – losu Olafa Andersona i jego towarzyszy?

Blake skinął potakująco głową.

Filip zadrżał cały, serce biło niczym młot. Oto w tej chwili odkrył tajemnicę, nad którą policja od dwóch lat na próżno łamała sobie głowę. Blake, ten człowiek co tu przed nim stoi, był owym tajemniczym białym, prowodyrem Kogmolloków, odpowiedzialnym za wszystkie zbrodnie, popełnione przez tych demonów Północy. Przecież on sam przyznał się przed chwilą, że ma na sumieniu zamordowanie Olafa Andersona!

Już, już zamierzał pociągnąć za kurek rewolweru, ale na czas odzyskał panowanie nad sobą. Patrząc Blake’owi prosto w oczy opuścił pomału rękę, aż rewolwer zawisł mu na pasie.

W oczach Blake’a zamigotały błyski triumfu. Pewny już był zwycięstwa.

– To jedyny dla ciebie ratunek – powtórzył z naciskiem – Jedyny, powtarzam! I nie masz ani chwili czasu do stracenia.

Rzeczywiście, można się było spodziewać, że Eskimosi już niedługo nadejdą.

– Może masz i rację – odpowiedział Filip z udawanym wahaniem i znacznie łagodniejszym głosem. – Ale i pozwól mi zabrać ze sobą tę młodą dziewczynę. Ona tylko jednego pragnie, jak mi się zdaje: wrócić do swego ojca. Gdzie jest jej ojciec?

– Jest w pobliżu Miedzianej Rzeki, w odległości około stu mil od jej ujścia. Znajdziesz go tam żywego. Ale dziewczyna musi tu zostać. Dobrze będzie, jeżeli sam potrafisz wydostać się z tej matni, w jaką wpadłeś.

– Słuchaj Blake, zagrajmy obydwaj w otwarte karty. Nie znam zupełnie języka, jakim mówi ta dziewczyna. Toteż nie zrozumiałem ani słówka z tego, co mi mówiła. Wiem o niej tylko tyle, że Bram się nią zaopiekował, że była u niego aż do chwili, kiedy te twoje eskimoskie szczury wciągnęły Brama w zasadzkę i zapewne zamordowały. Więc zanim ją opuszczę, chciałbym dowiedzieć się, co ona za jedna, kim jest jej ojciec i czego ty od niej właściwie chcesz. Odpowiedz mi zupełnie szczerze, a potem nie będę już zwlekać ani minuty.

Błake’a zaśmiał się przeraźliwie i podszedł bliżej do Filipa:

– Czego ja od niej chcę? – powtórzył wolno. – Gdybyś ty, tak jak ja, przez pięć lat nie widział na oczy białej kobiety i gdybyś tak niespodziewanie w zapadłym kącie, w odległości dwóch tysięcy mil od wszelkiej cywilizacji, natknął się na podobną niebiańską istotę, co byś ty sam z nią począł? No, powiedz! Czegóż byś od niej żądał? Gdybym nie był takim skończonym osłem, byłbym już dawno doszedł z nią do ładu… jeszcze za pierwszym spotkaniem, zanim ten przeklęty Bram Johnson ze swymi wilkami wyrwał ją z rąk moich i Eskimosów.

Filip z wysiłkiem hamował ogarniające go oburzenie, podczas gdy Celia wodziła zaniepokojonym wzrokiem po obu mężczyznach, na próżno starając się odgadnąć, co oni mówią.

– Tak, tak, rozumiem już – odparł Filip. – Wymknęła ci się w najwłaściwszej chwili. Ale… czy ona w ogóle wiedziała, czegoś ty chciał od niej? Czy jej to mówiłeś? Jestem przekonany, że ona dotychczas jeszcze nie domyśla się tej twojej miłości… uważa cię tylko za przyjaciela. Teraz postarasz się to odrobić, prawda?

Oczy Blake'a zabłysły dziko, twarz ściągnęła mu się w złowrogim grymasie.

Filip wybuchnął, a zanim jeszcze zaczął mówić, Blake już rozumiał, że wzięto go na kawał.

– Nigdy jeszcze nie dziękowałem Panu Bogu tak serdecznie, jak w tej właśnie chwili! – mówił Filip. – Tak jest, dziękuję Bogu z głębi serca, że Bram, ów potwór, obrzydliwy, wstrętny, ów wariat – ma jednak duszę! No, a teraz dotrzymuję danego słowa – nie będę zwlekać już ani minuty dłużej. Chodź tu!

Blake zryczał z wściekłości:

– Ja mam iść? Dokąd? Co to ma znaczyć?

– Jak to? Jeszcze się nie domyślasz? Nie domyśliłeś się, że ja razem z tą dziewczyną wyruszam w drogę, nie na południe, lecz w stronę Miedzianej Rzeki, i że ty idziesz razem z nami? Otóż słuchaj, co ci powiem! Słuchaj dobrze! Być może, że po drodze wypadnie nam się bić. Na ten wypadek zatem wbij to sobie dobrze do mózgownicy, że pierwsza kula przeznaczona będzie dla ciebie! Zrozumiałeś! Z chwilą, gdy choć jeden z tych zbójów Kogmolloków wystawi nos na naszej drodze, zastrzelę cię jak psa. Dlatego dobrze będzie, jeżeli od razu wyjaśnisz całą sprawę w odpowiedni sposób tej czarnej małpie o gębie puchacza, co stoi tu i wyłupia na nas swe ślepia. Przykaż temu jegomościowi, by tę radosną nowinę zwiastował swym zacnym braciom, skoro się tu zjawią. Niech ich objaśni należycie… No, dalej, spiesz się!… Myślisz może, łotrze, że ja żartuję?…